Grace Tom - Nolan Kilkenny 05 - Tajny kardynał.doc

(1731 KB) Pobierz

TOM GRACE

TAJNY

KARDYNAŁ

1

CHIFENG, CHINY 17 SIERPNIA

To CZYŃCIE NA MOJĄ PAMIĄTKĘ...

Yin Daoming odchylił nieznacznie głowę i uniósł kielich w stronę niebios. Była to wprawdzie tylko zwykła szklanka, on jednak trzymał ją z taką czcią, jakby naczynie odlano ze szczerego złota. W szkle po­jawiło się jego odbicie - poważnego mężczyzny o przystojnej, gładko ogolonej twarzy. Wiele młodych kobiet z rodzinnej wioski nieopodal Szanghaju uważało go za świetnego kandydata na męża i wszystkie musiały być rozczarowane, gdy poszedł za głosem powołania i został katolickim księdzem. W swej skromności Yin przyrównywał się właśnie do takiej szklanki: był prostym naczyniem Bożej łaski, narzędziem, dzięki któremu jego lud mógł wielbić swego Pana.

Szklanka, wypełniona mieszaniną wody i wina, pobłyskiwała ta­jemniczo w blasku ustawionych na prowizorycznym ołtarzu świec. W czasie tego rodzaju tajnych mszy jako wino mszalne musiało prze­ważnie służyć kilka uncji baijiu - niemal dziewięćdziesięcioprocento-wego, warzonego na miejscu trunku. W różanej cieczy, jak się zdawa­ło, nie zaszła żadna fizyczna zmiana, ale Yin był całkowicie pewien, że właśnie wydarzył się cud Przemienienia i że trzyma teraz w dłoniach naczynie z krwią Chrystusa.

Przybliżył szklankę do ust i wypił niewielki łyk. Nawet silnie roz­cieńczona baijiu paliła mu gardło niczym płynny ogień. Będąc jeszcze seminarzystą, Yin zapytał kiedyś biskupa, czy używanie w czasie sakra-

7

mentu tak silnego alkoholu nie jest przypadkiem świętokradztwem. Biskup zapewnił go, że chociaż Watykan rzeczywiście mógłby uznać picie baijiu w trakcie mszy za odstępstwo od ortodoksji, to przecież nie miałby nic przeciw kolorytowi lokalnemu, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę prześladowania, jakie stały się udziałem Kościoła w komu­nistycznych Chinach. Rzymskokatolicka mniejszość najlczniejszego narodu świata musiała tam walczyć o byt i jej przedstawiciele mieli bardzo prosty wybór: przystosują się albo zginą.

Tańczące na ścianach pomieszczenia cienie były odbiciem wrogo­ści panującej w zewnętrznym świecie. Mniej więcej tak właśnie żyli pierwsi chrześcijanie, jeszcze pod rządami pogańskiego Rzymu. Yin odprawiał mszę w domu licznej rodziny, której trzydziestu trzech człon­ków klęczało wokół niskiego drewnianego stołu służącego za ołtarz. Wydawało się, że najmłodsza z nich wszystkich dziewczynka - ledwie niemowlę - zapomniała już o krótkotrwałej traumie, jaką z pewnością był dla niej chrzest, bo z zadowoleniem wpijała się w sutek matki.

Bracia, siostry i kuzyni dziewczynki czekali cierpliwie, aż Yin udzieli komunii starszym. Ponieważ rodzina nieczęsto mogła brać udział w mszy, kapłan starał się z całych sił, by każda część rytuału była dla jej uczestników niezapomnianym przeżyciem, wartym ponoszo­nego ryzyka. Dla większości katolików na świecie najważniejsza ko­ścielna ceremonia wiąże się tylko z jednym zagrożeniem: jeżeli czło­wiek nie uczestniczy w niej regularnie, może ponieść uszczerbek na duszy. Ryzyko, z jakim musiała się mierzyć trzódka Yina, było o wiele bardziej bezpośrednie. Rząd w Pekinie uważał udział w nielegalnej mszy za wyraz lojalności wobec wrogiego państwa, nad którym Chiny nie mają żadnej władzy. Wiernych mógł za to czekać cały szereg nie­przyjemności: od gróźb, poprzez więzienie, aż po - w szczególnych wypadkach - karę śmierci.

Tylko najstarsi ze zgromadzonych pamiętali czasy, gdy chiński Kościół katolicki mógł praktykować swoją religię otwarcie. Ich dzieci i wnuki uczyły się katechizmu z szeptów dorosłych i ukrywały wiarę za zasłoną oficjalnie usankcjonowanego ateizmu. Na wsi ludzie nie mieli zamiaru spełniać zachcianek władców z dalekiego Pekinu i nie porzucili wyznania przodków. Ale nie zachowywali się też w sposób, który mógłby przyciągnąć uwagę i wywołać gniew rządzących, Chiń-

8

scy katolicy zeszli do podziemia i uginali się niczym wierzby na wie­trze, ale nie dawali się złamać.

Po rozdzieleniu chleba Eucharystii Yin przystąpił do dzielenia się winem, powtarzając tym samym rytuał zapoczątkowany przez Jezu­sa i jego uczniów w czasie Paschy w wigilię Ukrzyżowania. Ta prosta czynność połączyła Yina i zgromadzonych wiernych w akcie komu­nii z miliardem rzymskich katolików na całym świecie oraz z samym Wszechmogącym.

Yinowi zdarzało się modlić w przepięknych kościołach, ale nigdy nie czuł większej bliskości ze Stwórcą niż teraz, gdy z garstką wyznaw­ców na przekór wszelkim przeciwnościom czepiał się rozpaczliwie wia­ry. To właśnie troszcząc się o tę zagubioną trzódkę, Yin wypełniał swoje powołanie jako kapłan i stawał się, używając słów świętego Franciszka z Asyżu, narzędziem Chrystusowego pokoju.

· To jest krew Chrystusa - powiedział uroczystym tonem, poda­jąc kielich małemu chłopcu, który właśnie osiągnął wiek, gdy po raz pierwszy mógł przyjąć komunię.

· Amen - odpowiedział chłopiec, pochylając z szacunkiem głowę, ale ledwie zamoczył usta w palącej cieczy. Yin stłumił uśmiech.

Kiedy zabierał malcowi kielich, usłyszał nagle metaliczny dźwięk - szczęknięcie otwieranego zamka potężnych drzwi. Znał go doskona­le, choć pochodził on z zupełnie innej rzeczywistości.

-              Pobudka, dziadzie! - warknął czyjś głos.

Pomieszczenie zalała jasność i scena udzielania sakramentu na­gle zniknęła, wymazana sprzed oczu Yina przez brutalne wtargnięcie strażnika. W jednej chwili tajna msza zapadła się znowu w odmętach pamięci skrywającej najcenniejsze skarby kapłana.

Yin siedział wyprostowany na środku gołej betonowej celi o po­wierzchni dwóch metrów kwadratowych. Miał skrzyżowane nogi i po­godną twarz, a dłonie położył na kolanach, przez co przypominał posążek Buddy. Z lśniącej czarnej czupryny, którą mógł się szczycić w czasach młodości, zostały mu tylko nędzne resztki, układające się w posiwiałe z wiekiem i z powodu ciężkich przeżyć, postrzępione kosmyki. Jeszcze jaśniejsza była jego skóra - blada i o nieco upiornym odcieniu, które­go nabył przez kilkadziesiąt lat spędzonych z dala od ciepłego dotyku słońca.

9

Łączność ze światem zewnętrznym zapewniały kapłanowi tylko grube stalowe drzwi i niewielki otwór wentylacyjny. W zakratowanym wgłębieniu w suficie tkwiła samotna brudna żarówka - od trzydziestu lat jedyne źródło światła, jakie docierało do oczu Yina. Już od dawna nie potrafił odróżniać dni od nocy, nie liczył też upływu tygodni, mie­sięcy czy lat. Pozbawianie więźniów poczucia czasu było jedną z tech­nik stosowanych przeciw więźniom takim jak Yin.

-              Powiedziałem: pobudka!

Strażnik podkreślił wagę swych słów, uderzając Yina w brzuch czubkiem pałki elektrycznej. Starzec poczuł eksplozję bólu i natych­miast z jego płuc uleciało całe powietrze. Rzucił się do tyłu, starając się nie uderzyć głową w podłogę.

· Wcale nie śpię, synu - powiedział łagodnie, ciągle dysząc. Po­woli odzyskiwał oddech.

· Wolałbym być pomiotem wiejskiego wieprza i najpaskudniejszej z jego loch niż twoim synem! - wrzasnął strażnik. - Wstawaj!

Yin pomasował brzuch i zmrużył oczy, ponieważ z korytarza wlewa­ło się do celi ostre światło. Jego prześladowca był tylko ciemną sylwetką w drzwiach. Za jego plecami stało jednak jeszcze kilku strażników.

Chiński sąd skazał Yina na śmierć za rozliczne zbrodnie przeciwko państwu, ale ze względów politycznych ciągle nie wykonano wyroku. Władze uważały go za człowieka o ogromnej charyzmie i obdarzonego głęboką osobistą wiarą, co nie pozwalało trzymać go w jednym miejscu z innymi więźniami, to bowiem mogłoby grozić, że obca religia zacznie się szerzyć wśród skazanych niczym plaga. Dlatego właśnie w odróż­nieniu od innych nieszczęśników przebywających w laogai- chińskich gułagach - Yin nie dostał szansy na przemyślenie własnych błędów w ramach wspaniałomyślnego rządowego programu ciężkiej pracy i re­edukacji. Zamiast tego został skazany na wieloletnie odosobnienie, tylko sporadycznie przerywane przez bicie i przesłuchania.

Yin wiedział, że od ostatniego przesłuchania minęło wiele tygo­dni, może nawet miesięcy. Za każdym razem zadawano mu te same pytania, a on zawsze udzielał tej samej odpowiedzi. W ostatnich latach na wypełnione biciem sesje zabierano go zresztą rzadziej niż zaraz po uwięzieniu - wynikały one teraz raczej z biurokratycznej rutyny niż z autentycznej chęci nawrócenia więźnia. Po wielu latach systematycz-

10

nych wysiłków rząd chiński, jak się zdaje, zaakceptował fakt, iż pod­ziemny biskup Szanghaju prędzej umrze, niż wyrzeknie się papieża lub Kościoła rzymskokatolickiego.

Wstał i czekał na kolejne polecenie.

-              Wyłazić! - wrzasnął strażnik.

Kapłan ruszył za wycofującym się z celi mężczyzną. Spędził tyle czasu w pogrążonej w mroku więziennej klitce, że światło na korytarzu zapiekło go w oczy niczym słońce w samo południe. Czterech strażni­ków wpatrywało się w niego z obrzydzeniem.

-              Skuć go! - rozkazał dowódca.

Yin stanął w dobrze sobie znanej pozycji: szeroko rozstawił stopy, a ręce wyciągnął po bokach ciała. Dwaj strażnicy owinęli mu ciasno wokół szczupłej talii gruby skórzany pas. Zwisały z niego cztery za­kończone obręczami kajdan łańcuchy. Kiedy wgryzły mu się w kostki i nadgarstki, Yin nawet się nie skrzywił - wiedział doskonale, że spro­wokowałby tylko strażników do bicia. Żyły na rękach zaczęły mu sil­nie pulsować, dłonie zdrętwiały.

Dowódca sprawdził więzy, choć wiedział, że nie jest to konieczne. Yin przez wszystkie lata spędzone w więzieniu ani razu nie sprzeciwił się strażnikom. Stanowił zagrożenie tylko dla siebie samego, i to wy­łącznie z powodu własnego uporu. Strażnik zadowolony, że więzień jest odpowiednio skrępowany, dał sygnał eskorcie. Ruszyli przed siebie.

Szli korytarzem. Yin starał się trzymać głowę pochyloną, a oczy utkwione w podłodze. Zabronione były nawet najdrobniejsze gesty - nie mógł skinąć głową ani spojrzeć na kogokolwiek - a naruszenie zakazu mogło się skończyć poważnymi cięgami, o czym świadczyło chociażby źle zrośnięte złamanie w jego lewym ramieniu. Oczy Yina stopniowo przyzwyczajały się do światła. Na każdy krok strażników potrzebował dwóch.

Idź przed siebie, po prostu idź przed siebie" -myślał, licząc kroki.

Strażnicy zatrzymali się. Zabrzmiało szczęknięcie, znamionujące zwolnienie elektrycznego zamka w drzwiach blokujących wyjście ze skrzydła dla niebezpiecznych więźniów. Ciężkie stalowe wrota otwo­rzyły się i niewielka procesja ruszyła dalej.

Już prawie na miejscu, już prawie na miejscu”.

I wtedy coś zobaczył - błyśniecie, niewielki kwadracik światła na podłodze. Odwrócił głowę trochę w prawo i zerknął do góry. Maleń­kie okno - okratowane i zabezpieczone brudną, wypełnioną drutem szybą, ale zawsze okno, a za nim zewnętrzny świat. Był środek dnia, niebo wydawało się jasne i błękitne.

W tym samym momencie na plecy Yina opadła cienka plastiko­wa laska i biskup upadł na kolana. Drugi cios trafił go w ramię, powa­lając na podłogę.

-              Wystarczy! - rozkazał dowódca. - Postawcie go.

Strażnik, który przed chwilą uderzył Yina, złapał go za ramię i po­ciągnął z całej siły, niemal wyrywając mu kość ze stawu. Biskup po­czuł oślepiający ból, ale podniósł się, a gdy oprawca puścił jego rękę, kość wróciła na miejsce.

Ruszyli dalej betonowym korytarzem. Cichy szelest sandałów Yina prawie całkowicie zagłuszały ciężkie stąpnięcia strażników. Więzień znał trasę na pamięć, choć tylko w jedną stronę - rzadko się zdarzało, by wracał z przesłuchania przytomny.

Okazało się jednak, że strażnicy minęli drzwi korytarza prowadzą­cego do pokojów przesłuchań. Yin poczuł mieszaninę ulgi i przeraże­nia. Tym razem zmierzali gdzie indziej.

Panie!" - modlił się w duchu. „Bądź wola Twoja, ja zawsze po­zostanę Twym sługą".

Strażnicy wprowadzili go do części więzienia, której w ogóle so­bie nie przypominał. Nagle otworzyły się jakieś drzwi i Yin poczuł na twarzy powiew wiatru. Powietrze zapachniało zupełnie inaczej niż w więzieniu wypełnionym odorem gnijącego brudu i ludzkie­go potu, w nieskończoność wprawianym w ruch przez zdezelowane wentylatory. Wiatr był niczym szept niebios. Yin wyczuł delikatny aromat stepu w środku lata i słodki zapach powietrza tuż po oczysz­czającym deszczu.

Więc wreszcie się mną zmęczyli" - pomyślał.

Przychodził mu do głowy tylko jeden powód, dla którego strażnicy mogli go wyprowadzić na zewnątrz: za chwilę miał dostać kulę w tył głowy. Zaczął się rozkoszować każdym kolejnym wdechem świeżego powietrza, tak jakby miał być jego ostatnim.

-              Stać! - wrzasnął dowódca.

12

Yin nadal trzymał głowę pochyloną i był pogrążony w modlitwie. Odgłos chrzęszczących na żwirze kroków - długich kroków znamio­nujących wysokiego mężczyznę - wyrwał go z medytacji.

-              Więzień, według rozkazu! -zawołał z szacunkiem dowódca
strażników.

Yin usłyszał szelest papieru i kątem oka zauważył teczkę z akta­mi, trzymaną przez rzeczywiście wysokiego mężczyznę ubranego nie w mundur, ale w ciemnoszary garnitur. Na stopach człowiek ten miał czarne skórzane buty i z wyglądu przypominał biznesmena.

-              Pokażcie mi jego twarz - rozkazał.

Jeden ze strażników złapał Yina za włosy i odchylił mu głowę. Oczy więźnia przebiegły szybko po doskonale skrojonej, eleganckiej marynarce oraz szerokich ramionach mężczyzny. Nieznajomy miał pociągłą twarz o ostrych rysach: wydawało się, że jego skóra z trudem została naciągnięta na kości i mięśnie. Kruczoczarne włosy zaczesywał do tyłu - przypominały lśniącą skorupę, tak gęstą, że mimo porannego wiatru nie odstawał od niej nawet pojedynczy włosek. Cienka linia ust nie zdradzała żadnych emocji. Yin domyślił się, że nieznajomy może mieć jakieś czterdzieści, czterdzieści pięć lat. Był jeszcze dzieckiem, kiedy on sam trafił do więzienia w Chifengu.

Nagle ich wzrok spotkał się i starego księdza przeszedł dreszcz. Liu Shing-Li taksował skazańca oczami tak nienaturalnie czarnymi, że niemożnością wydawało się odróżnienie tęczówki od źrenic. Wciąga­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin