Matuszewska Ewa - LIDER Górskim szlakiem Andrzeja Zawady.doc

(1142 KB) Pobierz

EWA MATUSZEWSKA

LIDER

Górskim szlakiem Andrzeja Zawady

 

 

Projekt graficzny: Andrzej Barecki

Wybór ilustracji i podpisy: Anna Milewska

Redakcja: Maria Magdalena Matusiak

Korekta: Anna Sidorek

Zdjęcie Mount Everestu na obwolucie: A. Zawada

Portret A. Zawady - z archiwum rodzinnego

Zdjęcie na oklejce: B. Jankowski

Autorzy i źródła zdjęć:

R. Dmoch (str. 9, 181), B. Jankowski (str. 10, 149, 167, 322-333), A. Zawada (str. 25, 29, 32,

34, 35, 66, 67, 89, 93, 97, 101, 106-107, 113 góra, 118, 123, 126, 127, 139, 145, 153, 157,

172, 173, 177, 184, 192, 195, 196, 209, 212-213, 223, 233, 239, 245, 256, 261, 268, 269,

273 góra, 275, 281, 285, 297, 303, 311, 333 dół, 349 dół), J. Piotrowski (str. 21),

W Schramm (str. 80), S. Siedlecki (str. 83 dół), J. Michalski (str. 113 dół),

A. Galiński (str. 133), J. Poręba (str. 161), J. Stryczyńskr (str. 201),

J. Natkański (str. 307), J. Nyka (str. 273 dół).

Pozostałe zdjęcia z archiwum rodzinnego A. Zawady

Copyright e by Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 2003

Wydanie I ISBN 83-207-1734-5

Wydawnictwo ISKRY

ul. Smolna 11, 00-375 Warszawa

Dział handlowy: tel./faks (0-prefiks-22) 827-33-89

www.iskry.com.pl

e-mail: iskry@iskry.com.pl

Ta perć jest najhonorniejsza, której nie ma wcale.

JAN GWALBERT PAWLIKOWSKI

Ostatni z wielkich

Dlaczego piszę o Andrzeju Zawadzie? Nie byliśmy zaprzyjaźnieni, nie był nawet moim dobrym znajomym. Zaledwie parę razy udało mi się z nim porozmawiać, ale każda z tych rozmów - poczynając od pierwszej, z czerwca roku 1980, aż po ostatnią, z maja 2000 - poszerzała mą wiedzę o alpinizmie, o ludziach i górach. Mało kto potrafił dzielić się swymi doznaniami z innymi tak szczodrze i ujmująco jak Andrzej Zawada.

A miał się czym dzielić - pięćdziesiąt lat wyczynowego uprawiania alpinizmu, od Tatr po Himalaje, udział w badaniach naukowych w Wietnamie i na Spitsbergenie, połączony oczywiście ze wspinaczką, kierowanie wieloma wyprawami w góry wysokie, wyprawami najczęściej kończącymi się sukcesem - to jeszcze nie wszystko.

Na początku lat sześćdziesiątych Lionel Terray - wybitny alpinista, uczestnik zwycięskiej wyprawy francuskiej na zdobytą jako pierwszy z ośmiotysięczników Annapurnę w roku 1950, zdobywca Makalu w roku 1955 - chyba jako pierwszy dostrzegł konieczność innego podejścia do sportu wspinaczkowego: „Wielki alpinizm, zamknięty w zbyt ciasnych ramach gór europejskich, nie może rozwijać się poprzez rozszerzanie, komplikowanie problemów i skazany jest jedynie na doskonalenie wirtuozerii technicznej. Postęp techniczny, udoskonalenie sprzętu i poprawa metod szkolenia uczyniły działanie wspinacza zbyt niezawodnym. Tutaj, podobnie zresztą jak i gdzie indziej, technika zabija przyrodę. Tym, którzy poszukują możliwości sprawdzenia się w walce z górami, nie pozostaje już nic innego, jak tylko wybierać najtrudniejsze drogi wspinaczki samotnej i zimowej".

Między rokiem 1950 a 1960 zdobyto trzynaście z czternastu ośmiotysięczników. Ostatni, Shisha Pangama, najniższy i najłatwiejszy, tylko ze względów politycznych (leży w Tybecie, nieda-

8 EWA   MATUSZEWSKA   LIDER

leko granicy z Nepalem) pozostawał dziewiczy do roku 1964. Toteż rozważania Terraya, choć odnoszące się przede wszystkim do gór europejskich, wydają się też wskazówką, w jakim kierunku powinien rozwijać się himalaizm. I tak się stało - dzięki Andrzejowi Zawadzie.

W roku 1973 kierował pierwszą polską wyprawą zimową w Hindukusz. Jako pierwszy alpinista na świecie przekroczył wówczas 7000 metrów, zdobywając najwyższy szczyt Hindukuszu, Noszak. Jego partnerem był Tadeusz Piotrowski. Rok później Zawada jest już na Lhotse, w Himalajach. Wigilijną noc spędza z Andrzejem Heinrichem powyżej ośmiu tysięcy metrów. W dzień Bożego Narodzenia osiągają wysokość 8250 metrów. Do szczytu pozostało jeszcze 250. Tej odległości nie zdołali przejść. Mimo to mogą sobie pogratulować - kolejna bariera została pokonana. Polacy jako pierwsi przekroczyli zimą magiczne 8000 metrów.

Różne powody sprawiły, że himalaizm zimowy i zdobywanie ośmiotysięczników nowymi drogami stały się polską specjalnością, uznawaną i wysoko cenioną w całym świecie alpinistycznym. Jednak zawsze siłą sprawczą tych dokonań był Zawada, nawet jeśli nie kierował jakąś wyprawą, to był inspiratorem wielu przedsięwzięć. Powoli z nieco prześmiewczo nazywanego „Pana Kierownika" stawał się Liderem Doskonałym - i w tym określeniu nie było ironii.

Pisząc o Andrzeju Zawadzie, często myślałam o Wandzie Rutkiewicz. Oboje byli najbardziej znanymi na świecie alpinistami polskimi, jednak z zupełnie odmiennych powodów. Wanda zaginęła, próbując zdobyć swój dziewiąty ośmiotysięcznik w Koronie Himalajów, Andrzej Zawada odszedł po pięćdziesięciu latach działalności górskiej, której efektem było jedenaście wypraw wysokogórskich i trzy naukowe. Sam nie zdobywał ośmiotysięczników, ale stwarzał szanse innym. Nie podważając opinii, że alpinizm jest sportem indywidualistów, udowodnił, że może też być grą zespołową. Wanda wielokrotnie powtarzała, że dla niej w górach liczy się przede wszystkim wspólnota działań, ale jak było w rzeczywistości, mogą najlepiej ocenić ci, którzy brali udział w wyprawach przez nią kierowanych. Zdarzało się, że własne ambicje kazały jej zapominać o innych. Przyznawała się do tego, argumentując takie postępowanie przekonująco, przynajmniej dla

OSTATNI   Z   WIELKICH

PIERWSZY CZŁOWIEK ZIMĄ POWYŻEJ 7000 METRÓW -ANDRZEJ ZAWADA NA NOSZAKU

10 EWA   MATUSZEWSKA   LIDER

ZWYCIĘSKA EKIPA POD EVERESTEM ZIMĄ 1980 ROKU

11

OSTATNI   Z   WIELKICH

mnie - jeśli zamierzony cel nie może zostać osiągnięty przy dotychczasowych metodach działania, trzeba zmienić metody. I zmieniała je, wywołując tym oburzenie kolegów, a zwłaszcza koleżanek. Nie wdając się w oceny, można uznać, iż rozgrywała swój mecz indywidualnie. Andrzej Zawada był indywidualnością niezwykłego formatu, jednak nawet jeśli zwyczajnie, po ludzku poniosła go ambicja, potrafił nad tym zapanować.

Andrzej Paczkowski, wieloletni prezes Polskiego Związku Alpinizmu, w maju 2000 roku, kiedy to uroczyście obchodzono dwudziestą rocznicę zdobycia przez polskich alpinistów Mount Everestu, po raz pierwszy zimą, tak podsumował działalność Andrzeja Zawady, znakomicie przy tym i trafnie go charakteryzując:

„Andrzej zawsze coś organizuje. Nie jest w stanie usiedzieć dłużej na jednym miejscu, nie planując czegoś, nie zbierając dookoła ludzi, nie projektując czegoś, co czasami wydawałoby się niemożliwe do spełnienia. Ma nieprawdopodobną siłę przebicia, która wynika z jego uporu i przekonania, że to, co robi, jest ważne nie tylko dla niego, nie tylko dla tych, którzy w tym uczestniczą, ale ważne przede wszystkim dla Polski. Taki jest jego patriotyzm, wyrażający się poprzez góry, wspinanie, organizowanie wypraw".

Patriotyzm to niemodne dziś pojęcie, niewygodne i zbyt zobowiązujące. Powiedzieć o sobie, że jest się patriotą, to narazić się na pobłażliwe lub kpiące uśmieszki. Zawada nie obawiał się śmieszności, otwarcie i głośno mówiąc, że jest patriotą. Robić dla kraju coś, co potrafi się najlepiej - taki sens nadawał swojej działalności górskiej. Józef Nyka, przez wiele lat redaktor naczelny najstarszego polskiego pisma górskiego, „Taternika", bardzo z Zawadą zaprzyjaźniony, tak to określił:

„Zatykać biało-czerwona na niezdobytych szczytach i rozsławiać nasz kraj w świecie - to było główną dewizą sportowej działalności Andrzeja".

Jest jeszcze jeden powód, dla którego napisałam, przy pomocy jego Przyjaciół, książkę o LIDERZE. Poprosiła mnie o to Anna Milewska, jego żona. Wielce znacząca to dla mnie prośba. I zobowiązująca.

EWA MATUSZEWSKA

Na poprzedniej stronie

LHOTSE - TYLKO 250 METRÓW DO SZCZYTU

Gwiazdy w dłoniach

Warszawa, 30 listopada 2000, imieniny Andrzeja. Pokaz filmu Andrzej Zawada. Ostatnia rozmowa Anny Teresy Pietraszek, zorganizowany przez Warszawski Klub Tatrzański. Przy mikrofonie Leszek Cichy - zdobywca (z Krzysztofem Wielickim) Mount Everestu zimą, pierwszy Polak na wszystkich szczytach Korony Ziemi:

- Moje wspomnienia są tak świeże, że nie mogę mówić o Andrzeju jako o organizatorze czy koledze. Mogę mówić tylko o przyjacielu. Nie chciałbym, by to, co powiem, brzmiało smutno. Andrzej, niezwykle sympatyczny, miły, ciepły, dusza towarzystwa, nie byłby zadowolony z tego, że wspominamy go ze smutkiem i żalem. Zawsze na podorędziu miał tysiące anegdotek, potrafił je wykorzystać w odpowiedniej chwili. W ubiegłym roku przypadkiem spotkaliśmy się w noc sylwestrową. Andrzej był niejako incognito, ale wkrótce okazało się, że przy naszym stole gromadzi się coraz więcej osób, by posłuchać jego opowieści. W połowie nocy parkiet prawie opustoszał, za to przy naszym stole było coraz tłoczniej. Tatry, Alpy, Himalaje - opowiadał o swoich górach tak obrazowo, że wszystko jak żywe stawało przed oczyma. Gdy skończył opowiadać, ruszył w tany. Zabawa trwała do białego rana. Ja z żoną ewakuowałem się wcześniej, Andrzej został, zapowiadając, że ostatni zejdzie z parkietu. Był bardzo niezadowolony, gdy trzy pary go przetrzymały. „Pewnie nie mieli załatwionego noclegu" -tak tłumaczył ich wytrwałość.

Informacje o chorobie Andrzeja układały się w pewien dramatyczny ciąg. Jakoś tak się składało, że zastawały mnie w górach. Początek lutego, jestem na nartach w Austrii. Nagle ten przeklęty telefon komórkowy i bardzo poważny głos Andrzeja: „Leszek, trzymaj za mnie kciuki, jutro mam bardzo poważną operację". Po powrocie odwiedziłem go. Był pełen werwy, mówił, że to wszyst-

16 EWA   MATUSZEWSKA   LIDER

ko przejściowe, te kłopoty ze zdrowiem. I my wszyscy, jego przyjaciele, wierzyliśmy w to.

Tegoroczne wakacje spędzałem w Dolomitach. Nie byłem tam nigdy wcześniej. Nim wyjechałem, odwiedziłem Andrzeja. Znów był w dobrym nastroju, do końca trzymał fason. Gdy na moment zostaliśmy sami, mówię: „Andrzej, spróbuj jeszcze walczyć!" Popatrzył mi wtedy prosto w oczy i powiedział: „A ty myślisz, że tego nie robię?" To była chwila, w której straciłem nadzieję. Z Włoch dzwoniłem codziennie do domu, do szpitala, by się dowiedzieć, co z Andrzejem. Byłem z synami, wspaniale nam się wspinało. Starszy ma 21 lat, młodszy 14. Któregoś dnia, wracając z pięknej wspinaczki w słońcu, mając jeszcze w oczach zapierające dech widoki, pełni energii, ciągle pod wrażeniem wspinaczki, czując skałę w palcach, wypełnieni górami, usłyszeliśmy dźwięk telefonu. Tego dnia Andrzej zmarł...

Chciałbym, żebyśmy zapamiętali Andrzeja dokładnie takim, jaki jest na tym filmie. Jako tego, który wiedział, że brakuje mu czasu na zrealizowanie wszystkich zamierzeń. Kiedyś usłyszałem od Anny: „Jakie to niesprawiedliwe, on miał pomysłów na dwieście lat życia!" Może je na tym drugim, lepszym świecie zrealizuje. Przypomina mi się też, co powiedział Andrzej Paczkowski - że w przypadku Andrzeja powiedzenie, by spoczywał w spokoju, może nie jest najwłaściwsze. Przecież parę osób już TAM czeka na Andrzeja, więc myślę, że może jakąś wyprawę zrobią. Dla nas, żyjących i pamiętających Andrzeja, też ta chwila nadejdzie, choć mam nadzieję, że nie tak szybko. Zapamiętajmy Andrzeja wygłaszającego dużo mądrych słów, zapamiętajmy to, co mówił. Jaki Andrzej był, jak się wspinał, jak postępował w górach - wydaje mi się, że będzie to wyznacznikiem pewnego standardu, poziomu etyki jeszcze przez wiele, wiele lat. Może nie dla naszego pokolenia, bo wydaje mi się, że mamy tego w sobie dostatecznie dużo. Ale dla młodych ludzi powinien to być katechizm postępowania w górach. Jeśli tak się stanie i będzie trwało przez wiele lat - Andrzej znów odniesie zwycięstwo. Zwycięstwo nad przemijaniem.

Pierwsze sceny filmu. Oczy, wpatrujące się przenikliwie i bardzo uważnie w widza, nie pozostawiają wątpliwości, że ten człowiek ma coś bardzo ważnego do powiedzenia.

17 GWIAZDY   W   DŁONIACH

POCZUĆ NA POLICZKACH TATRZAŃSKI WIATR ¦ ANDRZEJ ZAWADA

18 EWA   MATUSZEWSKA   LIDER

Taternik, alpinista i pisarz, autor książki do dziś niezwykle dla mnie znaczącej, Miejsce przy stole, jak nikt chyba w środowisku alpinistycznym wyczuwający niuanse moralne i dylematy sportu wspinaczkowego, takie odniósł wrażenia po obejrzeniu filmu.

ANDRZEJ WILCZKOWSKI: - Żadnego mazgajstwa. Nienagannie ubrany, krótko i zwięźle przekazuje nam wskazówki, z których naprawdę warto skorzystać. Tak jakby wyjeżdżał na jakąś swoją kolejną wyprawę i pozostawiał zlecenia na czas swojej nieobecności.

Kiedy ma się siedemdziesiąt lat i z tego kilkadziesiąt lat było się związanym z alpinizmem, odejścia nie są żadnym ewenementem. Ale to odejście trafia w sam środek „psychicznego splotu słonecznego". Już ćwierć wieku temu zamieściłem w Miejscu przy stole dość kostyczną radę, że zalecam raczej umieranie w marszu. Ale to chodziło o góry. Tam, jak mi z licznych doświadczeń wiadomo, bardzo często się zdarza, że ludzie najpierw umierają psychicznie, a dopiero długo po tym następuje śmierć fizjologiczna. Dlatego też, dopóki potrafimy nadać swoim nogom odpowiednią sekwencję ruchów, pozwalającą na przemieszczanie się we właściwym kierunku, możemy ujść zagładzie. Moja rada dotyczyła więc tak naprawdę życia, a nie śmierci.

To, co zademonstrował Andrzej, nie ma nic wspólnego z nadzieją, że jakikolwiek ruch pozwoli mu uciec spod kosy. Nieuchronność tego, co ma nastąpić za kilkanaście dni, czujemy doskonale, oglądając film, ale tylko dlatego, że jest nam wszystkim doskonale znana, choćby z uczestnictwa w pogrzebie. Andrzej na ekranie emanuje spokojem. Jego dystans do bezlitosnego procesu, który już trwa w swej wyniszczającej formie, jest imponujący.

Śmierć w górach ma w sobie jakiś patos. Tak mi się w każdym razie wydaje, a to wrażenie jest wsparte doświadczeniem, zdobytym w licznych przypadkach, kiedy bywało naprawdę źle. Nieuchronne odchodzenie w wieku, do którego dorośliśmy, na ogół wygląda paskudnie. W przeważającej liczbie przypadków człowieka nie stać psychicznie, żeby sobie jeszcze na koniec pożartować, zastanowić się nie tylko nad własnym życiem, ale i nad sprawami, które pozostawia się tu i teraz (...).

19 GWIAZDY   W   DŁONIACH

Andrzeja Zawadę było na to stać.

Z tym większą więc uwagą posłuchajmy tego, co chciał nam przekazać!

- Śmierć jest wpisana w życie człowieka. Oczywiście, śmierć przedwczesna jest zawsze przerażająca. Wolałbym zginąć w górach niż, na przykład, umierać w młodym wieku z tego powodu, że zaatakuje mnie rak i będę umierać miesiącami w szpitalu. Trudno, takie mam nastawienie. Kiedy jest się młodym, kiedy kieruje się emocjami i cieszy się ze sprawności fizycznej, wszystko przeżywa się dużo mocniej. Wtedy człowiek nawet się nie zastanawia. Tak było ze mną. Nie zastanawiałem się nad tym, jaką wartością jest wolność w podejmowaniu ryzyka, która, wiem to teraz, jest jedną z najważniejszych rzeczy. Wtedy ważne było tylko to, że czułem na policzkach tatrzański wiatr, zimą mroźny, latem ciepły, że w koniuszkach palców czułem szorstki granit, że potrafiłem przejść przewieszkę czy rysę. Czułem sprawność mego ciała, odczuwałem satysfakcję, że przechodzę po litej skale, przy stopniu trudności „bardzo trudno" albo „skrajnie trudno". Stawałem się coraz bardziej doświadczonym taternikiem - to są chwile, których się nie zapomina, które sprawiały mi radość największą. W tym roku mija pięćdziesiąt lat od momentu, kiedy po raz pierwszy związałem się liną. I nigdy nie próbowałem niczego na siłę. Musiałem najpierw sprawdzić swoje możliwości, poznać odporność organizmu na wysiłek, przekonać się, na ile jestem sprawny fizycznie i technicznie we wspinaczce.

W życiu jedna z najważniejszych rzeczy to wybranie sobie rodziców z odpowiednimi genami. Jeżeli się uda, człowiek ma łatwiej w życiu. Żartuję, ale nie do końca. Uważam, że intelekt i logika powinny kierować postępowaniem człowieka. Trzeba sprawdzać, co nas ogranicza, na co możemy się narazić, jaki wysiłek podjąć, na co nas stać. Wydaje mi się, że cała moja działalność była przykładem takiego postępowania. Przechodziłem wszystkie kursy po kolei, jak należało - dla początkujących latem i zimą, dla zaawansowanych latem. Najpierw Tatry, potem Alpy, Pamir, Hindukusz.

W Hindukuszu sprawdzałem się na dużych wysokościach, później nastąpiła próba zimowa - jak funkcjonuje mój organizm w niskich temperaturach, czy jestem odporny na odmrożenia. Czło-

EWA

20 MATUSZEWSKA

LIDER

wiek jest wspaniałym, fascynującym tworem, połączeniem super-mechaniki z superkomputerem i uważałem, że powinien wykorzystywać wszystkie możliwości tych najgenialniejszych „urządzeń", jakie przyroda stworzyła. Mam pewne zastrzeżenia wobec ludzi wykorzystujących tylko „aparat komputerowy", pochłoniętych wyłącznie pracą umysłową, przygarbionych, brzuchatych. Niewyspor-towani i kompletnie zaniedbani, jeśli chodzi o te umiejętności, które pozwalają człowiekowi, na przykład, zdobywać góry.

Skąd moje zainteresowania górami? Sądzę, że bez opowiedzenia o moim dziadku, o moich korzeniach, trudno to zrozumieć. Dziadek ze strony ojca, Tomasz Rawicz-Zawada, był dziewiętnastoletnim chłopakiem, gdy wybuchło powstanie styczniowe. Uczył się w gimnazjum we Lwowie. Żywy temperament nie pozwolił mu czekać na rozwój wypadków. Przedarł się przez granicę do Kongresówki, dołączył do oddziału „Lelewela" (pseudonim Marcina Bore-lowskiego, naczelnego wodza wojsk podlaskich. Poległ pod Bato-żem 6IX 1863 roku - E.M.) i walczył do chwili zranienia lancą kozacką w ramię. Musiał przedrzeć się ponownie przez granicę, do Galicji, by uniknąć zesłania na Sybir. Sądzę, że coś z temperamentu dziadka odziedziczyłem. Mój ojciec, po ukończeniu prawa na uniwersytecie lwowskim, w roku 1920 wziął udział w kampanii kijowskiej. Zakończył wojnę w randze majora.

Byłem kiedyś na obozie wspinaczkowym z alpinistami ukraińskimi, zaprosili mnie do swojego namiotu. Jeden z nich zapytał: - Andrzej, byłeś ty kiedyś w Kijowie? Odpowiedziałem, że nie, ale mój ojciec był. Kiedy? W 1920 roku. Miny mieli niepewne, jakby nie wiedzieli, jak się zachować.

Eleonora z Czarneckich to moja mama. Urodziłem się w Olsztynie, 16 lipca 1928 roku. Ojciec, niestety, zachorował na gruźlicę i zmarł. Nie pamiętam go, miałem niecałe trzy lata, gdy odszedł. Brakowało mi ojca i myślę, że moje życie inaczej by się potoczyło, gdyby nie umarł tak wcześnie. Miał tylko 41 lat. Mama, obawiając się o zdrowie mojej siostry Jagody i moje, konsultowała się z lekarzem, co robić, by uchronić nas przed tą straszną chorobą, na którą zmarł ojciec. Dowiedziała się, że jest miejscowość o klimacie idealnym dla dzieci - Rabka. Przyjechaliśmy do Rabki w roku 1934. Wtedy po raz pierwszy, jeszcze z daleka, zobaczyłem Tatry.

2L GWIAZDY   W   DŁONIACH

ZAWADA ZDOBYWAŁ HORNSUNDTIND I FILMOWAŁ

 

22 EWA   MATUSZEWSKA   LIDER

Po maturze, którą zrobiłem w Jeleniej Górze, i po krótkim pobycie we Wrocławiu, gdzie studiowałem na politechnice, przeniosłem się do Warszawy. I od razu zacząłem szukać kontaktu z taternikami, z Klubem Wysokogórskim, bo tak wówczas nazywała się nasza organizacja. Do klubu przyjmował mnie Wawrzyniec Żuławski, niezwykły, wspaniały człowiek. Trzeba było mieć dwóch wprowadzających, a samo przyjęcie odbywało się elegancko, przy kawie. Niełatwo było wtedy dostać się do klubu, nie tak jak dziś, kiedy to człowiek zapisuje się na kurs, przechodzi szkolenie i już. W tamtych latach Klub Wysokogórski był bardzo ekskluzywny, Żuławski zaś hołdował niezwykle ostrym, purytańskim wręcz zasadom. Nie wolno było afiszować się tym, że jest się taternikiem, liny, haki i młotek należało trzymać w plecaku, a nie obnosić się z nimi. Starszym kolegom należał się szacunek, nikomu nie przyszło do głowy nazwać ich wapniakami. Dziś młodzi nie szanują nikogo, nie uznają żadnych autorytetów. Wapniaków jest pełno, to fakt, wyjątkowych, dorosłych ludzi - mało. Trzeba błyskawicznie orientować się, czy ma się do czynienia z ludźmi ciekawymi i czerpać z tych kontaktów, co tylko się da. Należy brać przykład z ich życia, osiągnięć, zachowania, sposobu mówienia.

Po zjednoczeniu PPR i PPS w 1948 zaczął się piekielny okres. Wszystko było zabronione, szczyty graniczne w Tatrach - niedostępne. Dopiero śmierć Stalina spowodowała powolne zmiany. Nie przypuszczałem, że to wydarzenie odegra tak ważną rolę w dziejach polskiego alpinizmu. Nareszcie znów można było wyjechać w Alpy, uczyć się tam techniki lodowcowej, bez znajomości której nie moglibyśmy się wspinać w Hindukuszu, nie mówiąc już o Karakorum czy Himalajach. Przed polskimi wspinaczami stanęła wielka szansa. Bo cóż to za alpinista, zamknięty tylko w naszych Tatrach, nie mający w dodatku wstępu na szczyty, przez które przebiegała granica z ówczesną Czechosłowacją! To nie było właściwe boisko. Alpinista musi się wspinać wiele godzin, dni, tygodni, miesięcy, w różnych górach świata.

Gdy po raz pierwszy opuściliśmy klatkę zwaną PRL-em, przeżyliśmy szok, mimo że starano się nas uodpornić na szkoleniach ide-ologiczno-partyjnych, a podczas wyjazdów towarzyszył nam ubek.

Na Spitsbergenie jest piękna góra, choć ma zaledwie około 1400 metrów. Ale proszę sobie wyobrazić ten widok - prosto

23 GWIAZDY   W   DŁONIACH

z fiordu, na którym jest pełno kry lodowej z wylegującymi się fokami, strzela w niebo wspaniała iglica na wysokość 1400 metrów. Hornsundtind. Mój prezent urodzinowy, na Spitsbergenie skończyłem 30 lat. Byłem najmłodszym członkiem zespołu, jednak miałem już dużą wprawę we wspinaniu się. Odczuwałem wielką satysfakcję. Prowadziłem cały czas podczas tego wejścia, jednocześnie filmując.

Wtedy nauczyłem się ważnej rzeczy w życiu. Po powrocie, gdy dowiedziałem się, że Ryś Schramm opisał nasze wejście, pomyślałem sobie, że z pewnością napisał coś dobrego o mnie. Ale z całego wejścia na Hornsundtind w tomie W górach wysokich było o mnie tylko tyle: „Zawada gubi znów dwa haki, zostajemy z marnym kompletem haków". Zrozumiałem wtedy, że nieważne, czego się dokona w życiu, ważne jest tylko to, jak to ktoś opisze. Dziś jestem wielkim przyjacielem Ryśka Schramma i pewnie gdy usłyszy te słowa na filmie, uśmiechnie się pod nosem. Ale tak to, Rysiu, było. Przez wiele lat czułem żal, jednak później, kiedy stawałem się coraz lepszym alpinistą, pewnie zmieniłeś zdanie o mnie. Zawsze uważałeś, że młodymi, którzy na razie nie mają nic, żadnych osiągnięć, poza drapaniem się po różnych przewieszkach, nie warto sobie głowy zawracać. Ale później, gdy już coś osiągną w górach, można o nich pisać.

Gdybym zwracał uwagę na takie drobne potyczki koleżeńskie, musiałbym się obrazić i wycofać, co zresztą zrobiło wielu kolegów. A ja sobie powiedziałem, że nie można tym się przejmować. Nie patrzeć na małych, słabych ludzi, tylko robić swoje.

Kunyang. To była wspaniała wyprawa. Niektórzy polscy eksperci od historii alpinizmu uważają, że zdobycie Kunyang Chhi-sha to większy sukces niż zdobycie Mount Everestu zimą. Ja również się do tego skłaniam. Nie dlatego, że byłem na szczycie tej góry, że kierowałem wyprawą.

Polacy mieli wielki kompleks. W czasie gdy padały wszystkie najwspanialsze szczyty ośmiotysięczne, w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, my nie mogliśmy, w warunkach powojennych, zorganizować wyprawy. Wszystkie te szczyty zostały zdobyte bez udziału Polaków. To był kompleks - nie mamy swojego dziewiczego ośmiotysięcznika i już nigdy nie będziemy mieli. Stąd może nasza idee fixe, by otworzyć w Himalajach sezony zimowe.

24 EWA   MATUSZEWSKA   LIDER

I wtedy szczyty ośmiotysięczne, zdobyte latem bez nas, zimą znów staną się dziewicze.

Jadąc na Kunyang Chhish, wiedzieliśmy, że to wspaniały, prawie ośmiotysięczny szczyt, dotąd nie zdobyty i bardzo trudny. Byłby to wielki sukces, gdyby został pokonany przez Polaków. Zespół młody, bez specjalnego doświadczenia, ale byli to wspaniali alpiniści, którzy później odegrali olbrzymią rolę w podboju Himalajów. Sama grań, którą mieliśmy wchodzić, liczyła 15 kilometrów długości. Gdy na mapie, w odpowiedniej skali, środek Kunyang Chhisha umieściłem nad Kasprowym Wierchem, masyw Kunyanga pokrył całe Tatry.

Na tej wyprawie odczuwałem niezwykle mocno odpowiedzialność kierownika. Przecież wśród uczestników było paru kolegów, którzy równie dobrze mogliby pokierować wyprawą. Ale kierownik musi być jeden, zawsze wybierany w tajnym głosowaniu przez komisję sportową PZA. Można powiedzieć, że od momentu wyboru na wyprawie ma władzę absolutną. On decyduje, którędy pójdzie karawana, jaką drogą pójdzie się na szczyt. Co gorsza, kierownik ponosi odpowiedzialność za każdy wypadek. Najgorzej, jeśli wydarzy się wypadek śmiertelny. Wówczas kierownik pozostaje sam. Sam z tym wielkim problemem - bo za wszystko odpowiada.

Każdy z nas musi wiedzieć, że idąc w góry, naraża swoje życie, że trzeba się liczyć ze śmiercią w górach. W życiu nie ma rzeczy łatwych, za wiele z nich płaci się wysoką cenę. I dlatego śmierć któregoś z kolegów nie jest powodem do przerwania wyprawy. W organizację wyprawy każdy z nas włożył ogromnie dużo wysiłku, trudu, poniesione zostały wielkie koszty. Zdobycie szczytu to osiągnięcie nie tylko dla nas, ale i dla kraju. To jest ten wyczyn, za który płaci się niekiedy cenę najwyższą.

Udało nam się zdobyć Kunyang Chhish. Szczyt wyglądał dokładnie tak, jak na rysunkach dzieci. Ostry szpic, na którym ledwo mogliśmy się pomieścić we czwórkę. Cudowna pogoda, błękit nieba, trochę białych chmur. Wzruszenie niesamowite. To było wielkie zwycięstwo. Nie poszły na marne lata przygotowań, pieniądze, a szczególnie te zakichane dolary, które w przypadku klęski wypominano by nam przez wiele lat. To był przełom dla polskiego alpinizmu. Od tej pory zaczęliśmy dostawać poważne

25 GWIAZDY   W   DŁONIACH

 

MASYW KUNYANGA POKRYŁBY CAŁE TATRY

 

EWA

26 MATUSZEWSKA   LIDER

kwoty na wyprawy i traktowano nas już inaczej. No nie, nie jak sportowców! Alpinista to wciąż nie sportowiec, do jury w plebiscytach na najlepszych sportowców roku nigdy nie zaproszono kogoś z PZA. Za to szachista, całymi godzinami zgarbiony nad stołem, niewykazujący cienia sprawności fizycznej, to sportowiec. Tylko dlatego, że szachy można ocenić punktami. Co za głupota tych wszystkich sędziów, którzy uznali, że sportem jest tylko to, co można wymierzyć punktami, sekundami czy centymetrami! Chciałbym ich widzieć jako uczestników mojej wyprawy w Himalaje! Dopiero tam zobaczyliby, co to znaczy sport -wspiąć się na taką wielką górę! Tam odpowiada się za każdy krok, za partnera, za siebie, za studiowanie komunikatów meteorologicznych, za podjęcie decyzji, którędy mamy się wspinać.

Cały czas spoczywa na mnie odpowiedzialność, cały czas wymaga to ode mnie wysiłku, mało - fachowości. Alpinizm od ludzi go uprawiających wymaga więcej niż jakikolwiek inny sport. Nie ma tam miejsca na szaleństwa, bo bardzo szybko źle się kończą. Jeśli ktoś nieprzygotowany - nie tylko od strony fachowej wiedzy, umiejętności wspinaczkowych, znajomości zasad asekurowania, ale również od strony sprzętowej - zamierza podjąć tak szalone przedsięwzięcie, jak zdobycie jakiejś góry z marszu, bez zwracania uwagi na aklimatyzację, popełnia podstawowe błędy, bardzo często kończące się wypadkiem śmiertelnym. Przykro to powiedzieć, ale 99 procent wypadków w górach ma charakter subiektywny, czyli następuje z winy alpinisty.

Dla mnie pojawił się problem innego typu. Siedem czy osiem tysięcy zimą - to były takie pierwsze nieśmiałe myśli. Podobnie bywa nieraz w Tatrach, kiedy człowiek decyduje się na przejście jakiejś trudnej ściany. Później zwierza się najbliższemu przyjacielowi, żeby inni nie dowiedzieli się, że taka myśl w ogóle powstała. No bo co, planowaliście robić Kazalnicę zimą, a teraz was strach obleciał?

Tak, to był wielki problem - otwarcie sezonów zimowych w najwyższych górach świata. Wszystko zaczęło się na Noszaku (7492 m), w sezonie zimowym 1972/1973. Po raz pierwszy w historii alpinizmu podjęto próbę zdobycia szczytu siedmiotysięcznego zimą. Na szczycie Noszaka, na który dotarliśmy z Tadkiem (Piotrowskim - E.M.) prawie o północy, miałem ze sobą bardzo dokładny

/

27 GWIAZDY   W   DŁONIACH

termometr. Wykazał najniższą temperaturę w całej mojej karierze wysokogórskiej - minus 51 stopni Celsjusza. Od strony wschodniej, od Tiricz Miru, wiał niesamowicie zimny wiatr. W górach, poza garstką Polaków, nie było wtedy nikogo. Po dolinach krążyły tylko wilki, rysie i pantery śnieżne. Poruszały się niezwykle ostrożnie. Nasza ścieżka, prowadząca z doliny do bazy, nigdy nie została przez nie przekroczona. Obchodziły ją kilometrowymi łukami, próbowały przejść, ale widząc nasze ślady, wycofywały się.

Wchodziliśmy na Noszak tak zwaną drogą klasyczną, granią zachodnią, bardzo wystawioną na wiatr. Wciąż mieliśmy kłopoty z namiotami - jeśli zostawiło się je nieopatrznie niezłożone, wiatr zwalał je z całą zawartością. Nie mogliśmy sobie na to pozwalać, bo traciliśmy zbyt wiele czasu na ponowne ich ustawienie.

W końcu zdolnych do ataku szczytowego pozostało tylko nas dwóch - Tadek i ja. Wzięliśmy ze sobą malusieńki namiocik, bardzo lekki, ale za to bardzo ciasny. Jednak nawet taki kawałek szmaty przy niskiej temperaturze i potwornej wichurze może uratować człowiekowi życie.

Obudziłem się chyba o trzeciej w nocy. Wychodzę przed namiot i oczom nie wierzę! Na niebie gwiazdy, ani jednej chmurki. Więc robię alarm - jest piękna pogoda, jedyna okazja, by przeprowadzić atak szczytowy! W pewnym momencie przykuł mój wzrok straszny widok. Z lodu wystawała sczerniała ludzka ręka. To robi okropne wrażenie, zwłaszcza w sytuacji, gdy wieje huraganowy wiatr, jest minus czterdzieści stopni, a tu namacalny dowód, czym może skończyć się szaleństwo, jakim jest wchodzenie zimą na tak wielką górę. Później okazało się, że pod lodem tkwiły ciała trzech bułgarskich alpinistów, uczestników wyprawy letniej. To, co zobaczyliśmy, nie pokrzepiło nas przed nocnym atakiem szczytowym. W trzaskającym mrozie trzeba było iść do szczytu aż do dwunastej w nocy. Ile musieliśmy mieć silnej woli, wytrwałości i uporu! Bez tego nie weszlibyśmy na Noszak. Pamiętam, gdy pytałem Tadka, który szedł za mną, jak z nim, odpowiadał, że zupełnie nie czuje nóg. Ze mną nie było tak źle. Uważałem, że dopóki ma się czucie, nie grozi amputacja palców. Ale cel był dla nas tak ważny, że Tadek nie zwracał uwagi na cenę, jaką przyjdzie mu zapłacić. Na szczyt wszedłem pierwszy. Gdy doszedł Tadek, uścisnęliśmy się, a potem z kamieni ułożyliśmy napis „Winter 72/73".

28 EWA   MATUSZEWSKA   LIDER

Jedną z najpiękniejszych rzeczy w alpinizmie jest wspinanie się z partnerem. Gdy jesteśmy opętani jedną ideą, mamy wspólne plany, ufamy sobie - to najbardziej cenię w alpinizmie. To zbiorowe działanie, kiedy jeden drugiemu pomaga. Jeśli ktoś nie ma kontaktu z ludźmi, jest w pewnym sensie podejrzany. Można powiedzieć, że taka osoba nie ma miłości do życia. Można to bardziej rozbudować, ale niech sobie ludzie poczytają odpowiednie książki.

Lhotse. Była to dla mnie naprawdę tragedia. Tylko 250 metrów do szczytu! Walcząc tyle tygodni, musiałem zrezygnować i wrócić na dół.

Musimy się narażać, jeśli chcemy przeżyć jakieś nadzwyczajne wrażenia, przeżyć przygodę. Nasze życie nie jest wcale takie długie. Należy je w pełni wykorzystać. Nasza sprawność fizyczna też niedługo trwa, a świat daje nam tyle wspaniałych możliwości!

Chwilo, trwaj, jesteś piękna. To powiedzenie Goethego, najpiękniejsze, jakie może być. Tam, w górach, czuje się bardziej kontakt z materią, z tą masą materii, z olbrzymim światem kosmosu. Na dużych wysokościach ciemne niebo i gwiazdy, jakich nie można zobaczyć nigdzie indziej. Jeśli ktoś miałby okazję znaleźć się nocą na wysokości ośmiu tysięcy metrów i popatrzyłby w gwiazdy, odniósłby wrażenie, że sklepienie niebieskie ma tuż nad głową, że wystarczy tylko wyciągnąć ręce, by trzymać w nich gwiazdy.

Mam satysfakcję, że Polacy w alpinizmie zimowym osiągnęli tak dużo. Nie imponują mi alpiniści zachodni, którzy głoszą różne teorie na temat wspinania, ale żaden z nich nie wspomni nawet słowem o zimie w górach najwyższych. Jest czternaście szczytów ośmiotysięcznych na świecie, z czego siedem po raz pierwszy zimą zdobyli Polacy. A siedem czeka jeszcze na zdobycie. I to wspaniałe szczyty, jak na przykład piękny i trudny K2, drugi szczyt świata.

Aktywność człowieka - powinno się być aktywnym, jak najbardziej. Ale wiąże się z tym jedna niezwykle ważna sprawa - odpowiedzialność za swoją aktywność. Szczególnie w tak niebezpiecznych sportach, jak alpinizm, żeglarstwo, lotnictwo, wyścigi samochodowe. W życiu od momentu narodzin też ciągle grozi nam jakieś niebezpieczeństwo. Zawsze twierdziłem, że każdy sport jest dobry, pod jednym tylko warunkiem - musimy go uprawiać sami. A proszę popatrzeć, ilu ludzi uprawia sporty. Siedzą, popijają piwko i patrzą na jedenastu panów kopiących piłkę.

29 GWIAZDY   W   DŁONIACH

4

UCZESTNICY WYPRAWY NA KUNYANG CHHISH WIELKIE ZBIOROWE ZWYCIĘSTWO

30

EWA   MATUSZEWSKA   LIDER

Kochałem wszystkich moich wspinaczy, do tej pory mam bliskie z nimi kontakty. To był wspaniały zespół. Mieliśmy tylu alpinistów, że mogliśmy zorganizować dwi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin