Conran Shirley - Koronka.doc

(3029 KB) Pobierz
SHIRLEY CONRAN

SHIRLEY CONRAN

KORONKA

 

 

Przełożyła Zofia Kierszys

 

 

 

 

 

 

Moim synom Sebastianowi i Jasperowi z miłością

 

 

 

 

 

PRELUDIUM

Paryż, 1963 rok

Szurr... szurr... szurr... Zimny twardy metal wbijał się głęboko w ciało dziewczynki.

Wepchnęła knykcie do ust i wgryzała się w kości jak tylko mogła najmocniej, żeby ból zwalczyć bólem. Nie miała odwagi krzyczeć. Tylko mamrotała:

- Jezu, Jezu, Jezu - gryząc się w tę rękę.

Łzy spływały jej po policzkach na papierową poduszkę. Trzęsła się cała od zimnego potu. Zza okna dolatywały wesołe odgłosy ruchliwej paryskiej ulicy, ale w tym brązowym małym pokoju słyszała tylko skrobanie i swoje „Jezu", i od czasu do czasu szczęknięcie stali o stal. A gdyby policzyć do dziesięciu i wrzasnąć? Chyba to już nie może wejść wyżej, to, co on tak w nią wbija? Jak sztylet nieustępliwy, zimny, bezlitosny. Zbierało jej się na wymioty, chciała zemdleć, chciała umrzeć. Nie do zniesienia, że to jeszcze, i jeszcze, i jeszcze...

Ten człowiek pochylał się, zaprzątnięty tym, co robił, a ona leżała na twardym stole, kolana miała podciągnięte wysoko i rozsunięte nogi w strzemionach chirurgicznych. To było straszne od chwili, gdy weszła do tego domu, do tego pokoju ciemnobrązowego z twardym wysokim stołem pośrodku. Na drugim stole zobaczyła leżące rzędem srebrzyste instrumenty i kilka misek o dziwnych kształtach; stało też łóżko polowe i parawan zasłaniał jeden kąt pokoju. Kobieta w białym fartuchu wskazała jej parawan i powiedziała: „Tam możesz się rozebrać". Potem ona, naga, wstrząsana dreszczem, nie chciała wyjść zza chroniącego ją pa­rawanu, ale ta kobieta wzięła ją energicznie za rękę i pociągnęła na środkowy stół. Położyła ją na plecach tak, że jej wąskie biodra oparły się o krawędź stołu, rozłożyła jej nogi i podniosła w te zimne strzemiona. Rozdygotane dziecko, w ostrym świetle lampy nad stołem, czuło się upokorzone bezgranicznie.

Nie tylko żadnego środka znieczulającego. Ten człowiek miał na sobie wymięty, morskozielony kitel chirurgiczny. Polecił coś szeptem swojej asystentce i włożył dwa palce w pochwę dziewczynki. Przytrzymując szyjkę macicy, drugą rękę położył na jej brzuchu, żeby zbadać wielkość i położenie macicy. Nastąpiło tamponowanie antyseptykiem, po czym wepchnął zimny wziernik w kształcie kaczego dzioba, rozdzielający ścianki pochwy i po­zwalający mu widzieć otwór szyjki. Wziernik nie kaleczył, ale ziębił, wydawał się groźbą w małym, dziecięcym ciele. Wsunięte zostały inne instrumenty, zaczął się ból, kiedy szyjkę otwierały powoli nierdzewne stalowe rozszerzacze, aż rozwarły ją dostatecznie, by można było zacząć zabieg. Ten człowiek wziął skrobaczkę - metalową pętlę na długim cienkim trzonku - i przystąpił do wydrążania. Skrobaczka poruszała się w macicy wyskrobując poczęte życie. Trwało to tylko dwie minuty, ale cierpiącej dziewczynce wydawało się nieskończoną męką.

Ten człowiek pracował szybko: od czasu do czasu mamrotał do kobiety, która mu pomagała. Chociaż był zahartowany, bardzo się starał nie patrzeć na twarz pacjentki. Gdy błyskawicznie ukończył zabieg i kolejno wyciągał zakrwawione stalowe instrumenty, sam widok jej małych stóp w strzemionach stanowił dostateczny wyrzut.

W miarę opróżniania macica stopniowo się zmniejszała do pierwotnych rozmiarów, ale dopóki to nie ustało, dziewczynką miotały bolesne skurcze.

Teraz kwiliła jak zwierzę, zachłystując się, ilekroć chwytał ją ból. Ten człowiek raptownie wyszedł z pokoju; kobieta wytarła ją tamponem ze środkiem antyseptycznym: zapach tego środka przesycił powietrze.

- Bądźże już cicho - syknęła kobieta. - Za pół godziny poczujesz się świetnie. Inne dziewczyny tak się ze sobą nie cackają. Powinnaś być wdzięczna za to, że on ma przeszkolenie jak prawdziwy doktor. Nic ci tam nie spaprał: wie, co robi, jest szybki. Nawet nie wiesz, jaka z ciebie szczęściara.

Pomogła jej, chudej trzynastoletniej dziewczynce, zejść ze stołu i położyć się na polowym łóżku w kącie. Dziewczynka z twarzą popielatą trzęsła się pod kocem niepohamowanie.

Kobieta dała jej tabletki do połknięcia, usiadła i zajęła się czytaniem romansu w papierowej okładce. Ciszę w pokoju tylko chwilami przerywał zduszony szloch. Po upływie pół godziny powiedziała:

- Możesz już iść. - Pomogła dziewczynce ubrać się i włożyć dwie podpaski higieniczne w majtki. Wręczając jej buteleczkę z antybiotykiem w tabletkach, ostrzegła: - Cokolwiek się stanie, nie przychodź tu. Pewnie nie dostaniesz krwotoku, ale w razie gdyby, wezwij natychmiast lekarza. Wracaj teraz do domu i leż w łóżku przez całą dobę. - Na chwilę ta starannie kontrolowana bezosobowa twardość zmiękła. - Pauvre petite! Nie dawaj mu się dotknąć co najmniej przez dwa miesiące. - Kobieta niezgrabnie pogłaskała dziewczynkę po ramieniu i poprowadziła ją korytarzem do masywnych drzwi frontowych.

Dziewczynka wyszła i przystanęła na kamiennych schodach mrugając w ostrym blasku słońca. Potem wolno, z trudem Lili powędrowała bulwarem. Po drodze wstąpiła do jakiejś kawiarenki i zamówiła kakao. Siedziała popijając, czując na twarzy słoneczne ciepło i parę z filiżanki, a szafa grająca ryczała nowy przebój Beatlesów „Ona cię kocha".

 

 

 

 

CZĘSC PIERWSZA

 

 

Rozdział pierwszy

Był ciepły wieczór październikowy roku 1978. Maxine patrzyła przez okno limuzyny na dobrze znaną sylwetę Nowego Jorku na tle nieba z rozmigotanymi drapaczami chmur. Wybrała tę trasę specjalnie, żeby to znów zobaczyć. Teraz nobliwy, komfortowo wyciszony Lincoln Continental stał na moście Triboro. Nie szkodzi, powiedziała sobie, jest jeszcze mnóstwo czasu przed tym spotkaniem. A widok jest wart nawet spóźnienia - jest jak rozrzucone po niebie brylanty.

Jej porządnie złożone futro z soboli leżało przy kasztanowatej kasecie z biżuterią. Dwanaście kasztanowatych skórzanych walizek - wszystkie z wytłoczoną złotą hrabiowską koroną i równie złotymi inicjałami M.C. - zostało ulokowanych przy szoferze i w bagażniku. Maxine podróżowała prawie bez żadnego zaaferowania, ale za to z dużym nakładem kosztów pokrywanych zwykle nie przez nią. Nigdy jej nie obchodziło, jaka jest dozwolona ilość bagażu; wzruszając ramionami mawiała, że lubi wygodę; toteż jedna waliza zawierała prześcieradła z różowego jedwabiu, specjalną puchową poduszkę i szal z miękkiej jak śmietana pajęczej koronki, który jej służył zamiast lizeski.

Większość walizek wypełniała garderoba (pięknie poprzekładana karbowaną bibułką). Ale była i taka walizka, która stanowiła małe, w kasztanowatej skórze biuro. W innej mieściła się zasobna apteczka: tabletki, maści, leki w sprayach, strzykawki z gotowymi zastrzykami witaminowymi i różne czopki, których stosowanie jest uważane we Francji za normalną kurację, przez Anglosasów jednak ze zmarszczeniem brwi odrzucane. Kiedyś Maxine próbowała kupić strzykawki w Detroit - mon Dieu, czyż nie potrafią tam odróżnić francuskiej hrabiny od narkomanki? Trzeba dbać o swoje ciało,drugiego już się nie dostanie, starannie więc należy dobierać to, co się na ciało i w ciało wkłada. Maxine nie widziała powodu, żeby wmuszać w żołądek okropne jedzenie tylko dlatego, że znajduje się na wysokości trzydziestu pięciu tysięcy stóp nad poziomem morza. Wszyscy inni pasażerowie pierwszej klasy z Paryża pracowicie przeżuwali sześć rozgotowanych dań, podczas gdy ona zjadła zaledwie trochę kawioru (nawet bez grzanki) i wypiła jeden kieliszek szampana (żaden rocznik, ale Moet, jak zauważyła z uznaniem, zanim go wzięła). Z niedużej torby podróżnej z zamszu w kolorze burgunda wyjęła łyżeczkę, słoik domowego jogurtu i wielką soczystą brzoskwinię z własnej cieplarni.

Później, gdy inni pasażerowie czytali albo drzemali, Maxine wyciągnęła swój miniaturowy magnetofon, maleńki złoty ołówek i duży, tani biurowy duplikator. Magnetofon był do wydawania poleceń sekretarce, a duplikator do notatek, brudnopisów i zapisywania rozmów telefonicznych. Wyrywała to, co napisała, i wysyłała zawsze zatrzymując kopie. Po powrocie do Francji dawała te kopie sekretarce, która składała je do akt. Maxine była w sposób dyskretny dobrze zorganizowana. Nie widziała celowości w organizacji zbyt dobrej, nie znosiła pośpiechu, ale działać mogła tylko w atmosferze porządku. Lubiła porządek bardziej niż komfort.

Gdy Madame la Comtesse robiła rezerwację na podróż w interesach, w Plaża automatycznie rezerwowano dla niej dwujęzyczną sekretarkę. Czasami Maxine zabierała swoją stałą sekretarkę, ale nie zawsze było wygodnie mieć tę dziewczynę zawieszoną na szyi jak para łyżew. Poza tym ona pracowała u Maxine prawie dwadzieścia pięć lat, więc potrafiła pod jej nieobecność mieć oko na wszystko - poczynając od kondycji jej synów i jej winogron, na powrotach (kiedy i z kim) Monsieur le Comte do domu, kończąc.

Mademoiselle Janinę donosiła o wszystkim, pełna żarliwego oddania. Od roku 1956 pracując w Chateau de Chazalle, jaśniała odbiciem chwały, jaką był sukces Maxine. Zaczęła pracować u de Chazalle'ow dwadzieścia pięć lat temu, gdy Maxine, wówczas dwudziestopięcioletnia, przeobraziła zamek w zabytkowy hotel, muzeum i teren rozrywek, zanim ktokolwiek (z wyjątkiem miejscowych ludzi) słyszał o szampanie de Chazalle. Mademoiselle Janinę krzątała się przy Maxine jeszcze w czasach niemowlęctwa jej trzech synów i doprawdy miałaby życie bardzo jałowe bez tej posady. Co więcej, będąc u de Chazalle'ow tak długo, czuła się nieomal członkiem ich rodziny. Ale tylko nieomal. Oni pozostawali - i mieli pozostawać zawsze - za nieprze­kraczalną, niewidzialną barierą swojej sfery.

Tak jak Nowy Jork, Maxine była wspaniała i kipiąca przedsiębiorczością. Dlatego lubiła szybkie tempo tego miasta, lubiła sprawność nowojorczyków zawsze zręcznych i żwawych, cokolwiek robią: czy podają hamburgery, czy sprzątają śmieci z chodnika, czy też wyciskają sok ze świeżych pomarańczy za pięćdziesiąt centów na słonecznych rogach ulic. Ceniła ich szybki refleks, ich cierpkie poczucie humoru, ich lapidarne dowcipy i w głębi ducha uważała, że nowojorczycy mają w sobie całą joie de vivre Francuzów, przy czym nie są nawet w przybliżeniu tak wulgarni. Równie dobrze czuła się w towarzystwie nowojorskich kobiet. Z przyjemnością je obserwowała, jak gdyby były okazami jakiegoś innego gatunku, chłodne, grzeczne, niepo­szlakowane panie na kierowniczych stanowiskach - działające w ogniu bezlitosnej walki o władzę, o pieniądze, o cudze posady. Maxine miała podobnie kolosalną dyscyplinę wewnętrzną, ale - w wieku lat czterdziestu siedmiu - taktykę postępowania z ludźmi jeszcze lepszą. Gdyby tak nie było, nie zgodziłaby się spotkać z Lili. Ta szmatława poszukiwaczka złota!

Niewątpliwie jednak zafrapowana propozycją Lili, Maxine przyleciała zza oceanu po części przez ciekawość. Znów się zastanowiła, czy przyjąć to zlecenie. Zdawało się, że Lili - teraz chyba dwudziestoośmioletnia - już nigdy nie zechce jej widzieć. Maxine przypomniała sobie sprzed lat wyraz zaskoczenia i bólu w pałających orzechowych oczach tej intrygantki, przezywanej w prasie „Lili Tygrysica".

Zdumiał Maxine ten telefon, niski zmysłowy głos w słuchawce, przedziwnie pokorny, gdy Lili prosiła ją o przyjazd do Nowego Jorku i urządzenie nowego mieszkania na dwóch piętrach, które wynajęła na Central Park South.

Otóż Lili chce mieć swój nowy dom urządzony pięknie, rewelacyjnie, a wiadomo, że Maxine potrafi odpowiednio połączyć intelektualną wytworność ze śmiałością stylu. Środki finansowe na to są nieograniczone i oczywiście wszystkie wydatki związane z podróżą do Nowego Jorku zostaną pokryte niezależnie od tego, czy Maxine podejmie się zadania, czy nie.

W słuchawce ucichło, a potem Lili dodała, jak gdyby ze skruchą:

- Chciałabym także pozbyć się uczucia, że coś nasuwa pani bolesne wspomnienia. Od tylu lat sumienie mnie dręczy, z całego serca pragnę zrobić wszystko, co tylko będzie konieczne, żeby pojednać się z panią.

Po tych przeprosinach znów zaległa cisza, brzemienna w zadumę, i dalej rozmowa dotyczyła pracy Maxine.

- O ile wiem, właśnie ukończyła pani zamek Shawborough - powiedziała Lili. - I słyszałam też o tych oszałamiających wspaniałościach, które pani zaprojektowała dla Dominique Tresanges... to musi być cudowne mieć taki talent, ratować zabytkowe domy przed ruiną, urządzać w nich mieszkania piękne i wygodne i jednocześnie tak zachowywać ich charakter, że nadal pozostają historyczną spuścizną ludzkości...

Maxine ostatecznie zgodziła się na tę podróż, bo dawno już nie była w Nowym Jorku sama. Lili poprosiła ją, by na razie nikomu nie mówiła o ich spotkaniu.

- Wie pani, prasa nigdy nie daje mi spokoju - wyjaśniła. I to była prawda. Od czasów Grety Garbo żadna międzynarodowa gwiazda filmowa nie intrygowała publiczności tak jak Lili.

Gdy limuzyna powoli ruszyła naprzód, Maxine spojrzała na swój zegarek wysadzany brylantami - jest mnóstwo czasu przed tym spotkaniem u Pierre'a. Maxine rzadko się niecierpliwiła. Nie lubiła się spóźniać, ale zakładała, że wszyscy inni się spóźniają. Takie jest życie obecnie... brak solidności. Sytuacje dające się naprawić Maxine na ogół naprawiała, czyniąc to z lekkim, krzywym uśmieszkiem, z miną uroczo konspiracyjną, w której czaiła się groźba. Jeśli sytuacji nie można było naprawić, składała ręce na kolanach i spokojnie akceptowała la loi de Murphy.

Przypadkiem zobaczyła się w lusterku limuzyny. Przechyliła się bardziej, podnosząc podbródek i szczękę nad żabotem z kremowej koronki, tak by zobaczyć je z boku. Ledwie pięć tygodni minęło od operacji, ale maleńkie blizny przed uszami już zniknęły. Pan Wilson spisał się doskonale i to, łącznie z narkozą i pobytem w londyńskiej klinice, kosztowało tylko tysiąc funtów. Skóra nie napięta, nie ściąga się przy ustach ani przy oczach; twarz wygląda zdrowo, promiennie, o piętnaście lat młodziej - z pewnością nie jak twarz kobiety czterdziestosiedmioletniej. Rozsądnie jest poddawać się takim operacjom za młodu, wtedy ludzie nie zauważą, nie mogą wydziwiać, że staruszka się odmładza. Obecnie nie widuje się worków pod oczami u aktorek po trzydziestce - ani u aktorów też nie, kiedy się tak nad tym zastanowić. Nikt nie zwrócił uwagi na jej nieobecność: spędziła w klinice cztery dni, a potem dziesięć dni w Tunezji, gdzie w dodatku ubyło jej siedem funtów. Po prostu nie mogła zrozumieć, dlaczego niektóre osoby jeżdżą na operacje plastyczne do dalekiej Brazylii i płacą tam Bóg wie ile.

Maxine była niezłomną zwolenniczką ulepszania siebie, zwłaszcza chirur­gicznego. Kobieta jest to sobie winna - twierdziła, żeby się usprawiedliwić. Jej zęby, oczy, nos, podbródek, piersi, wszystko zostało ulepszone, aż pokryła się masą prawie niewidocznych szwów. Nawet teraz nie olśniewała urodą, ale gdy myślała o swojej wczesnej młodości, o swoich końskich zębach, wydatnym nosie i nieustannym skrępowaniu, cieszyła się, że przed laty uległa upor­czywym namowom, żeby poprawić naturę.

Nóg nie musiała poprawiać. Były prześliczne. Wyprostowała nogę, długą i jasną, pokręciła kostką, obciągnęła spódnicę kostiumu z niebieskiego jedwabiu, po czym opuściła szybę w oknie limuzyny i odetchnęła powietrzem Manhattanu, niepomna spalin na poziomie ulicy. Nowy Jork tak jak szampan wprawiał ją w radosny zachwyt. Oczy jej się iskrzyły, czuła podniecenie, czuła pełnię życia. Jakże dobrze, pomimo zatorów na jezdni, być znowu w tym mieście, gdzie każdy dzień wydaje się dniem urodzin.

 

Judy Jordan wyglądała jak wyczerpana jasnowłosa sierotka Marysia, chociaż miała czterdzieści pięć lat. W brązowym, aksamitnym kostiumie i cienkiej kremowej bluzce z jedwabiu jechała zatłoczonym autobusem pełznącym po Madison Avenue. Z natury niecierpliwa, zawsze wsiadała do tego, co podjeżdżało pierwsze, czy to autobus czy taksówka. Ostatnio rzeczywiście zamieszczono w „People" jej zdjęcie - Judy Jordan, o dziwo, wsiada do autobusu. Ku jej niemałej satysfakcji, bo dobrze pamiętała długi okres biedy, gdy mogła sobie pozwolić tylko na autobus.

Nagle posmutniała. Jak talizmanu dotknęła jednego z dwóch jednakowych pierścionków, które nosiła na środkowych palcach - grubych złotych pierścionków z misternie wyrzeźbionymi w koralu różyczkami. Poza nimi niewiele miała biżuterii - jej pasją było obuwie. Trzymała je w specjalnej szafie, rzędy za rzędami znakomitych, ręcznie wykonanych botków z cholewami i pantofli. Zdecydowała, że mogłaby dzisiejszy dzień uczcić jutro szaleństwem zakupów w firmie Maud Frizon. Czemuż by nie? Jej wspólnik powiedział nie dawniej niż dziś rano, że w tym roku są warci o prawie dwa miliony więcej.

Coraz trudniej było pamiętać życie w starej pracowni na Jedenastej Wschodniej Ulicy, z której ją wyrzucono, bo nie mogła zapłacić czynszu. Ale zmuszała się do wspominania tamtych czasów. Prawem kontrastu tym przyjemniejsza stawała się teraźniejszość.

Zresztą nie tylko dlatego Judy nie chciała zapomnieć, jak się czuła nie mając pieniędzy w wielkim mieście. Wiedziała, że tak czuje się wiele jej czytelniczek. Kupują PRZEBOJEM!, magazyn pełen optymizmu, zachęty do działania i zarazem hołdujący zmysłom, i uważają go za przyjaciela. Naprawdę Judy jeździła autobusem po to, by nadal dobrze rozumieć te czytelniczki.

Trudno jej było pogodzić przeciwieństwa w swoim ,ja" znanym szerokiej publiczności. Z jednej strony lubiła się pokazywać jako serdeczna, szczera, zapracowana kobieta, która jada na obiad parówki w narożnym barze samoobsługowym, jak większość jej pracujących czytelniczek. Z drugiej strony, te same czytelniczki wymagały, żeby prowadziła wspaniałe życie towarzyskie, ubrana jak same chciałyby, i żeby była osobistością. Więc Judy wtedy, gdy nie szła na parówki do baru, jadła obiad w Lutece albo, jeśli musiała, danie dietetyczne Za Złotymi Drzwiami i raz po raz podróżowała. Jak Nowy Jork utrzymywała żwawe, optymistyczne tempo. Momenty, w których nagle spadała w czarną otchłań osamotnienia po prostu prze­czekiwała, zaciskając zęby. Osamotnienie od czasu do czasu to cena wolności, a wolność to nie gwiazdy i paski na fladze, to nie idea harcerzy - to jest: mogę robić, co mi się żywnie podoba, zawsze.

Drzwi autobusu z sykiem się otworzyły, wessały nowych pasażerów i z sykiem się zamknęły. Niemłoda kobieta o ziemistej cerze klapnęła na siedzenie naprzeciwko Judy, torbę z zakupami wzięła na kolana i nagle jęknęła:

- Och, żeby te domy się spaliły, już by nie było kłopotów. - Powtórzyła to, a potem podniosła wrzask.

Nikt w autobusie nie zwracał na to uwagi, dopóki nie wysiadła. Wtedy rozległ się szmer ulgi, uśmiechano się, wzruszano ramionami - jeszcze jedna nowojorska wariatka, która ma w nosie to, co ludzie o niej myślą.

Ale taka postawa również świadczy o dojrzałości, dumała Judy. Człowiek dorośleje z chwilą, kiedy przestaje go obchodzić, co ludzie myślą o nim, a zaczyna go obchodzić, co sam myśli o nich. Czy to jest temat? zastanowiła się profesjonalnie. Trzeba wybrać ewentualnego autora, jakieś sławy, żeby się wypowiedziały, może by zrobić quiz? Szybko zanotowała sobie w pamięci: trzeba zlecić to jednej z redaktorek. „Czy już jesteś dorosła?" Niezły tytuł. I pytanie też niezłe, pomyślała, osobiście niezdolna na nie odpowiedzieć. Patrząc na zewnątrz, czuła się wewnątrz dziecinna, chociaż za nic by się do tego nie przyznała. Podatność na zranienie przeszkadza w interesach. Judy wolała mieć swoją reputację enfant terrible, młodej potentatki, zabójczej małej władczyni wydawnictwa, która już przeszła kawał drogi i zamierza pójść znacznie dalej. Judy prezentowała się jako kobieta, z którą należy się liczyć - kobieta, która sprawia, że będąc z nią, myśli się dziesięć razy szybciej niż zwykle - ale też jako kobieta mająca słabość do ładnego obuwia.

Judy nadrabiała stracony czas. Do piętnastego roku życia nosiła tylko praktyczne, czarne półbuciki.

Za koronkowymi firankami jej rodzina była boleśnie biedna. Rodzice, pobożni południowi baptyści bardzo się interesowali grzechem i unikaniem grzechu. Właśnie żeby uniknąć grzechu, Judy i jej młodszy brat nigdy nie mogli niczego robić w niedzielę. Na nabożeństwie śpiewali, ale w domu nie wolno im było śpiewać ani też słuchać radia, bo radio w niedzielę to grzech. Wielki wymyślny orzechowy radioodbiornik, z promienistą drewnianą ozdobą na głośniku, był punktem centralnym ich bawialni. W niedzielę jednak, poza odgłosami z kuchni, ciszę mąciło tylko klekotanie starej lodówki stojącej na tylnym ganku.

Naturalnie palenie i picie było grzeszne. Niemniej dziadek Judy, który z nimi mieszkał, znikał od czasu do czasu w piwnicy, żeby pociągnąć łyk z butelki ukrytej za bojlerem; może sam przed sobą się usprawiedliwiał, że to jest lekarstwo. Po niedzielnych łykach dziadek zawsze wracał na tylny ganek i znów siadał w fotelu na biegunach, który trzeszczał pod jego ciężarem, a on rozpromieniony, wpatrując się w jabłonkę przy końcu ogrodu, dalej czekał na życie pozagrobowe. Rodzice Judy z pewnością wiedzieli o tej whisky, bo od niego zalatywało. Matka ściągała usta i lekko, acz potępiająco, pociągała nosem, ale nigdy nic nie mówiła. Dziadek uchodził za abstynenta.

Mężczyzna w koszuli w szkocką kratę, siedzący na skos od Judy, z niepewną miną zerknął na zamek błyskawiczny swego rozporka. Judy szybko odwróciła od niego wzrok - najwidoczniej znów się zagapiła. Pogrążona w myślach zwykle wybałuszała na ludzi swe szafirowe oczy w szylkretowej oprawie wielkich okularów dziwnie srogo, co było równie niepokojące jak niezamie­rzone.

Znów się zastanowiła, w jakim celu Lili chce się z nią spotkać i dlaczego to taka tajemnica.

Najpierw był pełen skruchy telefon - a Bóg świadkiem Lili ma powody, żeby być skruszona. Ostatecznie, rzecz jasna, awantura z Lili okazała się dobra dla Judy, ale przecież nie o to Lili chodziło w tamten wieczór w Chicago.

- Gdybyś mogła znaleźć w sercu trochę ciepła, żeby mi przebaczyć -błagała Lili przez telefon tym niskim głosem z lekkim akcentem europejskim. -Byłam taka niewdzięczna... taka bez etyki zawodowej... Aż wstyd pomyśleć.

Wbrew sobie Judy zaczęła mięknąć; nie dlatego, że Lili była gwiazdą, że magnetyzowała - po prostu dlatego, że Judy swego czasu ją polubiła. Rzeczywiście współpraca szła im doskonale, aż do tamtego wieczoru w Chicago.

Lili powiedziała, że chce omówić z Judy pewną szczególną sprawę.

- Coś bardzo poufnej natury, więc wolałabym o tym porozmawiać z tobą osobiście.

Judy nie traciła czasu dla nikogo. Dziesiątki dziwnych propozycji napływały do niej w każdym tygodniu, i większość z nich docierała nie dalej niż na ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin