McCaffrey Anne - Smoki 12 - Smocze oko.rtf

(868 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Anne McCaffrey

 

 

 

Smocze oko

 

Przekład: Katarzyna Przyboś
Tytuł oryginału: Dragonseye

 

 

SCAN-dal


Książkę tę z wielkim szacunkiem dedykują

Dieterowi Clissmannowi, który zaprowadza porządek

w moich kolejnych komputerach i nigdy nie traktuje

obojętnie rozpaczliwego wołania o Pomoc.


Kiedy Palec wskazuje

Na Oko czerwone

Niech się Weyry przygotują

A Nici zapłoną.

z „ Jeźdźców smoków „

 

Prolog

 

Rukbat w gwiazdozbiorze Strzelca była złotą gwiazdą typu G. Miała pięć planet, dwa pasy asteroidów i zbłąkaną planetę, którą przed kilkoma tysiącami lat przyciągnęła i zatrzymała. Gdy ludzie osiedlili się na trzeciej planecie Rukbatu i nazwali ją Pernem, początkowo niewiele uwagi zwracali na planetę — przybłędę, obiegającą swą nową gwiazdę po niesłychanie nieregularnej orbicie. Wkrótce jednak droga kapryśnego kosmicznego wędrowca przywiodła go w peryhelium siostrzanej planety.

Gdy aspekty obu ciał niebieskich były zgodne i nie zakłócone koniunkcją z innymi planetami układu, formy życia z obcej planety próbowały przedostać się przez przestrzeń kosmiczną do bardziej gościnnego świata o łagodniejszym klimacie.

Żarłoczne grzybopodobne organizmy początkowo powodowały przerażające zniszczenia. Koloniści zerwali kontakty z macierzystą Ziemią i dawno już zdemontowali wyposażenie statków kosmicznych „Yokohama”, „Bahrain” i „Buenos Aires”, musieli więc zwalczyć pasożyty środkami dostępnymi na niecywilizowanej planecie. Przede wszystkim potrzebowali obrony powietrznej przed zagrożeniem, które nazwali Nićmi. Posługując się zaawansowanymi technikami inżynierii genetycznej wyspecjalizowali do walki jedną z form życia na Pernie, wykorzystując niezwykłe, pożyteczne cechy. Tak zwane jaszczurki ogniste umiały przeżuwać w jednym z dwóch żołądków skałę zawierającą fosfinę, przetwarzając ją w gaz, który przy wydechu zapalał się, zmieniając Nici w nieszkodliwy popiół. Ponadto, potrafiły się teleportować i dzięki darowi empatii porozumiewać się z ludźmi, choć w ograniczonym zakresie. Inżynierowie genetyczni przekształcili je w smoki, nazwane tak z powodu podobieństwa do mitycznych ziemskich stworów. Smoki te podczas wylęgu nawiązywały z konkretną, przedstawioną im osobą o empatycznych zdolnościach w więź o niespotykanej głębi, opartą na wzajemnym szacunku.

Koloniści przenieśli się na Kontynent Północny w poszukiwaniu schronienia przed zdradzieckimi Nićmi. Zamieszkali tam w systemach jaskiń, a nowe domy nazwali Warowniami. Jeźdźcy smoków ze swoimi bestiami zajęli kratery wygasłych wulkanów, zakładając tam Weyry.

Pierwsze Przejście Nici trwało niemal pięćdziesiąt lat; ze wszelkich danych zebranych przez naukowców wynikało, że problem powróci za 250 lat, wraz z wędrującą planetą, która wtedy znów zbliży się do Pernu. Podczas przerwy między Przejściami smoki rozmnażały się, a każde kolejne pokolenie było nieco większe od poprzedniego, choć optymalną wielkość miały osiągnąć dopiero w dalekiej przyszłości. Ludzie zaś poznawali coraz większe połacie Kontynentu Północnego, budując wszędzie Warownie, siedziby mieszkalne i ośrodki, w których młodzi ludzie zdobywali wykształcenie ogólne i zawodowe.

Niejeden z mieszkańców planety zapomniał o zagrożeniu. Jednak w Warowniach i Weyrach zgromadzono stosy sprawozdań, kronik, map i wykresów, by władcy ludzkich i smoczych siedzib wiedzieli o nadchodzących trudnościach. Dokumenty te miały służyć następnym pokoleniom radą i pomocą w okresie, gdy przeklęta planeta znów zbliży się do Pernu i trzeba będzie rozpocząć przygotowania. A oto, co zdarzyło się w 257 lat później.


Rozdział I
Zgromadzenie w Warowni Fort wczesną jesienią

 

Eskadry smoków kreśliły po niebie skomplikowane wzory, łączyły się w skrzydła, które pikowały i wznosiły się, zachowując minimalny dystans między sobą. Widzom zdawało się, że widzą nieprzerwaną linię smoków wykonujących manewry, przy których niemal stykały się skrzydłami.

Tego dnia wczesną jesienią, niebo nad Warownią Fort, najstarszą ludzką siedzibą na Kontynencie Pomocnym, przybrało barwę błękitu, a powietrze miało ową charakterystyczną przejrzystość, jaką bez chwili wahania rozpoznaliby dalecy przodkowie Perneńczyków, mieszkający w Nowej Anglii na kontynencie północnoamerykańskim. Smocze skóry lśniły zdrowiem w promieniach słonecznych, a złociste królowe, kołujące nad Warownią tak nisko, że niemal dotykały wierzchołków pobliskich gór, jarzyły się ciepłym blaskiem. Wspaniały był to widok i nieodmiennie budził dumę w sercach widzów; z jednym lub dwoma wyjątkami.

— No, nareszcie — stwierdził Chalkin, Lord Warowni Bitra i jako pierwszy odwrócił wzrok od parady, choć jeszcze się nie skończyła.

Pokręcił głową i rozmasował szyję w miejscu, gdzie bogaty haft świątecznej koszuli podrażnił mu skórę. Nawet i on w czasie manewrów kilka razy wstrzymał oddech z wrażenia, ale nigdy by się do tego nie przyznał. Jeźdźcy smoków byli wystarczająco zarozumiali nawet bez pochlebstw, które tylko niepotrzebnie utwierdzały ich w nadmiernie rozwiniętym poczuciu własnej ważności. Bez przerwy pojawiali się w jego Warowni i wręczali jakieś listy obowiązków, których nie dopełnił, choć powinien to zrobić przed Opadami Nici. Prychnął pogardliwie. Kto bierze na poważnie te bzdury? Rzeczywiście, w zeszłym roku szalały niezwykle silne burze, ale przecież takie rzeczy się zdarzają. Dlaczego niby miałyby oznaczać zbliżające się Przejście? Zimy są zawsze burzliwe.

A te wybuchy wulkanów, którymi wszyscy zawracają sobie głowę? Przecież wulkany zawsze wybuchają, to są naturalne zjawiska, jeśli dobrze zapamiętał szkolne lekcje. Co z tego, że akurat teraz trzy albo cztery z nich stały się aktywne? Dlaczego zaraz wiązać to z bliskością niebiańskiego sąsiada? On, Chalkin nie będzie wysyłał strażników, by marzli po nocach, wypatrując na wschodzie tej przeklętej planety, tym bardziej że wszystkie pozostałe Warownie już postawiono w stan gotowości. I co z tego, że orbita tamtej planety przebiega w pobliżu Pernu? To jeszcze nie oznacza niebezpieczeństwa, choćby nawet przodkowie zapisali setki stron bzdurami o cyklicznych inwazjach.

Smoki zaś to kolejny dziwaczny eksperyment pierwszych osadników. Zmienili latające stworzenia tak, by zastąpiły samoloty, którymi już nie można się było posługiwać. Chalkin widział ślizgacz, przechowywany jako eksponat w Hucie w Telgarze. Wolałby latać takim pojazdem niż na smoku, a poza tym nie trzeba byłoby znosić lodowatej pustki w czasie teleportacji. Zadygotał. Nienawidził tego przenikliwego zimna, nawet jeśli dzięki niemu unikało się nużących podróży naziemnych. Na pewno z tych wszystkich danych, które ludzie muszą kopiować na Uniwersytecie, można bez trudu wyczytać, czym zastąpić paliwo, używane przez starożytnych do napędzania ślizgaczy. Dlaczego żaden mądrala na to nie wpadł, zanim ostatni ślizgacz rozsypał się na kawałki? Dlaczego jajogłowi nie wymyślili innych napowietrznych pojazdów? Takich, którym nie trzeba uprzejmie dziękować za to, że spełniają swoją funkcję! Spojrzał w dół, na szeroką drogę, gdzie rozstawiono stoły i stragany. Przy jego stoiskach było pusto: nawet zawodowi hazardziści przyglądali się pokazom. Trzeba będzie później powiedzieć im coś do słuchu. Źle, że mimo smoczej parady nie potrafili zatrzymać klientów przy różnych grach losowych. Cała ta zabawa trwa już zresztą tak długo, że z pewnością wszyscy zdążyli się napatrzeć. No cóż, przynajmniej wyścigi poszły nie najgorzej, a że bukmacherzy byli jego ludźmi, dostanie niezły procent od zakładów.

Wracając na miejsce spostrzegł, że na stołach pojawiły się butelki wina w kubełkach z lodem. Z zadowoleniem zatarł upierścienione palce, aż czarne istańskie diamenty zalśniły w promieniach słońca. Przybył na Zgromadzenie tylko dla tego wina, nie był zresztą do końca przekonany, czy Hegmon nie dopuścił się przy tej okazji jakiegoś drobnego oszustwa. Dziś miał zaprezentować nowe musujące wino, w rodzaju szampana, jakie podobno pijano na starej Ziemi. Ach, naturalnie, jedzenie z pewnością będzie doskonałe, nawet jeśli wino nie spełni szumnych zapowiedzi. Paulin, Lord Warowni Fort, skłonił do pracy u siebie jednego z najlepszych szefów kuchni na kontynencie. Wieczorny posiłek zapowiada się wspaniale i na pewno nie będzie nieprzyjemnie ciążyć w żołądku w czasie nudnego, obowiązkowego posiedzenia po uczcie. Chalkin sam chciał zatrudnić tego człowieka, ale Chrislee wzgardził pracą w Bitrze, a jego odmowa długo psuła humor Lordowi.

Przebiegł w myśli wszystkie możliwe wymówki, które pozwoliłyby mu odjechać zaraz po posiłku, szukając najbardziej prawdopodobnej i możliwej do przyjęcia przez pozostałych zebranych. Wszyscy twierdzą, że niedługo ma być Opad, więc lepiej nie zrażać do siebie niektórych ludzi. Gdyby zaś odjechał przed ucztą… cóż, wtedy nie spróbowałby tego szampańskiego wina, a bardzo mu na tym zależało. Zadał sobie niedawno trud i sam pojechał do winnic Hegmona w Bendenie, nie kryjąc się z zamiarem zakupienia wielu skrzynek. Hegmon nawet do niego nie wyszedł. Ach, jego najstarszy syn przepraszał gorąco, gdyż jakiś ważny moment w procesie fermentacji wymagał ciągłej obecności ojca w piwnicach — ale skończyło się na tym, że on, Chalkin, nawet nie zdołał umieścić swego nazwiska na liście chętnych do kupna musującego specjału. Ponieważ Weyr Benden z pewnością zagarnie lwią część rocznika, trzeba będzie utrzymywać dobre stosunki z tamtejszymi Przywódcami. Jeśli przypadkiem zaproszą go za kilka tygodni na Wylęg, będzie mógł opić się do woli ich przydziałem. Whera można obedrzeć ze skóry na wiele sposobów, nieprawdaż?

Zatrzymał się, by dotknąć butelki w kubełku z lodem. Doskonale schłodzona. Oczywiście, to jeźdźcy przywieźli Paulinowi lód z Dalekich Rubieży. Ciekawe, że kiedy on, Lord Warowni Bitra, potrzebował takiej prostej rzeczy, nie było chętnych, by go zadowolić. Hmm… No cóż, niektóre Rody zawsze są faworyzowane, a władza nie znaczy tyle, ile powinna, co do tego nie ma dwóch zdań!

Ukradkiem przypatrywał się naklejce na butelce, gdy nagle usłyszał, jak przestraszeni widzowie gwałtownie wciągają powietrze, by po chwili wydać radosny okrzyk. Spojrzawszy w górę, stwierdził, że przegapił kolejny niebezpieczny manewr… Ach, tak, jeszcze raz pokazali akcję ratowniczą w powietrzu. Spiżowy smok wysunął się spod błękitnego, który symulował kontuzję skrzydła; obaj jeźdźcy siedzieli bezpiecznie na karku spiżowego. To pewnie ten straceniec, Przywódca Weyru Telgar.

Do okrzyków dołączyły się brawa i głęboki ton bębnów orkiestry, oglądającej popisy z podium na szerokim dziedzińcu między schodami wiodącymi do głównego wejścia do Warowni, i dwoma przylegającymi do niej skrzydłami. Znowu rozbudowują szpital i Uniwersytet, sądząc po rusztowaniach. Chalkin prychnął pogardliwie, gdyż obydwa budynki wystawały daleko poza skalną ścianę, wystawione na ataki Nici, które jakoby miały wkrótce zacząć opadać. Ależ oni wszyscy są niekonsekwentni. Naturalnie, drążenie tuneli w urwisku jest bardziej czasochłonne niż budowanie na wolnym powietrzu. Zbyt wielu ludzi jednak wygłasza tu kazania, a sami się do nich nie stosują.

Pomrukiwał pod nosem cierpkie słowa, ciekaw, czy Przywódca Weyru zaakceptował projekt przebudowy. Te całe Nici! Prychnął ponownie i pomyślał, że czas, by Paulin z żoną przestali słodko gruchać z Przywódcami Weyru, których kurtuazyjnie prowadzili na miejsce przy głównym stole, i pośpieszyli się nieco. Coraz bardziej niecierpliwił się, by wreszcie spróbować musującego białego wina.

Przebierając palcami po stole czekał, aż gospodarz da wreszcie hasło do otwarcia butelek, ułożonych kusząco na lodzie.

— Następnym razem poczekaj na mój sygnał! — warknął K’vin, jeździec spiżowego Charantha, prosto w ucho siedzącego przed nim młodego błękitnego jeźdźca.

P’tero w odpowiedzi uśmiechnął się łobuzersko i odwrócił do niego. Niebieskie oczy młodzieńca lśniły wesoło.

— Wiedziałem, że mnie złapiesz! — zawołał. — Nigdy byś nie dopuścił, żebym przed taką publicznością zawisł na pasie i wydał jeden z sekretów Weyru!

P’tero uspokajająco pomachał do Ormontha który, zaniepokojony, nie odstępował Charantha. Leciał tak blisko, że końce ich skrzydeł niemal stykały się ze sobą. Błękitny jeździec w dalszym ciągu był połączony ze swoim smokiem mocnymi, choć niewidocznymi z ziemi, pasami bezpieczeństwa. Odpiął sprzączkę i rzemienie zwisły swobodnie w powietrzu.

— Masz szczęście, że akurat wtedy spojrzałem w górę! — odpowiedział K’vin tak ostro, że bezczelny młodziak zaczerwienił się po czubki uszu. — Patrz, jak twój Ormonth się wystraszył! — dodał i wskazał na błękitną bestię, której skóra lśniła nierównymi plamami po przeżytym szoku.

P’tero odkrzyknął coś niezrozumiale, więc K’vin pochylił się ku niemu, przysuwając ucho do jego ust.

— Nic mi nie groziło — powtórzył chłopak. — Miałem nowe rzemienie, a Ormonth przyglądał się, jak je splatam!

— Ha!

Wszyscy smoczy jeźdźcy wiedzieli, że smoki nie zawsze potrafią prawidłowo połączyć przyczynę i skutek. Ormonth prawdopodobnie nie skojarzył, że nowe pasy oznaczają całkowite bezpieczeństwo jeźdźca.

— Ach, dziękuję — dodał P’tero, gdy K’win przypiął mu do pada jeden z własnych rzemieni. Wprawdzie mieli tylko lądować, ale starszy jeździec chciał w ten sposób przypomnieć młodszemu o obowiązkach.

K’vin cenił odwagę, ale nie lubił ryzykanctwa, zwłaszcza teraz, gdy stanowiło to zagrożenie dla smoka w obliczu bezpośredniej bliskości Opadu. Trzymał jeźdźców krótko, ale dzięki temu w jego Weyrze do tej pory nie zginął jeszcze żaden smok ani jeździec. I dopilnuje, by tak było nadal.

P’tero, zsuwając się z grzbietu błękitnego smoka przed umówionym sygnałem, podjął niepotrzebne ryzyko. Na szczęście K’vin zauważył jego ruch. Serce podeszło mu do gardła, choć wiedział, że chłopak jest przypięty do swego smoka wyjątkowo mocnymi i długimi pasami. Nawet gdyby Charanth nie zdołał pochwycić spadającego jeźdźca w powietrzu, długie pasy uratowałyby go przed śmiertelnym upadkiem. Mimo wszystko, manewr należało uznać za nieudany, gdyż był nieprecyzyjny. Poza tym, gdyby Charanth okazał się nieco mniej zwinny, beztroska P’tera skończyłaby się pewnie złamaniem kostki albo poważnymi stłuczeniami. Pasy, choćby nie wiem jak szerokie, powstrzymywały upadek gwałtownym szarpnięciem.

P’tero w dalszym ciągu nie poczuwał się do winy. K’vin miał tylko nadzieję, że ćwiczenie wywołało efekt, na jaki liczył zakochany po uszy młokos. Komuś w dole bez wątpienia serce uciekło w pięty ze strachu, a chłopak tego wieczoru z pewnością obróci te emocje na swoją korzyść. Szkoda, że tak niewiele dziewcząt przybywa, by Naznaczać zielone smoczyce. Kobiety są spokojniejsze i bardziej odpowiedzialne. Niestety, rodzicom zwykle zależy na gromadzeniu przydziałów ziemi dzięki małżeństwom potomstwa, a jeźdźcom i jeźdźczyniom smoków nie przysługuje ziemia. Oto dlaczego coraz mniej dziewcząt staje na piaskach Wylęgarni. Smoki biorące udział w wielkiej paradzie lądowały na szerokiej drodze za dziedzińcem, by zsadzić jeźdźców, i zaraz potem startowały w niebo, szukając miejsc, gdzie mogły się rozkoszować ciepłym jesiennym słońcem. Wiele z nich kierowało się na skały, gdyż na pagórkach wokół ogniw słonecznych zrobił się już tłok. Można było zaufać smokom, że nie nadepną na bezcenne resztki wielkich paneli. Naturalnie, te zainstalowane w Forcie były najstarsze i dwa z nich stracono bezpowrotnie zeszłej zimy, w czasie silnej zawieruchy, niezwykłej dla tej pory roku. Tutejsza Warownia, największa i najstarsza z siedzib na Kontynencie Pomocnym, potrzebowała pełnej mocy wszystkich urządzeń, by ogrzewać i napowietrzać labirynt korytarzy i utrzymywać w gotowości wszelkiego rodzaju maszyny. Na szczęście w okresie, gdy gorączkowo przygotowywano do zamieszkania nowe Weyry i Warownie, skonstruowano tyle paneli, że z pewnością nie zabraknie ich jeszcze przez wiele pokoleń.

Przywódcy Weyrów zasiedli u szczytu głównego stołu, wraz z Lordami Warowni i Mistrzami rzemiosł, zaś jeźdźcy dobierali sobie towarzystwo wedle upodobania, sadowiąc się przy stolikach rozstawionych na szerokim placu otaczającym Warownię. Wyrwano nawet najmniejsze trawki, pomyślał K’vin z aprobatą. S’nan, Przywódca Weyru Fort, zawsze był drobiazgowo dokładny, i słusznie.

Orkiestra zagrała żwawą melodię i na drewnianej estradzie zawirowały pierwsze pary. Obok, na brukowanym rynku, porozstawiano stragany, namioty i stoły, pełne towaru na sprzedaż i wymianę. Handel szedł dobrze przez cały dzień, szczególnie tam, gdzie zaopatrywano się w rzeczy potrzebne na długie zimowe miesiące, gdy nie będzie tylu Zgromadzeń. Rzemieślnicy się ucieszą, a i smokom będzie lżej w drodze powrotnej.

Charanth krążył nad nowymi przybudówkami Warowni, w których mieścił się pernański główny szpital i laboratorium oraz kolegium nauczycielskie. Nocowali tam również ochotnicy, którzy z oddaniem pracowali nad ratowaniem zniszczonych wiosną danych. Katastrofa zdarzyła się, gdy woda zalała przestronne jaskinie magazynowe pod Fortem. Jeźdźcy zaofiarowali się, że poświęcą tej pracy czas wolny od szkoleń. Przyjmowano każdego, kto potrafił czytelnie pisać, a Lord Paulin błyskawicznie zapewnił kopistom dach nad głową. Pozostałe Warownie dostarczyły budulec i robotników.

Skrzydło mieszczące Uniwersytet zabezpieczono przeciw Niciom stromymi dachami z łupków wydobywanych w Telgarze i otoczono fosami uchodzącymi do podziemnych cystern, w których miały się topić zabłąkane tam Nici. Wszyscy rzemieślnicy, włącznie z tymi, którzy mieli zamieszkać w nowych budynkach, woleliby rozbudowywać system grot, ale niedawno zdarzyły się dwa poważne zawały i w trosce o stabilność całego zbocza inżynierowie górnicy zabronili dalszych wierceń. Nawet zmutowane, tęposkrzydłe, nielotne whery–stróże, cierpiące na wrodzony światłowstręt, odmówiły dalszych prac pod ziemią, co zdaniem ich opiekunów oznaczało niebezpieczeństwo, niewyczuwalne ludzkimi zmysłami. Cóż było robić, zaprojektowano budowle naziemne o potężnych ścianach, niemal trzymetrowej grubości na parterze, dwumetrowych na piętrze. Kopalnie rudy żelaza w Telgarze pracowały pełną parą, więc bez problemu odlano belki, zdolne wytrzymać tak wielki ciężar.

Budowa miała zostać ukończona za miesiąc. Nawet w takie święto na rusztowaniach wrzała praca, choć robotnicy zrobili sobie przerwę na obejrzenie napowietrznej parady i skończyli wcześniej, by nie ominęła ich wieczorna uczta i zabawa.

Charanth wylądował z wdziękiem, a Ormonth usiadł tuż za nim, by P’tero mógł zdjąć dyndające u siodła pasy bezpieczeństwa, zanim ktokolwiek je zauważy. Właśnie kończył, gdy M’leng, jeździec zielonego Sitha, podszedł i zwymyślał go znacznie ostrzej, niż mógłby to uczynić Władca Weyru.

— Przez twoje wyskoki serce podeszło mi do gardła — zaczął. K’vin uśmiechnął się w myśli, widząc, jaki pokorny stał się P’tero słysząc te gwałtowne słowa. Przywódca zwinął pasy i umocował je przy siodle.

— Idź pogrzać się na słońcu, przyjacielu — powiedział, klepiąc Charantha po szerokiej łopatce.

Już idę. Meranath na mnie czeka, odparł spiżowy smok z wielkim zadowoleniem. Wyskoczył w górę jednym potężnym wybiciem, obsypując jeźdźca żwirem.

Stosunek Charantha do partnerki na poły bawił, na poły rozczulał jeźdźca. Nikt się nie spodziewał, że dziewięć miesięcy temu, po śmierci B’nera, przywództwo Weyru przypadnie w udziale K’vinowi. Kto mógł przypuszczać, że krzepki, ledwie sześćdziesięcioletni jeździec, może mieć kłopoty z sercem? A to właśnie, zdaniem lekarzy, stało się przyczyną jego śmierci. Tak więc, gdy Meranath ponownie weszła w okres godowy, Władczyni Weyru Telgar Zulaya oświadczyła, że do nikogo nie żywi szczególnego upodobania i ogłosiła otwarty lot, tak, by smoki mogły zdecydować, kto zostanie kolejnym Przywódcą. Była szczerze przywiązana do B’nera i prawdopodobnie cierpiała z powodu jego śmierci. Naturalnie, nie mogła narzekać na brak zalotników.

K’vin pozwolił Charanthowi wznieść się do lotu godowego tylko dlatego, że spodziewano się udziału wszystkich przywódców skrzydeł z Telgaru, a także spiżowych ze wszystkich Weyrów. Wcale nie pragnął kierować Weyrem na początku Przejścia. Sądził, że jest zbyt młody na taką odpowiedzialność. Obserwując B’nera doszedł do wniosku, że zwykłe obowiązki Przywódcy w czasie Przerwy są wystarczająco ciężkie, a przecież w tym okresie Przywódcy Weyru wcale nie dręczy myśl o tym, że wielu smoczych braci zostanie wkrótce rannych, albo nawet zginie. Podczas Przejścia zbyt wiele ludzkich istnień zależy od doświadczenia dowódcy, a to stanowi ciężar nie do udźwignięcia. Po wyborze nieraz dręczyły go nocne koszmary, a przecież Opady nawet się nie zaczęły. Gdy czasem budził się ze strasznych snów w łóżku Zulayi, kobieta zawsze była pełna zrozumienia i ze spokojem dodawała mu pewności siebie.

B’ner też się zamartwiał, jeśli cię to choć trochę pocieszy, Kev — mawiała, używając dawnego zdrobnienia i odgarniała mu kędziory ze spoconego czoła, a on dygotał z przerażenia. — Też miewał straszne sny. To zawodowe ryzyko. Zwykle po takiej koszmarnej nocy przeglądał notatki Seana. Pewnie znał je na pamięć. Zauważyłam, że robisz to samo. Kev, gdy nadejdzie bezpośrednie zagrożenie, dasz sobie radę. Jestem tego pewna.

Ach, Zulaya potrafiła być taka przekonywająca. Ale była przecież o dziesięć lat starsza i miała dużo więcej doświadczenia w kierowaniu Weyrem. Czasami jej intuicja budziła lęk. Władczyni potrafiła przewidzieć, ile każda smoczyca złoży jaj, jakiego będą koloru, a także, jakiej płci dzieci urodzą się w Weyrze. Czasem przepowiadała także pogodę. Nic dziwnego, że wiedziała niejedno, bo przecież od urodzenia mieszkała wśród smoków, a nadto w prostej linii pochodziła od jednej z pierwszych jeźdźczyń, Aliany Zuleity. O dziwo, złote królowe zwykle wybierały kobiety spoza Weyru, czasem jednak sprzeciwiały się tradycji i Naznaczały mieszkankę smoczej siedziby.

Mimo jej pewności, bezustannie przeglądał opisy kolejnych Opadów, zupełnie jak jego poprzednik. Analizował różnice między nimi, uczył się, jak poznać po skraju Opadu, czy będzie on typowy, czy też nie. Zazwyczaj zapisy były suche i rzeczowe, lecz nawet w prozaicznych notatkach kryła się opowieść o wielkiej odwadze, szczególnie gdy opisywały, jak pierwsi jeźdźcy musieli nauczyć się walki z Nićmi, a przecież nie było im łatwo, bo stanowiło to dla nich całkowitą nowość.

K’vin był ciotecznym praprawnukiem Sorki Connell, pierwszej Władczyni Weyru. Zulaya nie raz mu o tym przypominała. Cały Weyr czerpał nadzieję z tej wiedzy.

— Może dlatego Meranath pozwoliła się pochwycić Charanthowi —powiedziała Zulaya poważnie, choć w jej oczach tańczyły chochliki.

— Czy ty…. to znaczy… czy o mnie myślałaś… no, wiesz… — K’vin z trudem szukał właściwych słów. Rozmowa odbyła się dwa tygodnie po tamtym pamiętnym locie. Zulaya odpowiedziała wtedy na jego pieszczoty z oszołamiającym żarem, lecz później traktowała go obojętnie i nie zawsze zapraszała na noc do swej kwatery, mimo że oba smoki były nierozłączne.

Słyszałeś, żeby ktoś był w stanie myśleć w czasie lotu godowego? Ale naprawdę cieszę się, że to Charanth okazał się taki sprytny. Choć nie wiadomo, czy dziedziczność ma w tym przypadku jakiekolwiek znaczenie, wszyscy czujemy się pokrzepieni na duchu tym, że Weyrowi Telgar przewodzi cioteczny praprawnuk pierwszej Władczyni Weyru Fort, w dodatku pochodzący z rodzziy, która wielokrotnie Naznaczała podczas Wylęgów.

— Zulayo, nie jestem moją cioteczną praprababką., wiesz? Zachichotała.

— I całe szczęście, bo nie mógłbyś być Przywódcą Weyru, ale dobra krew zawsze się odzywa w potomkach!

Choć bezpośredniość partnerki często zbijała go z tropu, w żaden sposób nie mógł odgadnąć, co Zulaya czuje do niego osobiście, jako kobieta, a nie władczyni Weyru. Była miła, pomocna, doradzała mu rozsądnie gdy rozmawiali o szkoleniu jeźdźców, ale zachowywała się przy tym tak… bezosobowo. K’vin doszedł do wniosku, że jego partnerka jeszcze nie pogodziła się ze śmiercią B’nera.

Sam czerpał pewną pociechę z tego, że jego cioteczna praprababka jakoś przetrwała Opady, a zatem i jemu może się to udać. Podobnie jak dwójce rodzeństwa i czwórce kuzynów, którzy również dosiadali smoków. Ale żadne z nich nie było Przywódcą Weyru… jak na razie. No cóż, jeśli jego jeźdźcy czuli się pewniej, wiedząc, że w bój poprowadzi ich ktoś z krwi Ruathy, jak przed nim Sorka, M’hall, M’dani, Sorana i Mairian, trzeba będzie dodawać im sił tym argumentem w ciągu całego Przejścia.

A teraz, podczas tłumnego Zgromadzenia, najprawdopodobniej ostatniego przez następnych pięćdziesiąt lat pod niebem wolnym od Nici, obserwował jak jego Władczyni opuszcza Lordów z Telgaru i zbliża się ku niemu, przemierzając przestronny dziedziniec długimi krokami.

Zulaya była wysoka i długonoga, więc łatwo mogła dosiadać smoka. K’vin przewyższał ją o głowę. Twierdziła, że to jej się podoba; B’ner zaledwie dorównywał jej wzrostem. Jej uroda niezmiennie fascynowała młodego Przywódcę: czarne jak atrament kędziory uwolnione spod hełmu, spływały aż do pasa i okalały szeroką twarz o wysokich kościach policzkowych, kontrastując ze smagłą, gładką cerą i ogromnymi, lśniącymi oczyma o odcieniu tak głębokiej szarości, że aż bliskiej czerni. Szerokie, zmysłowe usta i ostro zarysowany podbródek nadawały tej twarzy siłę i zdecydowanie, umacniając autorytet Władczyni. Szła śmiało, w odróżnieniu od niektórych kobiet z Warowni, potrafiących tylko dreptać. Podkute stalą buty dźwięczały na bruku, a ramiona poruszały się zamaszyście. Zdążyła nałożyć na jeździecki mundur długą, rozciętą z boku spódnicę, która rozchylała się w rytm kroków, ukazując kształtną nogę w skórzniach i wysokich jeździeckich butach. Opuściła cholewy do kostek, a rude futro ładnie kontrastowało z resztą stroju, harmonizując z wykończeniem mankietów i rozchylonego kołnierza. Jak zwykle miała na szyi zdobiony wisior z szafirem, który odziedziczyła jako najstarsza kobieta ze swego Rodu.

— Jak tam, czy P’tero zdobył na wieki serce M’lenga tą waszą sztuczką? — spytała zirytowanym głosem. — Spójrz, poszli razem — dodała, spoglądając w stronę obu jeźdźców, kierujących się do prowizorycznych namiotów mieszczących rząd prycz.

— Mogłabyś z nimi później porozmawiać. Boją się ciebie — odpowiedział z uśmiechem.

— I mają rację. Już ja się z nimi policzę za takie głupie zachowanie — rzekła żwawo i podskoczyła, dopasowując się do jego długich kroków. — Najwyższy czas, byś się nauczył spoglądać karcąco na swoich ludzi. — Popatrzyła na K’vina, potrząsnęła głową i westchnęła smutno. Od dawna dokuczała mu, że jest zbyt przystojny. Rude włosy Hanrahanów, błękitne oczy i piegi nie budziły w ludziach respektu. — Nie, twoja twarz się do tego nie nadaje. Najlepiej będzie, jeśli Meranath skarci Sitha za to, że błękitny smok naraził się na niebezpieczeństwo.

— Tak jest, najlepiej trafiać w najwrażliwsze miejsce — przytaknął K’vin wiedząc, że Meranath potrafi utrzymać dyscyplinę wśród smoków znacznie lepiej niż ktokolwiek z ludzi, włączając w to ich własnych jeźdźców. —To był niewiarygodnie głupi wybryk.

— Natomiast wszyscy Telgarczycy uznali, że to wspaniały popis — wygłosiła afektowanym tonem i odchrząknęła. — Tym bardziej że nigdy nie zobaczą tego manewru w czasie prawdziwej akcji. — Mówiąc to skrzywiła się z pogardą.

— Ach, przynajmniej Telgarczycy w nas wierzą— westchnął. —A kto nie wierzy?

— Chociażby Chalkin.

— Ach, on! — Jej zdaniem Lord Warowni Bitra był nic niewart i nigdy nie kryła się z tym osądem.

—Iz pewnością nie jest jedyny, bo ostatnio spotykamy się z coraz większą nieżyczliwością.

— Teraz? Gdy Pierwszy Opad ma nastąpić już za kilka miesięcy? —zdenerwowała się Zulaya. — Powiedz mi zatem, miły panie, po co w ogóle są smoki, jeśli nie potrzebujemy ich do napowietrznej obrony całego kontynentu? Ach, naturalnie, jesteśmy dobrymi przewoźnikami, ale to jeszcze nie usprawiedliwia naszego istnienia.

Spokojnie, droga pani. Usiłujesz nawrócić nawróconego. Zamruczała z niesmakiem. Właśnie wchodzili na schody wiodące na

Wysoki Dziedziniec. Wzięła go pod rękę, by zgromadzeni ujrzeli przykładną, związaną uczuciowo parę Przywódców Weyru. K’vin zdusił westchnienie, żałując, że to tylko poza na użytek ewentualnych obserwatorów.

— Chalkin już się opija nowym winem Hegmona — zirytowała się Zulaya.

—A jak myślisz, po co tu w ogóle przyjechał? — spytał jej partner, zręcznie lawirując, by ominąć Bitrańczyka, który mlaskał wargami i chciwie, wpatrywał się w kieliszek. — Choć, prawdę mówiąc, gracze także mieli dziś sporo możliwości zarobku.

— Jedno jest pewne. Słyszałam, że nie ma go na liście Hegmona — powiedział, gdy zatrzymali się przy stole, gdzie wybrali sobie miejsce władcy Telgaru, Weyru i Warowni Dalekich Rubieży a także Lordowie Tilleku. Do nich dosiedli się jeszcze pierwszy kapitan flotylli rybackiej Tilleku wraz z nowo poślubioną młodziutką żoną.

— Wspaniały pokaz — gratulował jowialny wilk morski, Kizan. — Prawda, Cherry, kochanie?

— Och, tak, naprawdę wspaniały. — Dziewczyna klasnęła w ręce afektowanym gestem. Widać było jednak, że czuje się oszołomiona towarzystwem, w jakim wypadło jej przebywać na tym Zgromadzeniu i wszyscy starali się ją ośmielić. Kizan powiadomił ich na stronie, że jego żona pochodzi z małej nadmorskiej Warowni i choć jest niezrównaną żeglarką, niewiele ma światowego obycia. — Często obserwowałam smoki na niebie, ale żadnego nie widziałam z bliska. Są takie piękne.

— Nie jeździłaś jeszcze na smoku? — spytała uprzejmie Zulaya.

— Ach, skądże znowu. — Cherry skromnie spuściła oczy.

— To się może wkrótce zmienić — zauważył jej mąż. — Przybyliśmy na Zgromadzenie drogą lądową, ale powinniśmy chyba sprawdzić, czy nam coś przypadkiem nie przysługuje…

—Ależ oczywiście, kapitanie — odparł natychmiast G’don, Przywódca Weyru Dalekich Rubieży. — Nie wykorzystujecie nawet połowy lotów, do których macie prawo.

Mari, jeźdźczyni królowej, przytaknęła i uśmiechnęła się zachęcająco na widok przerażonej miny Cherry.

— Cóż widzę? — dokuczał żonie Kizan. — Kobieta, która potrafi bez jednej skargi wytrzymać na żaglowcu sztorm o mocy dziewięciu stopni, niepokoi się na myśl o podróży na smoku?

Cherry chciała się odciąć, ale nie potrafiła znaleźć słów.

— Nie ma z czego się śmiać — łagodziła Mari. — Lot na smoku bardzo różni się od żeglowania własnym statkiem, ale mało kto odmówiłby sobie przejażdżki.

— Ach, ja wcale nie odmawiam — żarliwie odpowiedziała dziewczyna. Jak dziecko, które boi się, że odbiorą...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin