Aveline Claude - Pierścionek z kocim oczkiem.rtf

(1061 KB) Pobierz
Claude Aveline

Claude Aveline

Pierścionek z kocim oczkiem

Przełożyła Romana Szczepkowska


 

KB

 

I

Trzy akcenty

1

Nocna ulewa w Palmową Niedzielę roku 1930 zmieniła w potok ulicę Bonapartego od placu Saint-Germain-des-Pres aż po ulicę du Four. To samo dzieje się od strony Sekwany, ale nas interesują dwie samotne postacie, stojące nieruchomo w tę paskudną pogodę między placem Saint-Germain-des-Pres a ulicą du Four - reszta świata nas nie obchodzi. Osłania je daszek, który choć mały, użycza schronienia nie tylko im, ale i świetlistej kuli nad ich głowami, na której widnieje napis: Hotel Marsylia. Ulewa uwzięła się na jego solidnie oprawione szyby, czyniąc z nich hałaśliwy bęben. Na chodniku i jezdni utworzył się wijący strumień, w którym załamywały się światła latarni ulicznych, wyglądających, jakby były zalane łzami. Od czasu do czasu błyskawica i grzmot zapierały dech w piersiach. Nie było zimno.

Dwie nieruchome postacie to dwóch mężczyzn: pan Bedat, właściciel hotelu, krępy, o usłużnym uśmiechu, chytrym spojrzeniu pod niebieskim beretem, jaki nosili dawni kombatanci podczas parad wojskowych; nie zdejmuje go nigdy, być może tylko na noc, i jego młody gość Jean-Marc Berger, w zimowym palcie, kaloszach, kapeluszu nasuniętym na oczy, szaliku osłaniającym usta, który nie tłumi jednak gorączkowego oddechu i westchnień podobnych do cichej skargi. Bedaf spogląda na niego zaniepokojony i znudzony. Pięćdziesiąt lat doświadczenia nauczyło go, że najlepszym sposobem na odwrócenie czyjejś uwagi od rzeczywistości jest nie tyle rozmowa, co monolog, zabiera się więc do dzieła:

- Ach ten mój nieszczęsny akcent nicejski! Gdybym zechciał opowiedzieć wydarzenia dzisiejszej nocy, orzeczono by, że oczywiście przesadzam. Paryżanie zawsze urabiają opinię prowincji! A jednak mogę świadczyć honorem, że podobnej ulewy nie widziałem od czasu Verdun. Żeby to jeszcze padał tam tylko deszcz! Granaty, pociski, szrapnele! I to były prawdziwe noce - bez światła latarni gazowych. Nasze szynele Intendentury, mimo że uszyte z najlepszego sukna, wyglądały pod koniec jak z bibuły! - zaśmiał się. - Chce pan wiedzieć, czemu się śmieję? Wyobraziłem sobie siebie tam, pod Verdun, pod takim jak ten daszkiem! Nawet gdyby był z blachy, a nie ze szkła witrażowego! Szkło witrażowe pod takim obstrzałem! A nawet i cała katedra! - Przestał się śmiać. - Pamięta pan katedrę w Reims? Ten cud architektury? Zrównana z ziemią! No, w każdym razie mocno nadszarpnięta. Mówię: pamięta pan, a przecież pan jest za młody. No, ale każdy uczciwy Francuz słyszał o tym, jak ucierpiała, hę?

Głosem stłumionym przez szal i zdławionym gorączką, Jean - Marc odpowiedział:

- Oczywiście, panie Bedat.

Rozejrzał się wokoło. O, gdyby tak ukazała się taksówka - pusta! Pech chciał, że akurat dziś ten potop uczynił z Paryża pustynię, odnowiło się biblijne przekleństwo. Pan Bedat nie przerywał sobie:

- Poczciwy daszek! Zeszłego roku o tej samej porze padał pewnego dnia grad tej wielkości - podsunął Jean-Markowi pięść pod sam nos, aż tamten podskoczył - pani Bedat mówi: teraz to już diabli wezmą ten twój daszek. No i popatrz pan, śladu pęknięcia, najmniejszego znaku, nie tknięty. Nie znaczy to, żeby pani Bedat tego chciała nie, ale uważa, że ten daszek jest nienowoczesny. Drażni ją w dodatku, że w taką pluchę jak dziś chronią się pod niego obcy, nie nasi goście, nie może tego ścierpieć. Zresztą zna pan ją przecież sam... Nie mogę sobie pozwolić na milsze stworzonko, nie mam środków. Zwłaszcza że ten dom należy do niej. Ja jestem biedak...

- Hop! - krzyknął nagłe Jean-Marc.

Jedną ręką zerwał - szybko szalik, a drugą zaczął wymachiwać. Taksówka minęła ich na pełnym gazie, jakby zespolona z jezdnią. Jean-Marc zaczął pojękiwać:

- Spóźnię się na pociąg, spóźnię się na pociąg. Co za pech! - Niech się pan nie denerwuje. Odjazd jest o jedenastej trzydzieści, a dopiero co słyszeliśmy, jak na Saint-Sulpice biło piętnaście po dziesiątej. Prawdę mówiąc, na pana miejscu podszedłbym te parę kroków do Saint-Germain-des-Pres. Tam miałby pan większe szanse.

- Z dwiema walizkami? Sam pan wie, ze nie są lekkie.

- Wróci pan po nie taksówką. Dopilnuję ich. Zresztą, w środku, za drzwiami będą bezpieczne.

- Taki spacer może mnie dobić. Dopiero co miałem trzydzieści osiem i cztery. Tego by tylko brakowało, żebym się po przyjeździe rozłożył.

- Me wygląda pan najlepiej, to fakt - powiedział Bedat marszcząc brwi. - Tak, zamiast się tam kurować, powinien pan jak najlepiej wykorzystać pobyt w tej krainie jedwabników i wrócić wypoczęty. No, ale jak wszystko pójdzie dobrze, ma pan zawsze pokój w hotelu Marsylia! W razie czego nawet komuś wymówimy, zęby zwolnić pokój dla pana. Pani Bedat przepada za panem. To nadzwyczajne! Ma pan sposoby i na stare, i na młode. Zapyta pan o jej zdrówko, wyświadczy jakąś drobną przysługę, uda pan, że słucha z zainteresowaniem jej wiecznie tych samych opowieści. W dzisiejszych czasach dobrze wychowany młody człowiek to rzadkość, może mi pan wierzyć. Hotel w tej dzielnicy to niezła szkoła życia. Młodzież... Chuligani to zbyt delikatne określenie; to nieokrzesane chamy, dla których nie ma nic świętego. A do tego jeszcze to, co o panu wiemy... Jean-Marc znów poruszył się niespokojnie.

- Żeby pan się nie przeziębił. Proszę wracać, panie Beaat Bedat o niczym innym nie marzył, mimo to powiedział:

- Przykro mi pana tu zostawiać.

Jezdnią sunął wspaniały samochód, przypominający luksusową łódź.

- Hop! - krzyknął mimo woli Jean-Marc.

- Usiłuje pan zatrzymać nawet rolls roycea - rzekł Bedat z szacunkiem. - A co by było, gdyby się zatrzymał i w środku siedziała piękna dziewczyna? Nic by nie pomogło, że jest pan zaręczony. Takie rzeczy zdarzały się młodym ludziom w tym rozwiązłym mieście. - Westchnął. - Za późno do tego doszedłem... No dobrze, wracam. Jeśli moja małżonka usnęła nad gazetą, przyjdę z powrotem. Jeśli nie... - potrząsnął mocno bezwładną ręką Jean-Marca - szczęśliwej podróży i szczęśliwego powrotu! Jeśli w ciągu najbliższych dziesięciu minut nie złapie pan taksówki, proszę się nie namyślać i iść do metra na Saint-Germaindes Pres. Zdąży pan i nawet walizki powolutku pan sobie zaniesie.

- Dziękuję, panie Bedat, do widzenia. Dziękuję za grog i za wszystko.

- Nie ma za co! Przeciwnie, to ja dziękuję. Moja uprzejmość jest obowiązkowa, a klienta dobrowolna. Pojednał mnie pan z lionczykami mimo pana żałosnego akcentu! Do zobaczenia!

2

Jean-Marc odprowadzał wzrokiem pana Bedat, póki ten nie zniknął za oszklonymi drzwiami. Z oddali dobiegł go odgłos silnika przykuwając jego uwagę. Taksówka! Zatrzymuje się! Bardzo daleko, przy placu Saint-Sulpice, ale-wokół panuje cisza zakłócona tylko ulewą, a on pod świetlistą kulą jest widoczny... Krzyczy więc co sił:

- Hop! Hop!

Drzwiczki otwierają się, jakiś mężczyzna i kobieta jednym susem przeskakują przez jezdnię i znikają w kamienicy. Widać rękę szofera podnoszącą chorągiewkę. Zagrzmiało tak blisko, że Jean-Marc aż jęknął, kierowca nie mógł usłyszeć jego wołania. Taksówka jednak zbliża się...

...i skręca w ulicę du Four.

- Och nie - jęknął Jean-Marc - nie!

Grzmot też się oddala, za to deszcz lunął ze zdwojoną siłą. Dwa uderzenia zegara na merostwie przy Saint-Sulpice zabrzmiały jak podzwonne. Wpół do jedenastej. Jean-Marc sprawdził na swoim zegarku: tak, wpół do jedenastej. Nałożył rękawiczkę, którą zdjął przy pożegnaniu z panem Bedat, spojrzał z obrzydzeniem na swoje dwie walizki, stojące za oszklonymi drzwiami, na których widniał skąpo oświetlony półkolisty napis: WEJŚCIE DO HOTELU. Jeszcze raz rozejrzał się na wszystkie strony. Widok bodaj jednego przechodnia dodałby mu odwagi i pomógł dojść do metra. Ale nigdzie żywego ducha. Mimo to otworzył drzwi i wyciągnął najpierw jedną, potem drugą walizkę. Postawił je natychmiast. - Hop!

Nie, to znowu samochód prywatny. Najnowszy model. Jean-Marca zmyliło to, że auto jechało bardzo powoli. Wzruszył ramionami i powrócił do swoich walizek, nie spuszczając jednak wzroku z dziwnej limuzyny, która coraz bardziej zwalniając zbliżała się do chodnika. Przez zalane deszczem szyby trudno było zobaczyć cokolwiek wewnątrz. Ale kierowca zatrzymał się i opuścił szybkę, Jean-Marc zdumiał się. Zupełnie obca twarz. Kierowca zapytał:


- Help?

Jean-Marc nie zrozumiał. Zza swego szala powtórzył:

- Help?

- Ya - odpowiedział właściciel samochodu ze wspaniałym amerykańskim akcentem. - Wołał pan help?

Podniósł na Jean-Marca bardzo czarne i bardzo błyszczące oczy, raczej włoskie, neapolitańskie, niż amerykańskie, i bardzo, bardzo badawcze. Przerażające. Jean-Marc pośpieszył z wyjaśnieniem.

- Nie, proszę pana, nie wiem, co to znaczy, ja krzyczałem hop, po prostu... chciałem zawołać... wziąłem pański samochód za taksówkę, bardzo przepraszam, tak długo już tu czekam... - jego głos był nabrzmiały rozpaczą. Kierowca wybuchnął śmiechem.

- A to heca! hop, a ja zrozumiałem help. Po angielsku to znaczy pomoc, na pomoc - roześmiał się hałaśliwie - ratunku!

Jean-Marc miał już tego dość.

- No właśnie, pomoc... tak, to zabawne, do widzenia panu, dziękuję bardzo.

Mężczyzna przestał się śmiać i spojrzał na walizki.

- Czy pan gdzieś wyjeżdża? Spieszy się pan na pociąg? Jean-Marc odzyskał swój ponaglający ton.

- Tak, tak, śpieszę się na pociąg. Wyjeżdżam z Paryża. Nie, nie na długo, jadę do rodziny. No i do tego jestem chory, przeziębienie. A w dodatku ten deszcz i te walizki, po prostu nie mam sił, żeby dojść do metra.

Amerykanin znów zaczął mu się przyglądać. Oczy miał tak samo błyszczące, tak samo badawcze, ale już mniej przerażające. Jean-Marc zdołał tymczasem zauważyć, że w samochodzie nikogo więcej nie ma.

- Może mimo wszystko mógłbym panu pomóc? Skąd pan odjeżdża?

- Dosłownie dwa kroki stąd, z Saint-Germain-des-Pres.

- Ależ ja mówię o dworcu kolejowym. Z którego dworca? Tonem, jakim gracz ruletki podaje numer, na który postawił cały swój majątek, Jean-Marc oznajmił:

- Z Dworca Liońskiego. Jadę do Lionu.

- O! To w moją stronę. Nie Lion, ale Dworzec Lioński. Doskonale!

Otworzył drzwiczki i nie podnosząc się nawet z miejsca wyciągnął lewą rękę po walizki. Jean-Marc nie mógł uwierzyć swemu szczęściu.

- Pan jest tak uprzejmy...

- Drobiazg, nie ma o czym mówić. Niech pan nie przesadza. Proszę podać mi walizki, postawię je z tyłu.

- Naprawdę... - powtórzył raz jeszcze Jean-Marc.

Ale już podawał najcięższą walizkę, a Amerykanin przerzucił ją bez najmniejszego wysiłku przez oparcie. Potem drugą.

- A teraz - powiedział nieznajomy - niech pan obejdzie samochód i usiądzie koło mnie.

Zamknął jedne drzwiczki, a otworzył drugie. Jean-Marc pośpiesznie obszedł samochód i usiadł. Amerykanin odetchnął i z nutą zadowolenia powiedział:

- Gotowe?

Samochód ruszył. Ulewa dziurawiła dach samochodu, jak rzeszoto.

3

Zakręt przy ulicy du Four to zaledwie zgrzyt opon i za chwilę był już drugi zakręt na rogu ulicy de Rennes. Amerykanin prowadził jak szaleniec. Jean-Marc zahipnotyzowany regularnym rytmem wycieraczek trzymał się kurczowo siedzenia. Na skrzyżowaniu światła dały znak ostrzegawczy, ale kto by zdążył zahamować na tak śliskiej nawierzchni. Kim jest ten człowiek? Jean-Marc bada ukradkiem jego profil. Nieznajomy już się nie uśmiechał. Miał w sobie coś z gwiazdora pod czterdziestkę, jednego z tych, którzy grają zakochanych w młodziutkich dziewczętach i w końcu je zdobywają. W niczym natomiast nie przypominał Amerykanina. Samochód, nie zachowując najmniejszej ostrożności, przeciął, plac Saint-Germain-des-Pres. Jean-Marc odważył się zapytać:

- Nie lepiej było skręcić w prawo? Nieznajomy obruszył się.

- Też coś! - zaśmiał się. - Brzegi Sekwany są piękne nawet w tak paskudną pogodę.

Limuzyna zagłębiła się w ulicę Bonapartego. Kilka sekund później byli na bulwarach.

- Przeziębienie? - spytał nagłe. - Może choroba płuc? Gruźlica?

Jean-Marc, przestraszony, rozluźnił szalik i zakaszlał.

- Mam nadzieję, że nie. Zwykły bronchit.

- Mimo wszystko niedobrze - powiedział Amerykanin - i klimat Lionu też niedobry.

Jean-Marca chwycił atak kaszlu. Z trudem złapał oddech i powiedział:

- Zaraz wracam. Chcę tylko powiadomić rodzinę o moim ślubie.

Zachrypł. Amerykanin nie przestawał się śmiać. Jego śmiech był suchy i ostry. Wyglądało na to, że sobie pokpiwa.

- O! Ślub! Rodzina! Dobry chłopiec! Dobry syn! Dobry obywatel! A przede wszystkim dobry akcent lioński!

Samochód dojechał już do placu Saint-Michel. W deszczu katedra Notre Dame wyglądała jak widmo katedry Notre Dame. Marc opanował wreszcie kaszel. Spojrzał znów badawczo na profil nieznajomego i ośmielił się zagadnąć:

- A gdyby nie pański akcent, nigdy bym nie wziął pana za Amerykanina. Jest pan tak bardzo w naszym typie. No i marka samochodu... Profil odpowiedział:

- Wynająłem go tylko, to bardzo wygodne dla cudzoziemca; bierze się, a potem zostawia. Za każdym razem, kiedy jestem we Francji, robię tak samo. Bardzo dobry samochód. A w tutejszym typie jestem, to prawda. Ściśle] mówiąc we włoskim.

- Neapol?

- Zobaczyć Neapol i umrzeć! Prawie. Pochodzę rzeczywiście z Neapolu. Prawie.

Diabelska jazda nie kończyła się. Nagle eksplozja. Amerykanin zmarszczył brwi.

- A to co?

I jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze. Koniec. Ulewie udało się zagłuszyć warkot motoru i bębniąc w karoserię podkreślała tym swoje zwycięstwo. Amerykanin rzekł:

- Zdaje się, że tym razem to nie taki dobry samochód. Zna się pan na silniku?

- Ani trochę - odpowiedział Jean-Marc - bardzo mi przykro, ale ani trochę.

Amerykanin nie zdradzał najmniejszego niepokoju.

- Ja za to znam się bardzo dobrze. Zawsze sam naprawiam. I akurat jesteśmy pod drzewem. Bez liści wprawdzie, wiosnę mamy okropną, ale to nie ma znaczenia. Drzewo to zawsze drzewo.

Z bocznej kieszeni przy drzwiczkach wyjął latarkę i podał ją Jean-Markowi.

- Teraz wysiądziemy, ja poszukam, w czym rzecz, a pan mi poświeci i będzie osłaniał od deszczu. To karburator suppose.

Gdy wysiedli z samochodu, potężny podmuch wiatru chlusnął im deszczem w twarz, zaświstał, złamał parę gałęzi i zmiótł je z drogi. Jean-Marc oświetlił swój zegarek...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin