Guy N. Smith - Kraby 01 - Noc krabów.doc

(428 KB) Pobierz
Guy N

Guy N. Smith

 

Noc krabów

 

 

 

Rozdział pierwszy

 

 

Słońce błyszczało i iskrzyło w głębokim błękicie przypływu, fale delikatnie chlupotały, uderzając o brzeg przystani. Kutry rybackie huśtały się leniwie na fali, a stada mew kwiliły hałaśliwie, oczekując smakowitych kąsków, które zostaną wyrzucone przy wyładowywaniu ostatniego połowu. Z tyłu widniało pasmo górskie, gdzie zaczynał właśnie rozkwitać liliowy wrzos i pełna zieleń lata.

łan Wright oparł łokcie na poręczy przystani i obserwował leniwie widoczną z daleka łódź motorową, która służyła za prom pomiędzy Fair-bourne a Barmouth. Motorówka z trudnością płynęła przez ujście rzeki, pozostawiając za sobą ogon piany.

Wright miał niespełna dwadzieścia lat; przystojny, o szerokiej twarzy opalonej na ciemny mahoń po niecałym tygodniu działania morskich bryz walijskiego wybrzeża.

- Nad czym się tak zamyśliłeś? - atrakcyjna ognistowłosa, piegowata dziewczyna, ubrana w dżinsy i sweter, trąciła go łokciem. Była mniej więcej w tym samym co on wieku, a jej wysmu-

kła, doskonale proporcjonalna figura przyciągała wzrok wielu urlopowiczów.

- Nic takiego - uśmiechnął się do niej kątem ust - myślałem tylko, jak miło byłoby spędzić tu jeszcze jeden tydzień, zamiast wracać w sobotę do Londynu.

- Cóż - pociągnęła nosem - muszę wyznać, że się z tobą zgadzam, ale nie sądzę, żeby wuj Cliff był podobnego zdania. On pierwszy rozdmuchałby aferę, gdybyśmy się nie zameldowali w laboratorium w poniedziałek rano.

- Kochany, stary wuj Cliff - zaśmiał się łan.

- Wcale nie taki stary - Julie wdzięcznym ruchem objęła go w pasie. Jest jednym z najbardziej znanych botaników w tym kraju, a jeszcze nie ma czterdziestki. W końcu to młodszy brat twojej matki.

- Masz rację - łan westchnął. - Cliff jest dla mnie prawie jak brat. No i - jak to teraz mówią - równy z niego gość. Nawet nie mrugnął okiem, gdy odkrył, że wyjeżdżamy razem na tydzień. ,,Niech ta sprośność wyjdzie wam na dobre" powiedział, kiedy pakowałem się w piątek wieczorem. "Nie oczekuję, żebyś się dobrze sprawował, ale staraj się być ostrożny. Nie chcę, aby Julie miała jakiekolwiek kłopoty już teraz". Nie znalazłabyś wielu wujków z takim podejściem.

- Hm - mruknęła Julie - byliśmy chyba

ostrożni, nie? W każdym razie mam nadzieję, że ty byłeś!

Zaśmiali się oboje. Ich uwagę zwrócił pociąg przejeżdżający przez odległy o milę wiadukt ponad ujściem rzeki.

- Już tylko jeden dzień - westchnęła Julie

- a ty jeszcze nie zabrałeś mnie na Wyspę Muszli. Mówią, że wspaniale się tam pływa.

- Pojedziemy jutro - przyrzekł uroczyście łan i delikatnie skierował swoją narzeczoną w kierunku ,,Diabła Morskiego" - niewielkiej kafejki urządzonej w górującej nad przystanią grocie.

Sobota przywitała ich tym samym bezchmurnym niebem i płonącym słońcem, łan i Julie rozkoszowali się jazdą odkrytym, czerwonym midge-dem, rocznik 1949, którym przemykali wąskimi drogami wybrzeża.

Po około dwudziestu minutach, gdy zbliżali się do małej wioski Lłanbedr, łan zwolnił i na skraju drogi zauważył drogowskaz z napisem ,,Mochras".

- Po walijsku znaczy to "Wyspa Muszli"!

- zawołał przekrzykując wycie silnika, po czym skręcili w jeszcze węższą dróżkę. Wkrótce skończył się asfalt i koła samochodu zachrzęściły na łupkowej nawierzchni. Teraz mogli patrzeć, jak fale przypływu uderzają o krawędzie grobli.

- A to co? - Julie wskazała na stojące nieopodal budynki i pokryte trawą pasy startowe, ogrodzone rozległym płotem z drutu kolczastego.

- Prawie jak obóz koncentracyjny z ostatniej wojny - dodała.

- To teren Ministerstwa Spraw Wojskowych

- powiedział łan i zwolnił.

- Wuj Cliff opowiedział mi o tym wszystko, gdy usłyszał, że tu jedziemy. Jest to baza samolotów bezzałogowych. Widzisz te małe samoloty?' Sterują nimi zdalnie. Wszystkie są bardzo ciche. Nawet jakbyś miała dziesięć przepustek Ministerstwa, przedostałabyś się zaledwie do pierwszego punktu kontroli. Wuj Cliff powiedział, że grupka skautów, która obozowała na Wyspie Muszli, pewnej nocy wybrała się na zwiady i natknęła się na straż. O mało nie zostali postrzeleni, a później musieli przejść szczegółowe przesłuchania zanim pozwolono im odejść, ostrzegając surowo, by rzecz więcej się nie powtórzyła.

- Skóra mi cierpnie - wzdrygnęła się pomimo upału Julie. - Mam nadzieję, że zanim się ściemni, będziemy już stąd daleko!

- Nie przejmuj się tak bardzo - powiedział łan i widząc na drodze kałużę zredukował biegi. Powoli jechali w kierunku Wyspy Muszli.

- Zapomnisz nawet, że to miejsce istnieje, kiedy zobaczysz jak piękna jest ta wyspa - dodał po chwili.

Wyspa Muszli była istnym labiryntem wąskich dróżek z obszernymi parkingami. Porozbijane tu i ówdzie namioty świadczyły o tym, że turyści lubili, szczególnie w sezonie, to piękne, ciepłe miejsce. Drogowskaz informował o drogach prowadzących na przylądek południowy i północny.

łan widząc tablicę wskazującą drogę do kąpieliska skręcił w lewo. Pół mili dalej zjechał z drogi i zaparkował samochód na szczycie nasypu. Znaleźli miejsce, z którego mogli podziwiać wydmy i szeroką, złotą, pustą teraz plażę w dole.

- Czy to nie cudowne! - Julie odetchnęła głęboko. Przyjemny, wzmagający się wiatr rozwiewał jej kasztanowe włosy. - Mimo, że przyjechało tu tak wiele osób, mamy niemal całą plażę dla siebie!

- Prawdopodobnie wszyscy już pływali, kąpali się wczesnym rankiem, a teraz muszą to ode-spać - próbował tłumaczyć łan. - Zjedzmy coś, a potem zobaczymy, jaka naprawdę jest woda.

Pół godziny później - odziani w kostiumy kąpielowe - biegli przez plażę na spotkanie fal przypływu. Śmiejąc się i krzycząc brodzili po kostki w białej pianie.

- Naprawdę, woda jest cudownie ciepła - zaśmiała się Julie. - Co byś powiedział na długą, miłą kąpiel?

- Odpowiada mi. - łan zerknął na przód swoich kąpielówek. Julie zawsze tak na niego działała. Pomyślał o tym, żeby się rozebrać i pokazać jej to, co widziała w sypialni zaledwie ostatniej nocy. Czemu, do licha, nie miałby tego zrobić?! Wokół nie było żywej duszy. A jednak, zawsze mógł się trafić jakiś pruderyjny obserwator z lornetką, wystarczająco dociekliwy, aby donieść komu trzeba. Pomyślał o niechcianym rozgłosie... wuj Cliff... Przestał więc rozważać taką ewentualność i chrupnął w wodę za Julie. Boże, jaką ona ma figurę! Oczywiście w każdym mężczyźnie może wzbudzić okrutne pożądanie - pomyślał - naprawdę okrutne...

Julie, zanurzona już do połowy w wodzie odwróciła się do niego.

- Chodź! - wrzasnęła. - Co cię trzyma? Pościgajmy się wokół tego cypla. Może jest tam jakaś cicha zatoczka, gdzie można by... łan nie dosłyszał reszty zdania. Zobaczył natomiast jak z kuszącym uśmiechem fiknęła koziołka w tył uderzając z całej siły nogami w wodę.

- Tak - uśmiechnął się do siebie - może jest tam jakaś cicha zatoczka, gdzie moglibyśmy...

Rzucił się naprzód szybkim kra ulem, bo chwilami tracił z oczu swoją narzeczoną, która co chwilę chowała się pod wodę. Przyspieszył. Popłynął na otwarte morze. Miał już za sobą kilkaset

10

jardów, kiedy skręcił w lewo. Płynął teraz wzdłuż linii wybrzeża. Może ją dogonię - myślał.

Julie Coles była także niezłą pływaczką. Dorównywała łanowi szybkością. Po dziesięciu minutach ścigania się, ciągle dzieliło ich dobrych pięćdziesiąt jardów. Oczywiście, Julie wystartowała mając przewagę, łan zwiększył wysiłek i rozbryzgując ostrymi ruchami słoną wodę, starał się zmniejszyć dzielącą ich odległość.

Jakieś dziesięć minut później zatrzymał się. Przeklęte fale! Nie mógł już prawie dojrzeć swojej dziewczyny.

- Zawracaj wariatko - zaklął w duchu. - Już zbyt daleko wypłynęliśmy w morze! Ona ciągle rwała naprzód.

- Głupia dziwko! - zasapał głośno. - Płyniesz za daleko...

Zamknął oczy i usta, właśnie w tym momencie nakryła go fala. Morze było coraz bardziej wzburzone. Teraz już nie widział jej wcale. Zaczął rozpaczliwie płynąć przed siebie. Wyścig przestał być zabawą. Ich życie znajdowało się w niebezpieczeństwie.

Nagle Julie mignęła gdzieś między falami. W końcu! Odetchnął z ulgą. Faktycznie, wypłynęła za daleko, ale teraz wracała.

Zdecydował się popłynąć szybko po przekątnej i przeciąć jej drogę. Lekkie poruszenie w kąpielówkach przekonało go, że wszystko wraca do

11

normy. Wkrótce będą leżeć na skąpanym w słońcu, złotym piasku jakiejś osamotnionej zatoczki, z dala od wścibskich oczu, gdzie zrzucą z siebie wszystko i...

Jej przeraźliwy krzyk przerwał mu fantazjowanie. Fala zabrała mu ją sprzed oczu. Chryste! Gdyby tu złapał ją skurcz... Szukając jej wzrokiem zatrzymał się na chwilę. Stwierdził z przerażeniem, że morze wokół niego opustoszało. Nie było śladu po Julie Coles!

- Julie! - wrzasnął zdesperowany - Julie!!! - krzyczał z coraz silniejszą nutą paniki w głosie.

Po raz pierwszy w życiu czuł się kompletnie bezsilny. Nie widział jej. Jak, do diabła, miał jej szukać? Pomimo znacznego oddalenia od brzegu, woda była tu dość płytka. Zatrzymał się w miejscu i mógł dotknąć dna. Był na czymś w rodzaju mielizny. Pomiędzy wzbierającymi wciąż falami dostrzegł nagle szerokie zmarszczenia na powierzchni wody, ciągnące w jego kierunku. Mrugnął i spojrzał znowu. Nie było wątpliwości! To musiała być Julie! - Co za głupi numer! - pomyślał ze złością. - Krzyknęła, aby go przestraszyć, a teraz próbowała podkraść się do niego pod wodą!

Oparł stopy na piaszczystym dnie i śmiał się prawie histerycznie. No cóż, teraz, gdy nic się jej nie stało...

12

Nagle zachwiał się i jego głowa znalazła się pod wodą. Stłumiło to jego przeraźliwy krzyk. Walczył, aby uwolnić się od tego, co trzymało mu w uścisku lewą nogę. To coś przypominało nożyce ogrodowe z ząbkowanymi ostrzami, wgryzającymi się z każdą sekundą coraz głębiej w kość. Czuł, że opada na dno morza. Połykał wielkie ilości ciemnej, pełnej piasku, wody. Wierzgał jeszcze wolną, prawą nogą. Nie skutkowało. Powoli zaczął zdawać sobie sprawę, że nie ma ratunku. Walczył jednak dalej. Kiedy uświadomił sobie, że może umrzeć, poczuł instynktownie, że to, co go zaatakowało, czymkolwiek było, wcześniej pochłonęło także Julie Coles!

Przed oczami miał czerwoną mgłę. Nie, to nie była mgła... Czuł słonawo-mdlący smak, tak jak wówczas, kiedy będąc chłopcem upadł na plaży i rozciął sobie wargę. To była krew! Przez sekundę miał wrażenie, że jest wolny. Uścisk jakby zelżał, łan uczynił ostatni, rozpaczliwy wysiłek, kierując się ku powierzchni, gdy w tej samej chwili nieznany napastnik gwałtownie szarpnął go w dół, chwyciwszy za prawą nogę. Świadomość wolno umykała z jego oszalałej ze strachu głowy. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, co stało się z lewą nogą. Została obcięta! Nagle poczuł straszliwy ból w prawej. Wtedy stracił przytomność.

13

W poniedziałek rano Cliff Davenport był w laboratorium tuż przed siódmą. Do dziewiątej - do powrotu lana i Julie musiał wykonać kilka prac. Trzeba było wyjąć próbki roślin morskich ze szklanych zbiorniczków i pozwolić im wyschnąć, aby później przejść do analizowania ich właściwości odżywczych. Te przygotowawcze działania ClifT podjął z myślą o dwóch asystentach, którzy natychmiast po powrocie z wakacji rozpoczną badania.

Pogrążony w pracy biolog dostrzegł swoje odbicie w wodzie. Uśmiechnął się. Nareszcie nie czuł się ani na jotę starszy niż był. Zmarszczki na jego wychudłej, orlej twarzy były pozostałością po śmierci ukochanej żony. Nie można ich było w żaden sposób wymazać, tak jak i jego pamięci o niej. Postępująca łysina oraz pasma siwizny na czarnych włosach zdradzały wiek profesora. Jego szczupła sylwetka zwracała uwagę, a uduchowiona twarz jednała życzliwość. Palił fajkę, jak zawsze trzymając ją opuszczoną w rogu ust. Przypominały mu się czasy, gdy w miejscowym klubie teatralnym odtwarzał postać Sherlocka Holmesa w przedstawieniu "The Spockled Band".

Po wykonaniu przygotowawczych prac profesor poszedł do swojej pracowni. Nalał sobie filiżankę czarnej kawy i na nowo zapalił fajkę. Czuł

14

narastający głód, ale wiedział, że Julie z nawyku przygotuje mu coś do zjedzenia, gdy tylko powróci.

Ranek się przeciągał, a nie było znaku życia od lana Wrighta i Julii Coles. Cliff stał się niecierpliwy, choć nie martwił się zbytnio. Prawdopodobnie przedłużyli nieco ostatnią, spędzoną gdzieś wspólnie noc i w rezultacie spali do późna.

Jednak w porze obiadowej profesor zaczął się niepokoić. Przestał myśleć o seksie jako głównej przyczynie spóźnienia. Jego myśli zaczęły błądzić wokół zasłyszanych opowieści o wypadkach drogowych, łan miał zawsze skłonność do zbyt szybkiej jazdy tym swoim starym midge-dem.

Było kilka minut po dwunastej, gdy rozległ się dźwięk dzwonka. Ujrzawszy przez zmatowiałe szkła swoich okularów dwa granatowe mundury, Cliff Davenport poczuł skurcz żołądka. Midged...

- Profesor Davenport? - Grymas na chudej twarzy sierżanta nie zapowiadał dobrych wieści.

- Tak, tak - Cliff nie mógł ukryć zniecierpliwienia.

- Obawiam się, sir - powiedział oficer, przekraczając bez pytania próg domu - że możemy mieć raczej niepokojące pana wieści.

- Niepokojące?

- Otóż, ee... - policjant przestąpił niepew-

15

nie z nogi na nogę - Siły Obrony Wybrzeża mają podstawy do przypuszczeń, że czerwony, sportowy midged, numer rejestracyjny MNO 897 jest własnością lana Wrighta, pańskiego siostrzeńca zameldowanego pod tym adresem. Wyżej wymieniony pojazd został znaleziony na Wyspie Muszli. Ustalono, że przebywał w nim pewien dżentelmen, który - sądząc po ubraniu - mógł być pańskim siostrzeńcem. Znajdowały się tam również rzeczy należące do kobiety. Wszczęto śledztwo i poszukiwania, które trwają do tej pory. Straż Przybrzeżna używa helikopterów. Dotychczas... nic nie znaleziono. Wygląda na to, że pański siostrzeniec i jego przyjaciółka zniknęli w morzu podczas kąpieli.

Cliff Davenport usiadł na najbliższym krześle. Jego twarz była popielata. Drżał na całym ciele.

- Niemożliwe! - wydusił sztucznym głosem, któremu brakowało przekonania.

- Obawiam się... - zaczął sierżant, lecz urwał nagle, spojrzawszy w oczy swojego rozmówcy.

- Dziękuję panu, sierżancie - Cliff wstał, jak gdyby nagle otrząsnął się z przygnębienia. - Mam nadzieję, że powiadomią mnie panowie natychmiast, gdy coś znajdą.

Policjanci wyszli na zewnątrz. Świeciło jasne słońce. Obaj westchnęli z ulgą. Poszło łatwiej, niż

16

przypuszczali. Profesor zniósł hiobowe wieści w sposób godny podziwu.

W domu Cliff Davenport stał oparty plecami o zamknięte drzwi. W głębi serca czuł, że nigdy nie zobaczy ani lana Wrighta ani Julie Coles.

 

 

Rozdział drugi

 

 

Cliff Davenport pozostał w swym domu w West Hampstead jeszcze trzy dni. Nic nie robił, niewiele jadł. Dziennie wypalał średnio jedną uncję tytoniu. Bruzdy na jego twarzy pogłębiły się. Był odporny na smutek, ale trapiła go niepewność. Jeśli Jan i Julie byliby martwi, wówczas z pewnością nie potrafiłby oprzeć się rozpaczy. Jeżeli zostaną odnalezieni żywi, na pewno będzie szczęśliwy. Teraz jednak przyszło mu czekać i przeżywać niewypowiedzianą mękę.

Codziennie dzwonił na posterunek policji w Herlech. Odpowiedź była zawsze ta sama. W końcu inspektor obiecał, że sam zadzwoni, gdy tylko się czegoś dowiedzą. Co oznaczało, iż nie mieli wielkich nadziei na odnalezienie młodej pary.

Nadeszła sobota. Telefon nadal uparcie milczał. Cliff podniósł się z fotela, który przez pięć ostatnich nocy zastępował mu łóżko. Wiedział, że nie przetrzyma następnego dnia wyczekiwania, dreptania w kółko, poczucia całkowitej bezradności. Poszedł na górę, do swego małego, od dawna nie sprzątanego pokoju, i wyciągnął spod

19

łóżka zakurzoną walizkę. Zaczął otwierać na oślep szuflady i wrzucać do niej odzież.

Była dopiero dziewiąta, fdy wyprowadził z garażu swoją cortinę-kombi. Kontrolka poziomu paliwa wskazywała, że bak jest pełen. Możliwie, że będzie w Lianbedr przed piątą. Perspektywa rychłego rozpoczęcia działania dodała mu otuchy. Odczuł wyraźną ulgę, gdy w końcu zostawił Londyn za sobą.

Hotel w Lianbedr nie był zwykłym hotelem. Niewielu wczasowiczów wiedziało o jego istnieniu, zaś sympatyczna, owdowiała pani Jones wolała zachować go takim, jakim był kiedyś. Rok po roku przyjmowała tych samych, stałych gości i nie pragnęła niczego innego.

- Wielkie nieba! - stanęła jak wryta, rozpoznając mężczyznę wysiadającego z auta. - Profesor! Co za niespodzianka!

- Witaj, ciociu! - pozdrowił ją Cliff. Ku wielkiej radości pani Jones, zawsze nazywał ją ,,ciocią".

- Przepraszam za ten najazd, ale to pilne. Oczywiście nie będę narzekać, jeśli nie masz wolnego pokoju.

- W grę może wchodzić jedynie poddasze... - pani Jones była nieco zakłopotana. - Mam zajęty cały dom i gdybym wcześniej wiedziała...

- Ależ może być poddasze! - zapewnił ją

20

Cliff, wyjmując walizkę z samochodu. - Nie chcę ci sprawiać żadnego kłopotu.

- Nastawię czajnik - oznajmiła, znikając w drzwiach.

- Teraz, ciociu - Cliff z wdzięcznością popijał herbatę małymi łykami, przypatrując się jej stalowoniebieskimi oczami - powiedz mi, co wiesz o ostatnich wypadkach utonięć.

- Nic, o czym wcześniej nie byłoby w gazetach - odpowiedziała, pochłonięta nakrywaniem do stołu. - Jak się ludziom zachciewa pływać tam, gdzie są niebezpieczne prądy...

- W pobliżu południowego przylądka Wyspy Muszli nie ma żadnych niebezpiecznych prądów - przerwał jej Cliff Davenport - a poza tym oboje byli pływakami pierwszej klasy.

- Skąd to wiesz? - pani Jones zawahała się. - Czy przypadkiem nie to cię tutaj przygnało?

- Właśnie to - odpowiedział. - łan Wright był moim siostrzeńcem a dziewczyna jego narzeczoną.

- Och! - pani Jones natychmiast usiadła na najbliższym krześle.

- Nie wiedziałam... och, okropnie mi przykro, profesorze.

- Nie mogłaś wiedzieć - profesor uśmiechnął się blado. - Minął prawie tydzień jak zni-knęli i zdaje się, że wszyscy zaprzestali już poszukiwań, zadowalając się nadzieją, że przypływ w

21

swoim czasie wyrzuci ich ciała na brzeg. Mnie jednak nie wystarczy, że wszystko toczy się pozornie tak, jak powinno. Zamierzam narobić trochę zamieszania. Nie wiem, co się stało, ale mam dziwne przeczucie, że kryje się za tą sprawą więcej, niż wydawać by się mogło na pierwszy rzut oka. Czuję także w głębi duszy, że oboje nie żyją. W ponurym nastroju pił dalej herbatę.

Sierżant Hughes zerknął zza biurka na wysokiego mężczyznę z postępującą łysiną, który właśnie przekraczał próg komisariatu.

- Tak - chrząknął machinalnie, nie zadając sobie nawet trudu, żeby powstać. - Co mogę dla pana zrobić?

- Jeśli mógłby pan odnaleźć mojego siostrzeńca i jego przyjaciółkę, byłbym zachwycony

- ton głosu profesora zabrzmiał zasadniczo. - Czekałem na telefon od panów i, ostatecznie, pomyślałem sobie, że lepiej będzie, jak sam przyjadę do Lianbedr.

- Ach, więc to pan jest profesor Davenport!

- sierżant wstał i podkręcił sobie wąsy. - Robimy wszystko, co w naszej mocy. Nie było potrzeby, ażeby pan...

- Wolałem przyjechać - przerwał Cliff. - Oboje doskonale pływali, a w pobliżu południowego przylądka, gdzie stał zaparkowany samo-

22

chód, nie ma żadnych naprawdę niebezpiecznych prądów.

- Każda kąpiel jest niebezpieczna - stwierdził sierżant z przekonaniem. - Nie oni pierwsi utonęli w tej części wybrzeża, wie pan o tym.

- I mam dziwne przeczucie, że nie ostatni. - Cliff szurnął obcasem. - Bez wątpienia spotkamy się jeszcze podczas mojego pobytu tutaj, sierżancie. Żegnam pana.

Idąc z powrotem w kierunku wioski, Cliff czuł wściekłość. Oczywiście, to mógł być wypadek. Przydarzało się to nawet najbardziej doświadczonym pływakom. Mimo to, ciągle jednak męczyło go to dziwne uczucie, kryjące się gdzieś w głębi duszy...

Następnego ranka po śniadaniu Cliff wybrał się na Wyspę Muszli. Poszedł piechotą, czując, że nie ma sensu zabierać samochodu na co najwyżej dwumilową wycieczkę. Taka była odległość od domu pani Jones do południowego przylądka Wyspy Muszli. Był jasny, słoneczny ranek i gdyby nie trapiące go złe przeczucie, czułby się jak typowy turysta. Przewiesił lornetkę przez ramię i szedł podpierając się kijem, najlepszym kompanem podczas długich wędrówek.

Obozujący wokoło rzucali mu przelotne spojrzenia, gdy przechodził przez wydmy. Dobrnął w końcu do rozległej, falistej plaży. Poziom wody był niski. Pośpiesznie wypatrzył lornetką jej kra-

23

wędź. Stado ostrygojadów, mew... i nic poza tym. Wszystko pogrążone w bezruchu. Po lewej stronie dzieci budowały zamki z piasku, ale nie zwracał na nie uwagi. Znajdował się w punkcie wyjścia do rozwiązania dręczących go wątpliwości i zdawał sobie sprawę, że nie dokona tego stojąc na grzbiecie wydmy.

Poczuł twardy piasek pod stopami, gdy zaczął iść w kierunku odległej linii przypływu, dziewiczy piasek, nienaruszony od ostatniego przypływu. Spokojny. Chociaż...

Kilka jardów dalej, powierzchnia zaczęła mięknąć. Woda chlupotała pod butami, choć nie było nawet cienia lotnych piasków. Ostrygojady zerwały się, zaalarmowane pojawieniem się obcego. Mewy krążyły, rzucając swe hałaśliwe obelgi.

W końcu usłyszał szum wody pod stopami. Po jego stronie znajdowała się wielka piaszczysta wydma, przypominająca masywny mur obronny zbudowany przez jakiś starożytny lud. Zerknął za siebie na majaczący w oddali zarys Wyspy Muszli.

- Z pewnością - wymamrotał - musieli popłynąć nie dalej, niż do tego miejsca.

Nagle powietrze wypełniło się ogłuszającym gwizdem, potężniejącym z każdą chwilą. Instynktownie pochylił głowę, po czym wyprostował się, widząc mały samolot, który przeleciał nie więcej

24

niż pięćdziesiąt stóp nad nim, zmierzając w kierunku Wyspy Muszli.

- Przeklęty, bezzałogowy samolot - mruknął. I wtedy właśnie dostrzegł coś na piasku. Około dwadzieścia jardów dalej widniał ślad, długi może na trzy stopy i tak samo szeroki. Został odbity po ostatnim przypływie, świeże muśnięcie w wilgotnym piasku. Ptaki? Otworzył szerzej oczy, widząc następny. Ruszył po śladach.

- Mój Boże! - sapał przejęty i myślał głośno. - Wszystkie one biegną wzdłuż linii przypływu. Ślady pazurów. Ale co, na litość boską, mogło zostawić odcisk tych rozmiarów? Przypomina to... odcisk kraba, tylko sto razy większy i nie jednego lecz przynajmniej tuzina.

Rzucił się na kolana, pragnąc zbadać najbliższy ślad. Miał on kształt i formę odcisku kleszczy kraba, tylko... ten rozmiar był poza wszelkim porównaniem.

Cliff Davenport potrząsnął głową w oszołomieniu. To było fantastyczne. Niemożliwe! Musiało istnieć jakieś wytłumaczenie! Racjonalne wytłumaczenie. On - jak przystało na naukowca - powinien je znaleźć.

Wtedy znowu usłyszał szum wody pod stopami. Przypływ powrócił. Cofnął się kilka kroków i patrzył, jak morze z wolna pokrywa przedziwne ślady świeżym piaskiem, wymazując je na zawsze.

Cliff wiedział, że nie ma innego wyjścia, jak

25

wycofać się. Widział na własne oczy te dziwne, szokujące ślady, które teraz zacierały fale. Jedyny dowód znikał. Gdyby chociaż wziął aparat fotograficzny... Teraz nikt mu nie uwierzy!

Z bólem serca wycofał się przed przypływem. Następne dwa bezzałogowe samoloty przeleciały nad nim, niknąc na wyspie. Niepewnie zaczął się zastanawiać, czy mogą one mieć coś wspólnego z dziwnymi śladami na piasku. Jakiś nowy rodzaj podwozia, umożliwiający lądowanie na miękkim podłożu, bagnach lub plażach? Zawsze istniała taka możliwość, nawet jeśli było to wysoce nieprawdopodobne. Miał tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać. Zdjął z ramienia lornetkę i zawrócił w kierunku owego, odgrodzonego drutem kolczastym obszaru.

Z jakiegoś powodu turyści odwiedzający Wyspę zdawali się trzymać z dala od terenów zajętych przez wojsko. Może czuli, że to miejsce nie bardzo pasuje do ich pragnienia wypoczynku, którego tak bardzo potrzebowali. Lub też mieli jakiś wrodzony lęk przed wojskową władzą. Cliff Davenport nie należał do bojaźliwych. W tym momencie nie dbał ani o władzę, ani o piękno przyrody. Wszystko, co wiedział, to to, że musi baczniej przyjrzeć się któremuś z bezzałogowych samolotów, zwracając szczególną uwagę na podwozie. Odkrycie jakiegoś nieszablonowego roz-

26

wiązania konstrukcji podwozia maszyny mogłoby uspokoić nieco jego nadwyrężone nerwy.

Gdy znajdował się piętnaście jardów od najbliższego ogrodzenia z drutu kolczastego, ujrzał straż. Mężczyzna, stojący tyłem do profesora, był w mundurze RAF-u. Cliff spostrzegł z uczuciem lekkiego mrowienia po plecach iż tamten ma karabin. Nie wątpił, że broń jest naładowana i że wartownik zrobi z niej użytek przy najmniejszym zagrożeniu.

Cliff pochylał się powoli, aż ukrył się cały w wysokiej trawie. Ułożył się wygodnie. Poczuł się bezpieczniej. Usunąwszy kępki trawy sprzed oczu nastawił ostrość soczewek lornetki. Strażnik nie mógł go zauważyć, nawet, gdyby niespodziewanie odwrócił się. Dwa z samolotów, które interesowały profesora stały w bezruchu na pasie startowym po lewej stronie. Teraz musiał dokładnie, w dużym powiększeniu obejrzeć je i następnie dyskretnie wycofać się. Nie mógł się powstrzymać od refleksji, z jaką łatwością również szpiedzy mogliby zastosować taką samą metodę.

Podniósł silną lornetkę do oczu, aby przypatrzeć się najbliższemu z małych samolotów, który migotał w blasku południowego słońca. Wszystko wydawało się całkowicie nieruchome i spokojne. Cliff zaczął badać odrzutowiec, który był niewiele większy od przeciętnego szybowca. Maszyna zrobiła na profesorze dziwne wrażenie, jak

27

gdyby brała udział we wszystkim, co zdarzyło się ostatnio. Przypominała cichego, mechanicznego drapieżnego ptaka.

Gdy jednak profesor obejrzał podwozie, ogarnęło go głębokie rozczarowanie. Było konwencjonalne! Ot, po prostu dwa koła, takie same jak w samochodzie - mikrusie. Gdyby samolot wylądował na miękkim podłożu, z pewnością nie mógłby znowu wystartować. Cliff przeniósł wzrok na maszynę stojącą obok. Dokładnie to samo.

Znowu poczuł mrowienie na plecach. Jeżeli te krabopodobne odciski nie są śladami któregoś z tych bezzałogowych samolotów, wówczas mogło istnieć tylko jedno rozwiązanie. I było ono prawie niewiarygodne!

- Nie ruszaj się! - zwięzły rozkaz spowodował, że profesor wzdrygnął się mimowolnie i lornetka wyśliznęła mu się z rąk. Powoli odwrócił głowę. W trawie, w odległości mniejszej niż pięć jardów, klęczał mężczyzna w granatowym mundurze, nieruchomo trzymając w ręku coś czarnego i błyszczącego. Był to bez wątpienia krótki pistolet automatyczny, kaliber 38.

- W porządku - głos lotnika przypominał syczenie. - Wstawaj. Powoli. Żadnych nagłych ruchów. Tylko spokojnie.

Cliff Davenport podniósł się i wyczuł, iż w7 odległości zaledwie jednej stopy stoi inny umun-

28

durowany mężczyzna. Nie słyszał wcześniej, żeby tamten się poruszył. Doszedł więc do wniosku, że ma do czynienia ze specjalistą od rozpoznawania terenu. Naprawdę głupi byłby ten, kto w tej sytuacji próbowałby ucieczki - pomyślał.

- Naprzód. - Cliff poczuł silne ukłucie w plecy. - Idź powoli w kierunku tej bramy. Żadnych zbędnych ruchów.

Uzbrojeni mężczyźni wychodzili zewsząd, gdy minęli ogrodzenie. Nie dawali mu żadnej szansy. Cliff zaczął się zastanawiać, w jaki sposób został dostrzeżony. Z pewnością nie wykryła go straż. Prawdopodobnie ktoś stale kontrolował teren z ukrytego punktu obserwacyjnego. Teraz i on widział, jak w oddali turyści grali w piłkę, rozbijali namioty, gotowali jedzenie, całkowicie nieświadomi dramatu rozgrywającego się zaledwie kilkaset jardów od nich.

Szedł naprzód, oszołomiony. Wszystko stało się tak nagle. Za każdym razem, gdy zwalniał, coś twardego wbijało mu się w plecy, zmuszając do dalszej drogi. Teraz po każdej stronie miał już uzbrojonych mężczyzn. Nikt nie rozmawiał. Odnosił wrażenie, że aresztowanie intruza było tu na porządku dziennym. Wszystko odbywało się bez niepotrzebnej brutalności, lecz sprawnie i bezwzględnie.

Zmierzali w kierunku betonowego budynku, który stał przy głównym bloku. Był kwadratowy,

29

z płaskim dachem i przypominał znany Cliffowi z filmów areszt Legii Cudzoziemskiej. Profesor miał przed oczami wizję spoconych mężczyzn siedzących wewnątrz, gdy słońce jest w zenicie, a temperatura w środku wzrasta nie do wytrzymania.

Zza jego pleców wyszedł żołnierz i przekręcił klucz w zamku. Drzwi otworzyły się bezszelestnie na dobrze naoliwionych zawiasach. Na chwilę wszyscy przystanęli na progu. Cliff zajrzał do środka z mieszanymi uczuciami. Cztery ściany, sufit i podłoga - wszystko szary, zimny beton. Nawet okna. Nagłe pchnięcie powaliło go. Upadł na głowę i, gdy się podnosił, ciemność zamknęła się nad nim. Drzwi trzasnęły, usłyszał zgrzyt klucza w zamku. Chłopięce marzenia o Legii Cudzoziemskiej nagle zaczęły się ziszczać.

 

 

Rozdział trzeci

 

 

Cliff Davenport usiadł w zupełnej ciemności, plecami opierając się o ścianę. Otoczenie wywierało na niego klaustrofobiczny wpływ. Nie mógł jasno myśleć. Może to wszystko było tylko snem. Tajne bazy wojskowe, gigantyczne kraby... Wyciągnął dłoń i przesunął palcami po betonie. Chropowata, niczym nie obita ściana. Odkrycie to paradoksalnie przyniosło mu ulgę. Przekonało go bowiem, że to, co przeżywa, jest przerażającą rzeczywistością, której należy stawić czoła.

Czas się wlókł. Tarcza zegarka profesora nie była fosforyzująca, więc nie miał żadnej możliwości sprawdzenia, która godzina. Dochodziło go tylko ciche, lecz ustawiczne tykanie, które sprawiło po pewnym czasie, że czuł się, jakby był poddany osławionej chińskiej torturze kropli wody. Miał ochotę krzyczeć, obrzucić swych prześladowców najgorszymi przekleństwami na świecie. Zamiast tego siedział w milczeniu. Czekał. Na co, nie wiedział.

Przez cały czas dochodził go miarowy stukot kroków wartowników. Nie dawali mu żadnych szans. Myślał o tym, żeby przyciągnąć ich uwagę,

31

powiedzieć kim jest, dlaczego zbliżył się do bazy, ale wiedział, że to nic nie da. W końcu zatracił wszelką rachubę czasu i zaczął bezmyślnie wpatrywać się w ciemność. Było gorąco i duszno.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin