Cook_Glen-Imperium_grozy_5-Nie_będzie_litości.pdf

(1558 KB) Pobierz
Cook Glen-Imperium grozy 5-Nie bedzie litosci
Glen Cook - Nie będzie litości
Glen Cook
Nie będzie litości
(With Mercy Towards None)
Dla Christiana, Michaela oraz ich Mamy
Co zdarzyło się wcześniej...
Jego imię odbijało się echem na rozpalonych piaskach pustyni długo, długo po tym, jak bandyci zmasakrowali jego
rodzinę. Zwał się Micah al Rhami, ale teraz przybrał imię El Murida, Adepta, ponieważ gorzał w nim żar świętej wizji. Pojawił
się w czasie niedostatku, czasie kłopotów, czasie rozpaczy, i choć był tylko chłopcem, jego przesłanie objęło pożogą połowę
królestwa.
Gromadzili się wokół niego marzyciele, desperaci, wydziedziczeni – ale także oportuniści. Głosił konieczność
niezmordowanej wojny przeciwko ciemności. W tym dziele wspierał go przede wszystkim Nassef, zwany Biczem Bożym, jego
szwagier, któremu jednak nigdy nie potrafił do końca zaufać.
Ci, w których El Murid widział sługusów ciemności, jego samego postrzegali w jeszcze mroczniejszych barwach. Nie
ulegli bez walki. Żył też w owym czasie inny chłopiec, Haroun bin Yousif, najmłodszy syn księcia, na którego ziemiach El
Murid zbudował swą domenę. Jego los splótł się nierozerwalnie z losem Adepta. Spotkali się po raz pierwszy, kiedy Haroun był
jeszcze dzieckiem, ale już wtedy nie obyło się bez konsekwencji – Haroun spłoszył konia El Murida, który strącił jeźdźca,
powodując u niego trwałą kontuzję nogi.
Następne lata przyniosły liczne bitwy, jedne wygrane, inne przegrane, niemniej potęga El Murida wciąż rosła, póki
zdjęty pychą nie kazał Nassefowi zorganizować kampanii przeciwko Al Rhemish, stolicy jego wrogów, niewiernych,
rojalistów.
Roj aliści wydali mu bitwę pod Wadi el Kuf, w samym sercu wielkiej pustyni Hammad al Nakir (co tłumaczy się jako
Pustynia Śmierci, Pustynia Zniszczenia lub Pustynia Występku), gdzie jego powstańcy ulegli sile zdyscyplinowanych
zachodnich najemników dowodzonych przez sir Tury’ego Hawkwinda i zostali rozbici w proch. Ranni El Murid i Nassef
przeżyli dzięki temu, że zdołali ukryć się w lisiej jamie na pustyni. Siedzieli tam długi czas, pośród ciał martwych żołnierzy,
pijąc własny mocz, póki wróg nie odstąpił i mogli wrócić do domów.
Jednakowoż przecie ocaleli, a wraz z nimi nadzieja wiernych.
Historia ta obejmuje losy jeszcze jednego chłopca, Bragiego Ragnarsona, uciekiniera z dalekiej północy, którego
przeznaczenie zawiodło w szeregi najemników. Jego oddział przyjął służbę u ojca Harouna. I takim sposobem jego losy splotły
się z żywotem Harouna, którego kilkakrotnie wyrwał z objęć śmierci.
Klęska pod Wadi el Kuf nauczyła El Murida wiele, między innymi tego, aby dowodzenie w boju zostawiać generałom.
Pod ich rozkazami ruch rósł w siłę, mimo iż ojciec Harouna i jego kapitanowie starali się ze wszystkich sił temu
przeciwdziałać. W końcu rodzina Harouna i jej zwolennicy zostali zmuszeni do opuszczenia rodowych dziedzin i emigracji do
Al Rhemish.
Po pewnym czasie wszelako El Murid znowu wyruszył przeciwko królowi i stolicy, tym razem podzieliwszy swe siły na
niewielkie oddziały, prześlizgujące się mało znanymi szlakami przez pustynię. Zaatakowali natychmiast po dotarciu na miejsce
i mimo przewagi liczebnej obrońców Al Rhemish wywołali panikę w ich szeregach.
Bragi, Haroun oraz garstka ich towarzyszy podjęła próbę wyrwania się ze śmiertelnej zasadzki – tylko po to, by na
drodze ucieczki wpaść na El Murida i jego świtę.
Podczas walki, która się wywiązała, El Murid stracił żonę, Haroun zetknął się przelotnie z córką Adepta, Yasmid,
a rojaliści w końcu zdołali uciec. A Haroun wiedział, że jest ostatnim członkiem rodziny, który może rościć sobie pretensje do
tronu Hammad al Nakir na mocy prawa krwi. Odtąd też znany był pod przydomkiem Król Bez Tronu, On i Bragi –
dwuosobowa armia – uciekli na pustynię, ścigani przez Bicza Bożego, gnanego żądzą pomszczenia śmierci siostry.
El Murid w końcu stworzył dla swych wiernych imperium pustyni. Ale nie był to koniec walki.
Wszystko to zostało opowiedziane w tomie Ogień w jego dłoniach. Oto jak zaczyna się opowieść pod tytułem Nie
będzie litości.
Rozdział 1
Adept
Księżyc zbryzgał srebrem jałową ziemię. Karłowate pustynne krzewy wyglądały niczym przycupnięte w bezruchu dżiny
rzucające długie cienie. Wiatr ucichł. Ciężka woń zwierząt i od dawna nie mytych ciał ludzi wisiała w powietrzu. Chociaż
jeźdźcy zatrzymali się, odgłosy ich oddechów i mimowolnych poruszeń nie pozwalały uszom wyłowić dźwięków nocy.
Micah al Rhami, zwany El Muridem, Adeptem, skończył się modlić i odprawił swych kapitanów. Jego szwagier, Nassef,
któremu sam nadał tytuł Bicza Bożego, odjechał w kierunku grzbietu wzgórza znajdującego się w odległości ćwierci mili.
Dalej w tym kierunku leżało Al Rhemish, stolica pustynnego królestwa Hammad al Nakir, w którym znajdowała się
Najświętsza Świątynia Mrazkim, główne sanktuarium pustynnej religii.
Micah podjechał bliżej konia, którego dosiadała jego żona Meryem.
– Chwila nadeszła. Po tych wszystkich latach. Prawie nie potrafię uwierzyć.
Od dwunastu lat toczył bój z pachołkami Złego. Od dwunastu lat mozolił się nad roznieceniem w sercach ludu Hammad
al Nakir prawdziwej wiary. I bezustannie cień burzył podwaliny Królestwa Pokoju. Adept trwał jednak w powierzonej mu
1 / 111
434800392.002.png
Glen Cook - Nie będzie litości
przez Boga misji. I oto triumf był bliski.
Meryem uścisnęła jego dłoń.
– Nie lękaj się. Pan jest z nami.
Postanowił skłamać:
– Nie lękam się. – Po prawdzie był przerażony do głębi. Cztery lata wcześniej, pod Wadi el Kuf, rojaliści wycięli dwie
trzecie jego wyznawców. On i Nassef przeżyli tylko dzięki temu, że przez wiele dni nie wyściubiali nosa z lisiej nory,
zatruwając organizmy własnym moczem, aby nie umrzeć z pragnienia, a on zmagał się nadto z bólem złamanej ręki. Ból,
przerażenie i wyczerpanie na zawsze naznaczyły jego duszę. Na wspomnienie Wadi el Kuf wciąż oblewał go zimny pot.
– Pan jest z nami – powtórzyła Meryem. – Widziałam jego anioła.
– Doprawdy? – Poczuł zaskoczenie. Dotąd nikt prócz niego nigdy nie widział anioła, który przeznaczył mu rolę
Narzędzia Pańskiego w tym boju o Prawdę.
– Kilka minut temu, na tle tarczy księżyca. Dosiadał skrzydlatego konia i wyglądał dokładnie tak, jak go opisałeś.
– Pan był z nami pod el Aswad – powiedział, tłumiąc gorycz. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej, kiedy oblegał fortecę
swego najbardziej zawziętego wroga, Yousifa, waliego el Aswad, dotknęła go klątwa shaghfina. Rodzony syn waliego, Haroun,
rzucił na niego zaklęcie wywołujące nieznośny ból. Nie mógł mu przeciwdziałać – jednym z dogmatów jego ruchu był
całkowity zakaz uprawiania czarów.
– Dzieci również go widziały, Micah.
Adept spojrzał na swoje potomstwo. Jego syn Sidi skinął głową, jak zawsze starając się sprawiać wrażenie
niewzruszonego. Jednak w oczach córki, wciąż bezimiennej, tliły się iskierki nabożnej trwogi.
– On nadal jest tam, w górze. Nic złego nam się nie stanie.
El Murid poczuł, jak jego rozedrgane nerwy uspokajają się nieco. Anioł obiecał pomoc, jednak on wątpił... Wątpił.
Spotkał się z samym Orędownikiem Pańskim i dalej wątpił. Cień bezustannie znajdował drogę do jego serca.
– Jeszcze kilka dni, malutka, i będziesz miała imię.
Adept raz już odwiedził Al Rhemish, dawno temu; dziewczynka była wówczas niemowlęciem. Miał zamiar głosić
Słowo Pana podczas Wielkiego Tygodnia Disharhun i ochrzcić swą córkę w Massad, najważniejszym spośród nich. Jednak
pachołkowie Złego, rojaliści władający Hammad al Nakir, oskarżyli go fałszywie o napaść na syna Yousifa, Harouna. Został
skazany na wygnanie. Meryem zaś przysięgła wówczas, że ich córka pozostanie bezimienna, póki nie będzie można jej
ochrzcić podczas kolejnego Massad, w Najświętszej Świątyni Mrazkim, wolnej od heretyków.
Disharhun przypadał ledwie za kilka dni.
– Dzięki, tato. Wydaje mi się, że wraca wujek Nassef.
– Rzeczywiście.
Nassef zajął miejsce obok El Murida, jechali ramię w ramię. Jak od samego początku. Meryem i Nassef nawrócili się
jako pierwsi – aczkolwiek Nassef zdawał się kierować bardziej własną ambicją niźli wizją El Murida.
– Jest ich tam mnóstwo – oznajmił Nassef.
– Tego oczekiwaliśmy. Disharhun się zbliża. Masz wieści od swych agentów? – Bicz Boży całkowicie zasługiwał na
swój tytuł. Jego taktyka była całkowicie nowatorska, w boju był przerażający, zaś w działalności szpiegowskiej zadziwiająco
przemyślny. Miał agentów w samym Namiocie Królewskim.
– Hm. – Nassef rozwinął pergaminową mapę. – Znajdujemy się tutaj, na wschodnim grzbiecie. – Stolica leżała pośrodku
wielkiej doliny kształtem przypominającej misę. – Ludzie króla Abouda rozbili obóz bez z góry założonego porządku. Niczego
nie podejrzewają. Cała szlachta zbiera się dzisiejszego wieczoru w kwaterze króla. Nasi agenci zaatakują równocześnie z nami.
Wąż straci głowę w pierwszych sekundach bitwy.
Adept zmrużył oczy, chcąc lepiej widzieć w mdłym świetle księżyca.
– Coś tutaj zaznaczyłeś? Co to jest?
– To jest obóz Hawkwinda po przeciwnej stronie doliny. – Adept zadrżał. Najemnik Hawkwind dowodził siłami wroga
pod Wadi el Kuf. Jego imię budziło w nim nieomal paniczny lęk. – Tu, obok Królewskiej Posiadłości, jest obóz Yousifa.
Uznałem, że oba zasługują na szczególną uwagę.
– Zaiste. Złap mi to Yousifowe szczenię. Potrzebuję go; musi zdjąć ze mnie klątwę.
– Niechybnie tak się stanie, panie. Przeznaczyłem całą kompanię do ataku na obóz waliego. Nikt nie ucieknie.
– Meryem powiedziała, że ukazał jej się anioł. Dzieci go również widziały. Tej nocy będzie z nami, Nassef.
Bicz Boży spojrzał nań niepewnie. Adept zawsze podejrzewał, że wiara tamtego gości wyłącznie na jego ustach.
– A więc nie może nam się nie powieść, prawda? – Nassef przelotnie uścisnął jego rękę. – Wkrótce, Micach. Już
wkrótce.
– Idź więc. Zaczynajcie.
– Zawiadomię cię przez posłańca, kiedy weźmiemy Świątynię.
Odgłosy bitwy tłukły się o ściany doliny. Poza nią nic nie było słychać. Nawet śpiew nocnych ptaków brzmiał bardziej
donośnie. Trzeba było zbliżyć się do krawędzi zbocza, aby usłyszeć, że w dole wre walka. El Murid stał tam właśnie,
obserwując delikatne lśnienie amuletu, który nosił na lewym nadgarstku. Dawno temu ofiarował mu go anioł. Mógł posłużyć
do ciśnięcia gromu z jasnego nieba. Zastanawiał się, czy konieczne okaże się wsparcie Nassefa mocą amuletu.
Z zajętego stanowiska niewiele mógł dojrzeć. Tylko rozsiane ognie, nakrapiające gęstą ciemność rozciągającą się
poniżej.
– Jak sądzisz, dobrze nam idzie? – zapytał Meryem. – Żałuję, że jeszcze nie przybył posłaniec od Nassefa. –
Przepełniało go przerażenie. To była ogromna stawka jak na pojedynczy rzut kości. Wróg dysponował przecież znaczną
przewagą. – Może powinienem zejść na dół.
– Nassef ma zbyt wiele roboty, by wysyłać ludzi tylko po to, by dodać nam ducha. – Meryem obserwowała niebo. Bitwy
już wcześniej wielokrotnie widywała. Anioła swego męża nigdy. Do dzisiejszej nocy nie bardzo weń wierzyła.
2 / 111
434800392.003.png
Glen Cook - Nie będzie litości
Adept czuł, jak nasila się jego niepokój, jak rośnie w nim przekonanie, że losy bitwy odwracają się na jego niekorzyść.
Za każdym razem, gdy zdecydował się towarzyszyć swoim wojownikom, coś szło źle... Cóż, może nie za każdym
razem. Dawno temu, kiedy jego córka była jeszcze niemowlęciem, on i Nassef zdobyli Sebil el Selib nocnym szturmem
przypominającym obecny atak. Sebil el Selib było najważniejszym ośrodkiem kultu religijnego poza Al Rhemish. Tamto
zwycięstwo stanowiło kamień węgielny wszystkich późniejszych sukcesów.
– Uspokój się – powiedziała Meryem. – Rozmyślając na próżno, wprawisz się tylko w jeszcze większe rozdrażnienie. –
Poprowadziła go z powrotem, poprzez szeregi odzianych w biel Niezwyciężonych, jego straży przybocznej, ku stosowi głazów,
przy którym czekali członkowie świty. Niektórzy spali.
Jak mogli spać? Niewykluczone, że w każdej chwili trzeba będzie uciekać... Parsknął. Spali właśnie dlatego, że
wiedzieli, że jeśli bitwa skończy się klęską, najpewniej czeka ich długa ucieczka.
On, Meryem i Sidi zsiedli z koni. Jego córka udała się sprawdzić warty.
– Płynie w niej krew el Habibów – zwrócił się do Meryem. – Ma dopiero dwanaście lat, a już zachowuje się jak mały
Nassef.
Meryem usiadła nas poduszce przyniesionej przez któregoś ze służących.
– Usiądź obok. Odpocznij. Sidi, gdybyś był tak miły i sprawdził, czy Althafa przygotowała już tę wodę z cytryną. –
Meryem przytuliła się do męża. – Zimno dziś.
Powoli się uspokajał. Uśmiechnął się nawet.
– Cóż ja bym począł bez ciebie? Patrz. W dolinie powoli robi się jasno. – Spróbował wstać. Meryem pociągnęła go
w dół.
– Spokojnie. Nic nie pomoże, jeśli będziesz się tak wiercił. Jak się czujesz?
– Co?
– Boli cię?
– Nie bardzo. Tylko trochę kłuje.
– Dobrze. Nie lubię, jak Esmat podaje ci narkotyki.
Jeśli było coś, co mu przeszkadzało u Meryem, to jej ciągłe utyskiwanie na jego lekarza. Tym razem jednak zignorował
jej słowa.
– Pocałuj mnie.
– Tutaj? Ludzie zobaczą.
– Jestem Adeptem. Mogę robić co chcę. – Roześmiał się bezwstydnie.
– Zwierzak. – Pocałowała go, kichnęła. – To ta twoja broda. Ciekawe, co zatrzymało Sidiego?
– Pewnie czeka, aż przygotują wodę z cytryną.
– Althafa to leniwa dziewka. Pójdę zobaczyć.
El Murid rozparł się wygodnie.
– Wróć szybko. – Zamknął oczy i ku swemu zaskoczeniu poczuł, jak ogarnia go senność.
Rozbudziły go nagłe hałasy. Co? Gdzie?... Jak długo drzemał? Niebo nad doliną jarzyło się poświatą... Krzyki. Wrzaski
przerażonych ludzi. Sylwetki szarżujących jeźdźców odznaczały się na tle bijącej z doliny jasności niczym postacie demonów
wypadające z ognistej otchłani Piekła, wymachujące mieczami...
Chwiejnie powstał, nogi się pod nim ugięły, próbował przypomnieć sobie, gdzie położył miecz.
– Meryem! Sidi! Gdzie jesteście?
Nieprzyjaciół musiało być około pięćdziesięciu. Pędzili wprost na niego. Niezwyciężeni byli zbyt rozproszeni, aby ich
zatrzymać. Już padali pierwsi członkowie jego świty.
Poczuł zaciskające się szpony zadawnionego strachu. Nie potrafił myśleć o niczym innym jak o ucieczce. Ale nie będzie
żadnej ucieczki, podobnie jak nie było jej po Wadi el Kuf. Nie prześcignie jeźdźców. Trzeba się schować...
Zobaczył dziecko biegnące z płaczem w jego stronę.
– Sidi! – krzyknął, zapominając o strachu.
Jeden z konnych skręcił w stronę chłopca. Kolejny wierzchowiec mignął gdzieś z boku.
– Dziewczyno! Głupia... – westchnął El Murid, widząc córkę zagradzającą drogę nieprzyjacielskiemu kawalerzyście.
Zatrzymała się na moment, stając z nim twarzą w twarz, a tymczasem Sidi zdążył ukryć się wśród skał.
– Meryem! – Jego żona biegła przez gęstwę bitwy, ścigając Sidiego. Jeździec przemknął obok dziewczyny, ciął
mieczem. Meryem krzyknęła, potknęła się, upadła, a potem z trudem popełzła w kierunku skał.
– Nie! – Nie mając żadnej broni, El Murid cisnął kamieniem. Chybił. Jednak na moment atakujący spojrzał w jego
stronę.
– Haroun bin Yousif! – Zaklął. Potem dodał: – Bo któżby inny? – Jego starzy wrogowie nieustannie deptali mu po
piętach. Rodzina Yousifa należała do wiodących orędowników Złego. Ten młodzieniec już w wieku sześciu lat wyrządził mu
krzywdę – przez niego zrzucił go koń. Spadając z jego grzbietu, złamał kostkę. Nigdy nie przestała boleć.
Jego amulet rozbłysnął, kusząc możliwości ciśnięcia pioruna i skończenia raz na zawsze z tą zarazą.
Niezwyciężeni okrążyli Harouna i jego stronników. El Murid zagubił się zupełnie w toku zdarzeń. Główny ogień boju
odsuwał się odeń, w miarę jak Niezwyciężeni brali się w garść. Znacznie przewyższali liczebnie napastników. Kilku zostało
przy Adepcie i jego żonie.
Wziął Meryem w ramiona, nie zwracając uwagi na krew plamiącą jego szaty. Sądził, że umarła, póki nie usłyszał
cichego jęku:
– Tym razem mi się udało, tak?
Zaskoczony roześmiał się przez łzy.
– Tak. Udało ci się. Esmat! Gdzie jesteś, Esmat? – Schwycił jednego z Niezwyciężonych. – Dawaj tu lekarza. Zaraz!
Esmata znaleźli ukrytego w cieniu skalnego nawisu, za stosem bagaży. Wywlekli go stamtąd. Bez odrobiny delikatności.
Cisnęli pod stopy Adepta.
3 / 111
434800392.004.png
Glen Cook - Nie będzie litości
– Esmat, Meryem jest ranna. Jeden z tego pomiotu... Zajmij się nią, Esmat.
– Panie, ja...
– Esmat, uspokój się. Rób, co ci powiedziałem. – Głos El Murida był chłodny i twardy. Lekarz jakoś zdołał wziąć się
w garść, przyklęknął przy leżącej Meryem. Był najbliższym El Muridowi człowiekiem, nie licząc Bicza Bożego. Najbliższym
pod wieloma względami. Jego pan może się całkowicie załamać, jeśli straci żonę. Wiara El Murida, jakkolwiek wielka by była,
nie wystarczy, aby znieść taki cios.
Nassef spiął konia w miejscu, gdzie przechadzał się jego brat.
– Zwyciężyliśmy, panie! – oznajmił entuzjastycznie. – Zdobyliśmy Al Rhemish. Wzięliśmy Świątynię Mrazkim. Mieli
nad nami przewagę liczebną w stosunku dziesięć do jednego, ale panika poraziła ich niczym zaraza. Nawet najemnicy uciekli.
– Nassef zerknął ku tarczy księżyca, jakby się zastanawiał, czy jakiś nocny jeździec na wysokościach nie wzniecił przypadkiem
tej paniki, która świetnie posłużyła jego celom. Zadrżał. Nienawidził nadprzyrodzonych mocy. – Micah, nic nie powiesz?
– Co? – Adept wreszcie dojrzał Nassef a. – O co chodzi?
Bicz Boży zsiadł z konia. Był szczupłym, silnym, przystojnym w jakiś mroczny sposób mężczyzną koło trzydziestki,
z ciałem poznaczonym bliznami – śladami wielu bitew. Był jednym z tych generałów, którzy podczas walki stają w pierwszym
szeregu. – O co chodzi, Micah? Cholera, stój przez chwilę spokojnie i porozmawiaj ze mną.
– Zaatakowali nas.
– Tutaj?
– Szczeniak waliego. Haroun. I ten obcy, Megelin Radetic. Wiedzieli dokładnie, gdzie nas znajdą. – El Murid wykonał
gest dłonią, wskazując ciała ofiar. – Zginęło sześćdziesięciu dwóch ludzi, Nassef. Dobrych ludzi. Niektórzy byli z nami od
początku.
– Fortuna to niestała suka, Micah. Uciekali i przez przypadek wpadli na ciebie. Przykra sprawa, ale takie rzeczy zdarzają
się na wojnie.
– Nie istnieją żadne przypadki, Nassef. To tylko Pan i Zły zmagają się ze sobą, a my walczymy wedle ich woli.
Próbowali zabić Sidiego. Meryem... – Wybuchnął płaczem. – Co ja pocznę bez niej, Nassef? Ona była moją siłą. Moją opoką.
Dlaczego Pan zażądał ode mnie takiej ofiary?
Nassef nie słuchał dłużej. Udał się na poszukiwanie siostry. Maszerował krokiem zdecydowanym, w jego głosie brzmiał
gniew. Adept pokuśtykał chwiejnie za nim.
Meryem była przytomna. Uśmiechnęła się słabo, ale nie odezwała słowem. Lekarz trząsł się wyraźnie, kiedy Nassef go
indagował. Bicz Boży znany był z wybuchowego charakteru, otaczała go ponura sława. El Murid ukląkł, ujął dłoń żony. Oczy
zaszły mu łzami.
– Nie jest tak źle – oznajmił Nassef. – Widziałem, jak ludzie wychodzili z gorszych obrażeń. – Poklepał siostrę po
ramieniu. Zadrżała. Odmówiła przyjęcia środków przeciwbólowych Esmata. – Będziesz na nogach, kiedy nadejdzie dzień
nadania imienia twej córce, siostrzyczko. – Wsparł dłoń na ramieniu El Murida, ściskając je tak mocno, że ten omal nie
krzyknął. – Zapłacą za to, bracie. Obiecuję. – Skinął na jednego z Niezwyciężonych. – Znajdź Hadja. – Hadj był dowódcą
ochrony osobistej El Murida. – Dam mu szansę zmazania winy.
Niezwyciężony zagapił się.
– Ruszaj, człowieku. – Głos Nassefa był suchy, ale tak bezwzględny, że wojownik od razu ruszył biegiem. Nassef dodał:
– Straciliśmy wielu ludzi. Niestety, nie będziemy w stanie ich ścigać. Żałuję, że nie mogę ruszyć za najemnikami. Micah, idź
do miasta. Zanim znajdziesz się na miejscu, Świątynia i Królewska Posiadłość będą gotowe na twe przybycie.
– Co masz zamiar zrobić?
– Będę ścigał Harouna i Megelina Radetica. Tylko oni zostali z rodziny waliego.
– A król Aboud i książę Ahmed?
– Ahmed zabił Abouda. – Nassef zachichotał. – Był moim człowiekiem. Trochę się zdenerwował, kiedy mu wyjaśniłem,
że nie będzie królem.
Adept wyczuwał pychę, które podszyte były przechwałki Nassefa. Nassef nie był prawdziwie wierzący. Nassef służył
tylko sobie samemu. Był niebezpieczny – ale nieodzowny. Na polu bitwy nie miał sobie równych, wyjąwszy może sir Tury’ego
Hawkwinda. A tamten dowódca najemników już nie miał pracodawcy.
– Musisz sam jechać?
– Chcę. – Znowu ten paskudny chichot.
El Murid próbował się spierać. Nie chciał zostać sam. Jeśli Meryem umrze...
Podczas tej wymiany zdań podeszli do nich córka i syn Adepta. Sidi wyglądał na znudzonego. Dziewczyna była
rozzłoszczona i pełna determinacji. Tak bardzo podobna do swego wuja, miała jednak zdolność empatii obcą Nassefowi. Nassef
nie uznawał istnienia żadnych ograniczeń czy uczuć, które nie były jego udziałem. Dziewczyna ujęła dłoń ojca, nie mówiąc nic.
Wkrótce już El Murid poczuł się lepiej, zupełnie jakby Esmat zaaplikował mu jedną ze swoich mikstur.
Zrozumiał, że dzisiejszej nocy środki przeciwbólowe Esmata nie będą mu potrzebne. Dziwne, bo zazwyczaj napięcie
tylko potęgowało dokuczliwość dawnych ran i dolegliwości spowodowane klątwą tego potwora Harouna.
Waliemu nie wystarczało, że przez dziesięć lat ograniczał domenę panowania Ruchu do Sebil el Selib; musiał jeszcze
szkolić swe młode w czarach. Imperium, które nastanie, będzie wolne od tej herezji! A nastanie już wkrótce, bowiem dzisiejsza
noc była świadkiem ostatnich bólów porodowych zwiastujących nadejście Królestwa Pokoju.
Spojrzał na Meryem, dzielnie próbując opanować ból i zastanawiając się, czy schody do nieba nie są zbyt strome.
– Nassef?
Ale Nassef już odszedł, wiodąc większość gwardii przybocznej śladem szczenięcia waliego. Po dzisiejszej nocy chłopak
stał się ostatnim pretendentem dynastii Quesani do Pawiego Tronu Hammad al Nakir. Jeśli jego zabraknie, zabraknie sztandaru
pod którym mogliby się skupić lokaje Złego.
Stara rana zaczęła jątrzyć się w sercu Adepta; czuł wściekłość i żądzę zemsty, chociaż to miłość i przebaczenie
4 / 111
434800392.005.png
Glen Cook - Nie będzie litości
stanowiły treść nowiny zwiastowanej przezeń Wybranym. Skrzypienie uprzęży, stukot kopyt i grzechot broni ucichły – jeźdźcy
zniknęli w mroku nocy.
– Powodzenia – wyszeptał El Murid, chociaż podejrzewał, że Nassefowi nie chodzi tylko o pomstę.
Córka ponownie uścisnęła jego dłoń, wsparła czoło o jego pierś.
– Z matką będzie wszystko dobrze, prawda?
– Oczywiście że tak. Oczywiście. – Wzniósł pośpiesznie ułożoną modlitwę ku nocnemu niebu.
Rozdział 2
Zbiegowie
Powierzchnia pustyni paliła niczym kuźnie Piekła, słońce biło w świat młotem żaru. Jałowa ziemia oddawała gorąco
zapalczywym sprzeciwem, powietrze nad nią drżało fatamorganami pradawnych oceanów. Na północy sterczały z nich
czarnoniebieskie wyspy – góry Kapenrung, ogromne, wyznaczające odległą linię brzegową rzeczywistości. Miraże i ifrycie
piaskowe diabły wytańczały dzielące od nich mile. Wiatr był ledwie tchnieniem; prócz odgłosów zwierząt i swoich kroków
pięciu młodych chłopców brnących w stronę gór nie słyszało nic. Nie czuli żadnych zapachów prócz woni swoich ciał. Upał
i tępy ból wyczerpania zakreślały granice ich świadomości.
Haroun wypatrzył kałużę cienia w miejscu, gdzie ziemię chroniło przed słońcem wypiętrzenie skał osadowych sterczące
ze stoku nagiej ochry i luźnych, płaskich kamieni niczym rufa jakiegoś okrętu gigantów, powoli wcinającego się pod
pochłaniającą go falę. Wokół stóp wzgórza wił się suchy kilwater. W oddali cztery iglice pomarańczowoczerwonej skały kłuły
niebo niczym kominy splądrowanego i spalonego miasta. Wokół ich podnóży dostrzegł plamki ciemnej zieleni, świadczące
o okazjonalnych pocałunkach deszczu.
– Tutaj odpoczniemy. – Haroun wskazał obszar cienia. Jego towarzysze nawet nie podnieśli oczu.
Po prostu brnęli dalej, drobne figurki na niezmierzonym tle pustkowia. Haroun prowadził, trzej chłopcy chwiejnie szli
za nim, a zamykał kolumnę najemnik zwany Bragi Ragnarson, nieustannie zmagający się ze zwierzętami, które najwyraźniej
pragnęły już tylko położyć się i umrzeć.
Gdzieś z tyłu, wczepiony w ich trop niczym bestia z nocnego koszmaru, podążał za nimi Bicz Boży.
Zataczając się, dobrnęli w cień, na ziemię nie spaloną jeszcze gniewem słońca, i padli na nią bez przytomności, nie
czując ostrych i kłujących kamieni. Po upływie pół godziny, podczas której błądził na krawędzi snu i jawy, a przed oczyma
przelatywały mu setki nie powiązanych ze sobą obrazów, Haroun podniósł się wreszcie.
– Może pod tym piaskiem znajdziemy wodę.
Ragnarson odchrząknął coś niezrozumiale. Ich towarzysze – najstarszy miał dwanaście lat – nawet nie drgnęli.
– Ile nam zostało?
– Może dwie kwarty. Nie starczy.
– Jutro dotrzemy do gór. Tam będzie mnóstwo wody.
– Wczoraj mówiłeś to samo. I przedwczoraj. Może krążymy w kółko.
Haroun był dzieckiem pustyni. Potrafił znaleźć drogę nawet na zupełnym pustkowiu. Jednak obawiał się, że Bragi może
mieć rację. Góry wydawały się nie mniej odległe niż wczoraj. To były naprawdę dziwne ziemie, te północne krańce pustyni.
Wyrwane z życia jak zęby ze starej czaszki, nawiedzane przez cienie i wspomnienia mroczniejszych dni. Być może czaiły się tu
jakieś istoty, ciemne siły mylące im drogę. Tego pasa ziemi leżącego u podnóża gór Kapenrung wystrzegały się najśmielsze
północne plemiona.
– Ta wieża, w której spotkaliśmy starego czarodzieja...
– W której ty spotkałeś czarodzieja – sprostował Ragnarson. – Ja nie widziałem nikogo, może tylko ducha. – Młody
najemnik zdawał się zbyt otępiały, zbyt zatopiony w sobie, żeby można to przypisywać wyłącznie trudom, jakie znosili.
– O co chodzi? – zapytał Haroun.
– Martwię się o brata.
Haroun zachichotał, jakby starał się na siłę doszukać w tych słowach choćby najbardziej niewyraźnego i niepewnego
powodu do śmiechu.
– Z pewnością ma się lepiej niż my. Hawkwind podąża znaną drogą. I nikt nawet nie spróbuje go zatrzymać.
– Jednak dobrze byłoby wiedzieć, czy Haakenowi nic się nie stało. Dobrze byłoby, gdyby on wiedział, że ze mną
wszystko w porządku. – Atak na Al Rhemish zastał Bragiego z dala od obozu, zmuszając do ucieczki w towarzystwie Harouna.
– Ile masz lat? – Haroun znał najemnika od kilku miesięcy, ale nie potrafił sobie przypomnieć. Podczas tej ucieczki
zapodziały się gdzieś rozmaite mniej znaczące wspomnienia. W pamięci pozostały tylko rzeczy niezbędne do przetrwania.
Może szczegóły pojawią się znowu, gdy dotrą w bezpieczne miejsce.
– Siedemnaście. Jestem prawie miesiąc starszy od Haakena. Tak naprawdę on nie jest moim bratem. Ojciec znalazł go
porzuconego w lesie. – Ragnarson rozwodził się dalej, mówił bezładnie, próbując wypowiedzieć tęsknotę za odległą północną
ojczyzną. Haroun, który nie znał świata poza ugorami Hammad al Nakir i nie widział w życiu roślinności bardziej imponującej
niźli karłowate krzewy na zachodnich stokach Jebał al Alf Dhulquarneni, nie potrafił wyobrazić sobie trolledyngjańskich
wspaniałości, których obraz Bragi starał się mu odmalować.
– Dlaczego więc stamtąd odszedłeś?
– Z tego samego powodu co ty. Mój ojciec nie był żadnym księciem, ale opowiedział się po złej stronie, kiedy stary król
kopnął w kalendarz i rozpoczęła się walka o koronę. Wszyscy prócz mnie i Haakena zginęli. Ruszyliśmy na południe,
zaciągnęliśmy się do Gildii Najemników. I zobacz, co nam z tego przyszło.
Haroun nie potrafił powstrzymać uśmiechu.
– No.
– A ty?
– Co ja?
5 / 111
434800392.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin