Koontz Dean R. - Nocne dreszcze.doc

(1129 KB) Pobierz
DEAN R

 

DEAN R. KOONTZ

 

 

 

Nocne dreszcze


OD AUTORA

 

 

Wielu czytelników, nim jeszcze dojdzie do końca tej książki, poczuje się nieswojo, ogarnie ich lęk, może nawet przerażenie. Jednak ukończywszy lekturę, rzucą w kąt „Nocne dreszcze” równie beztrosko, jak powieść o reinkarnacji lub opętaniu przez duchy. Chociaż moim głównym celem było napisanie „fajnego czytadła”, podkreślam z całą mocą, że centralny problem książki jest nie tylko fantazją; istnieje realnie i w sposób niezwykle poważny dotyka nas wszystkich.

Subliminalna i subaudialna reklama, starannie planowana manipulacja podświadomością, zagraża naszej prywatności i wolności od co najmniej 1957 roku, kiedy to pan James Vicary dokonał publicznej demonstracji tachistoskopu, rodzaju projektora kinowego, rzucającego obrazy pojawiające się tak krótko, że rejestrowane wyłącznie przez podświadomość. Jak zostało to omówione w rozdziale drugim, tachistoskop przeważnie zastąpiły bardziej wyszukane - i szokujące - urządzenia i sposoby oddziaływania. Reklama subliminalna, oddziaływająca na ludzkie zachowania, czerpie pełnymi garściami z odkryć złotego wieku techniki i nauki.

Bardziej wrażliwi czytelnicy z niepokojem zareagują na wiadomość, iż nawet taki szczegół, jak przekaźnik końcowy (rozdział dziesiąty), nie stanowi jedynie wymysłu autora. Robert Farr, znany ekspert w dziedzinie wywiadu elektronicznego, omawia podsłuch za pomocą przekaźnika końcowego w „The Electronic Criminals’, co odnotowano na końcu powieści, w liście materiałów źródłowych.

Ci, którzy badają i wytyczają przyszłość reklamy subliminalnej, powiedzą, że nie mają zamiaru tworzyć społeczeństwa posłusznych robotów, że taki cel stałby w sprzeczności z ich osobistymi wzorcami moralnymi. Jednakże, podobnie jak w przypadku tysięcy innych uczonych naszego wieku, na pewno dowiedzą się, że wrodzone im moralne skrupuły nie powstrzymają innych, bezwzględniejszych ludzi przed wykorzystaniem ich odkryć.

Specyfik, który gra istotną rolę w „Nocnych dreszczach”, to pisarska fikcja. Nie istnieje. Jest wyłącznie częścią naukowego tła, jakie pozwoliłem sobie stworzyć. Ale niezliczeni badacze modyfikacji zachowań łamią sobie nad nim głowę. Dlatego też gdy mówię, że nie istnieje, być może winienem dodać przezornie jedno słowo - jeszcze.


 

 

 

 

 

 

POCZĄTEK


Sobota, 6 sierpnia 1977

 

 

Wąska i kręta droga prowadziła przez las. Zwisające nisko gałęzie modrzewia, świerka i sosny drapały dach, z szelestem gładziły boczne szyby land-rovera.

- Stań tu. - W głosie Rossnera słychać było napięcie.

Prowadził Holbrook. Był to dobrze zbudowany, wysoki mężczyzna o surowej twarzy, liczący niewiele ponad trzydziestkę. Zaciskał ręce na kierownicy z taką siłą, że aż zbielały mu knykcie. Wyhamował, zjechał na prawo, zaparkował między drzewami. Zgasił reflektory i włączył światło wewnątrz samochodu.

- Sprawdź broń - powiedział Rossner.

Obaj mężczyźni mieli w futerałach pod pachą najlepsze na świecie samopowtarzalne pistolety - SIG-Petter. Wysunęli magazynki, sprawdzili, czy są pełne, wcisnęli z powrotem w kolby, włożyli broń do futerałów. Ruszali się jak w wyuczonym tańcu, jakby ćwiczyli to tysiąc razy.

Wysiedli z wozu, podeszli do bagażnika.

Lasy w stanie Maine były o trzeciej nad ranem ponure, mroczne i nieruchome.

Holbrook podniósł klapę. Wewnątrz rovera mrugnęła żarówka. Odrzucił impregnowany brezent. Ukazały się dwie pary sięgających bioder gumowych butów, dwie latarki, reszta ekwipunku.

Rossner był niższy, szczuplejszy i szybszy od Holbrooka. Pierwszy włożył buty. Potem wyjął z wozu dwie ostatnie części ekwipunku.

Podstawowym elementem każdego zestawu był pojemnik ładowany pod ciśnieniem, bardzo przypominający butlę do nurkowania, wyposażony w szelki i pas na biodra. Z każdego pojemnika wychodził giętki przewód, zakończony cienką dyszą z nierdzewnej stali.

Pomogli sobie nawzajem nałożyć szelki, upewnili się, czy bez trudu mogą sięgnąć do futerałów pod pachą, zrobili kilka kroków, żeby przyzwyczaić się do ciężaru na plecach.

O 3.10 Rossner wyjął z kieszeni kompas, spojrzał nań w świetle latarki. Schował instrument, ruszył w las.

Holbrook poszedł jego śladem, zadziwiająco cicho, jak na tak potężnego mężczyznę.

Maszerowali ostrą stromizną. Nie minęło pół godziny, a już musieli dwukrotnie przystanąć dla zaczerpnięcia oddechu.

O 3.40 ujrzeli przed sobą tartak Big Union. Trzysta jardów na prawo, między drzewami, zobaczyli kompleks jedno- i dwupiętrowych zabudowań, wzniesionych z lekkich pustaków, pokrytych szalówką. Wszystkie okna były jasno oświetlone, na ogrodzony plac składowy padał zamazany, purpurowobiały blask lamp łukowych. W największym, głównym budynku zawodziły gigantyczne piły. Kłody i pocięte deski z ogłuszającym łoskotem spadały z taśmociągów do metalowych skrzyń.

Rossner i Holbrook obeszli tartak. Nie chcieli, żeby ich ktoś zobaczył. Do szczytu wzgórza dotarli o czwartej.

Nie mieli trudności ze zlokalizowaniem sztucznego jeziorka. Jeden jego kraniec połyskiwał w nikłym księżycowym blasku. Drugi był zasłonięty przez wysokie pasmo gór. Jeziorko miało kształt regularnej elipsy. Dłuższa średnica liczyła trzysta, a krótsza dwieście jardów. Wpadały do niego pluskające strumienie. Służyło za zbiornik wodny zarówno dla tartaku Big Union, jak i niewielkiego miasteczka Black River, leżącego trzy mile dalej, w dolinie.

Szli wzdłuż wzniesionego dla ochrony przed ludźmi i zwierzętami, wysokiego na sześć stóp ogrodzenia, aż dotarli do głównej bramy. Nie była zamknięta. Weszli do środka. Rossner zanurzył się w wodzie po zacienionej stronie zbiornika. Przemierzył dziesięć stóp, woda sięgała mu już do krawędzi wysokich butów, a głębia na środku miała prawie sześćdziesiąt stóp.

Rozwinął przewód z kołowrotka umieszczonego z boku pojemnika, ujął stalową rurę, nacisnął przycisk. Bezbarwny, bezwonny środek chemiczny wystrzelił z dyszy. Rossner zanurzył rurę w wodzie i poruszał nią w różnych kierunkach, rozprowadzając płyn - możliwie jak najdalej.

Po dwudziestu minutach opróżnił pojemnik. Nawinął przewód na kołowrotek, spojrzał w kierunku odległego drugiego końca jeziorka.

Holbrook zakończył opróżnianie swojego pojemnika, wdrapywał się na cementowe obrzeże zbiornika. Spotkali się przy bramie.

- W porządku? - spytał Rossner.

- Bez pudła.

O 5.10 znaleźli się przy land-roverze. Z bagażnika wyjęli łopaty, wykopali w ziemi dwa płytkie dołki. Zakopali puste pojemniki, buty, futerały, broń.

Przez dwie godziny Holbrook prowadził wyboistymi polnymi drogami; przejechał drewniany mostek na St John River; wjechał na szutrówkę; w końcu, o wpół do dziewiątej, dotarli do asfaltowej szosy.

Od tego miejsca kierownicę przejął Rossner. Nie zamienili ze sobą więcej niż kilkanaście słów.

O wpół do pierwszej Holbrook wysiadł przy Starlite Motel, stojącym obok drogi numer 15. Wynajmował tam pokój. Nie żegnając się, zatrzasnął drzwi samochodu, wszedł do pokoju, przekręcił zamek w drzwiach, usiadł przy telefonie.

Rossner napełnił bak na stacji Sunoco i pojechał drogą międzystanową numer 95 na południe do Wareville. Minął Augustę. Stamtąd ruszył płatną autostradą do Portland. Zjechał na parking przy restauracji, stanął obok rzędu budek telefonicznych.

W popołudniowym słońcu restauracyjne okna lśniły jak lustra, zaparkowane wozy odbijały słoneczny blask. Fale gorącego powietrza drgały nad nawierzchnią.

Spojrzał na zegarek: 15.35.

Odchylił się w tył, przymknął oczy. Zdawał się drzemać, ale co pięć minut spoglądał na zegarek. O 15.55 wysiadł z wozu, podszedł do ostatniej budki w rzędzie.

O 16.00 zadzwonił telefon.

- Rossner.

Głos po drugiej stronie linii był chłodny i ostry.

- Jestem klucz, panie Rossner.

- Jestem zamek - powiedział głucho Rossner.

- Jak poszło?

- Zgodnie z planem.

- Spóźniłeś się na telefon o piętnastej trzydzieści.

- Tylko pięć minut.

Mężczyzna po drugiej stronie słuchawki zawahał się.

- Opuścisz autostradę na najbliższym zjeździe - polecił po chwili. - Na drodze stanowej skręcisz w prawo. Rozpędzisz samochód do stu mil na godzinę. O dwie mile dalej droga skręca ostro, ostro na prawo. Stoi tam mur z polnego kamienia. Kiedy dojedziesz do skrzyżowania, nie zahamujesz. Nie zakręcisz. Wjedziesz prosto w ten mur z prędkością stu mil na godzinę.

Rossner spoglądał przez szklaną ścianę budki. Młoda kobieta szła z restauracji do małego czerwonego sportowego samochodu. Nosiła obcisłe białe szorty z ciemną stębnówką. Miała ładne nogi.

- Glenn?

- Tak, sir.

- Czy zrozumiałeś?

- Tak.

- Powtórz, co powiedziałem.

Rossner powtórzył prawie słowo w słowo.

- Bardzo dobrze, Glenn. Teraz wykonaj to natychmiast.

- Tak, sir.

Rossner podszedł do land-rovera, wrócił na przeciążoną autostradę.

 

Holbrook siedział cicho, spokojnie w nieoświetlonym motelowym pokoju. Włączył telewizor, ale nie patrzył na ekran. Wstał raz, żeby skorzystać z toalety, napić się wody; to była jedyna przerwa w jego czuwaniu.

O 16.30 zadzwonił telefon.

Podniósł słuchawkę.

- Holbrook.

- Jestem klucz, panie Holbrook.

- Jestem zamek.

Mężczyzna po drugiej stronie słuchawki mówił przez pół minuty.

- Powtórz, co powiedziałem. Holbrook powtórzył.

- Znakomicie. Teraz wykonaj.

Odłożył słuchawkę, wszedł do łazienki, zaczął napełniać krótką wannę gorącą wodą.

 

Glenn Rossner, kiedy wjechał na drogę stanową, wcisnął maksymalnie gaz. Silnik zawył. Karoseria zaczęła dygotać. Drzewa, domy, samochody pojawiały się i znikały jak błyskawice zredukowane do kolorowych plam. Koło kierownicy skakało, wibrowało mu w dłoniach.

Przez pierwsze półtorej mili nie oderwał wzroku od szosy nawet na sekundę. Kiedy zobaczył przed sobą zakręt, spojrzał na szybkościomierz, dostrzegł, że rozwija trochę większą prędkość niż sto mil na godzinę.

Popłakiwał cicho, ale nie słyszał tego. Jedyne, co do niego docierało, to wycie samochodu. W ostatniej chwili zazgrzytał zębami, zadygotał.

Land-rover uderzył w czterostopowy mur z taką siłą, że silnik wyskoczył Rossnerowi na kolana. Kamienie frunęły w górę. Rover wzniósł się pionowo na zmiażdżonej masce, opadł na dach, osunął się po zniszczonym murze, stanął w płomieniach.

 

Holbrook rozebrał się, wszedł do wanny. Usiadł w wodzie, wziął do ręki jednostronną żyletkę, leżącą na brzegu wanny. Ujął żyletkę tępą stroną pewnym chwytem między kciuk a palec wskazujący prawej dłoni, przeciął żyły na lewym przegubie.

Chciał otworzyć prawy przegub, ale lewą ręką nie mógł utrzymać ostrza. Wyśliznęło się z palców.

Wyłowił je z ciemniejącej wody, jeszcze raz ujął prawą dłonią, ciął po lewym śródstopiu.

Odchylił się w tył, zamknął oczy.

Powoli odpływał w tunel gasnących świateł, coraz głębszą ciemność. Czuł zawrót głowy, słabość, zadziwiająco niewiele bólu. Po trzydziestu minutach zapadł w śpiączkę. Po czterdziestu nie żył.


Niedziela, 7 sierpnia 1977

 

 

W weekend, po całym tygodniu na nocnej zmianie, Buddy Pellineri nie potrafił wyjść z utrwalonego rytmu czuwania. W niedzielę o czwartej nad ranem siedział już w kuchni, w małym, dwupokojowym mieszkaniu. Radio, jego najcenniejsza własność, cichutko nadawało muzykę z całodobowej rozgłośni kanadyjskiej. Buddy tkwił przy stole, obok okna, uparcie wpatrując się w cienie po drugiej stronie ulicy. Przed chwilą zobaczył kota biegnącego chodnikiem i strach zjeżył mu włosy na karku.

Buddy Pellineri nienawidził i bał się jak niczego na świecie kotów i śmieszności.

Przez dwadzieścia pięć lat mieszkał z matką. Przez dwadzieścia pięć lat matka trzymała kota, najpierw Cezara, a potem Cezara Drugiego. Nigdy nie wpadła na to, że koty - szybsze i sprytniejsze od syna - mogą być dla niego istną zmorą. Cezar - pierwszy czy drugi, bez różnicy - lubił czatować na półce z książkami, na szafie lub szyfonierce i czekać, aż Buddy przejdzie obok niego. Wówczas skakał mu na plecy. Nigdy mocno nie drapał - dla zwierzaka najważniejsze było wpić się pazurami w koszulę chłopca, tak by nie mógł go strząsnąć. Buddy za każdym razem - jakby odgrywał jakąś wyuczoną rolę - wpadał w panikę i kręcił się w kółko albo jak oszalały biegał z pokoju do pokoju w poszukiwaniu matki, z Cezarem prychającym mu do ucha. Nigdy specjalnie nie ucierpiał podczas tej zabawy. Ale zaskakujący, nagły atak budził w nim grozę. Matka mówiła, że Cezar tylko tak się bawi. Czasami Buddy mierzył się z kotem oko w oko, chcąc udowodnić, że się nie boi. Zbliżał się, gdy tamten wygrzewał się na parapecie, i starał się przymusić go do spuszczenia wzroku. Ale to Buddy pierwszy odwracał wzrok. Nie potrafił do końca zrozumieć ludzi, a pod nieprzeniknionym spojrzeniem zwierzęcia czuł się wyjątkowo głupi, gorszy.

Ze śmiesznością radził sobie lepiej niż z kotami, choćby dlatego, że nigdy nie przytrafiała się niespodziewanie. Kiedy

był mały, inne dzieci dręczyły go bezlitośnie. Nauczył się z tym żyć. Zawsze był na tyle bystry, żeby wiedzieć, iż różni się od innych. Gdyby jego iloraz inteligencji był nieco mniejszy, to zgodnie z oczekiwaniami ludzi Buddy nie wstydziłby się siebie, gdyby natomiast był mądrzejszy, radziłby sobie, przynajmniej do pewnego stopnia, z kotami i okrutnymi ludźmi. Ponieważ jednak jego iloraz miał wartość pośrednią, życie Buddy’ego było usprawiedliwieniem zahamowanego intelektu - przekleństwem, jakie dźwigał z winy niesprawnego inkubatora szpitalnego, w którym umieszczono go, kiedy przyszedł na świat pięć tygodni przed terminem porodu.

Gdy miał pięć lat, ojciec zginął w wypadku przy pracy w tartaku i pierwszy Cezar pojawił się w domu dwa tygodnie później. Gdyby ojciec nie umarł, może nie byłoby kotów. I Buddy lubił sobie pomarzyć, że gdyby ojciec żył, nikt nie odważyłby się z niego wyśmiewać.

Od kiedy matka zachorowała na raka, dziesięć lat temu, gdy Buddy miał dwadzieścia pięć, pracował jako pomocnik nocnego stróża w tartaku Big Union Supply Company. Jeśli nawet podejrzewał, że niektórzy ludzie w Big Union czują się za niego odpowiedzialni, a praca jest zajęciem pozornym, nigdy się do tego nie przyznał, nawet przed sobą. Był na służbie od północy do ósmej, pięć nocy w tygodniu: patrolował plac składowy, sprawdzając, czy nie ma dymu, iskier i ognia. Był dumny ze swego stanowiska. W ciągu ostatnich dziesięciu lat zdał sobie sprawę z własnej wartości, o czym nie miał pojęcia przed zatrudnieniem.

Jednak zdarzały się chwile, kiedy znów czuł się jak mały chłopiec, poniżany przez rówieśników: cel niezrozumiałych żartów. Jego szef w tartaku, Ed McGrady, główny wartownik na nocnej zmianie, był miłym człowiekiem. Muchy by nie skrzywdził. Ale śmiał się, kiedy inni kpili z Pellineriego. Wprawdzie Ed zawsze nakazywał im przestać, zawsze ratował swojego kumpla Buddy’ego - ale sam też się z niego podśmiewał.

Dlatego też Buddy nie powiedział nikomu, co zobaczył w sobotę rano, prawie dwadzieścia cztery godziny temu. Nie chciał, żeby go znów wyśmiano.

O świcie opuścił plac i wszedł dobry kawałek w las, żeby się załatwić. Starał się nie korzystać z toalet, bo właśnie tam najbardziej się z niego nabijano i dokuczano mu. Za kwadrans piąta stał przy wielkiej sośnie, otulony w ciemność, i siusiał, kiedy zobaczył dwóch mężczyzn wychodzących z jeziorka. Nieśli latarki, rzucające wąski żółty promień światła. W jego poświacie, gdy mijali go w odległości pięciu jardów, Buddy zobaczył, że mają na nogach wysokie gumowe buty, jakby byli na rybach. Ale przecież w jeziorku nie ma co łowić. Tam nie ma ryb! I jeszcze coś... Każdy dźwigał na plecach butlę, jak nurkowie w telewizji. I mieli broń w futerałach pod pachą. Wyglądali dziwnie z tym w lesie. Obco.

Przestraszyli go. Wyczuł, że to zabójcy. Jak w telewizji. Gdyby się dowiedzieli, że ich wypatrzył, zabiliby go i zakopali w ziemi. Był tego pewien. Ale cóż, Buddy zawsze spodziewał się najgorszego. Życie go tego nauczyło.

Nieruchomy jak głaz, obserwował ich, aż znikli. Wówczas biegiem wrócił na plac. Ale szybko zrozumiał, że nie może nikomu opowiedzieć tego, co widział. Nie uwierzono by mu. I, na Boga, jeśli ma być wyśmiany za mówienie najczystszej prawdy, to zachowa ją w tajemnicy!

Ale równocześnie chciał to komuś opowiedzieć - byle nie wartownikowi z tartaku. Myślał i myślał, ale dalej nie mógł pojąć, o co chodziło z tymi nurkami czy kimś takim. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej stawało się to niezrozumiałe i straszne. Był pewien, że gdyby to komuś opowiedział, wytłumaczono by mu, o co chodzi, i przestałby się bać. Ale mogliby się śmiać... Cóż, kpin też nie rozumiał, a były one jeszcze okropniejsze niż tajemniczy mężczyźni w lesie.

Po drugiej stronie Main Street kot wyprysnął z gęstych, purpurowych cieni i podreptał do Ogólnoasortymentowego Sklepu Edisona, budząc Buddy’ego z zamyślenia, Buddy przywarł twarzą do okna i obserwował kota, aż ten znikł za rogiem. Obawiał się, że zwierzę prześliźnie się od tyłu i wdrapie na drugie piętro, do mieszkania. Obserwował miejsce, w którym kot znikł. Przez moment zapomniał o mężczyznach w lesie, ponieważ jego lęk przed kotami był dużo większy niż lęk przed bronią i obcymi.


 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

ZMOWA


ROZDZIAŁ 1

Sobota, 13 sierpnia 1977

 

 

Kiedy Paul Annendale minął zakręt i wjechał w niewielką dolinę, poczuł się raźniej. Po pięciu godzinach za kółkiem wczoraj i następnych pięciu dziś był znużony i napięty - ale nagle kark przestał go boleć, a mięśnie ramion się rozluźniły. Ogarnął go spokój, jakby tu nie mogło stać się nic złego, jakby był Hugh Conwayem z „Zagubionego horyzontu” i właśnie wjechał do Shangri-La.

Oczywiście Black River nie było Shangri-La, nie dajmy ponieść się fantazji. Istniało naprawdę i utrzymywało swą populację, wynoszącą czterysta dusz, jedynie dzięki tartakowi. Jak na przy zakładowe miasteczko, było czyste i sympatyczne. Główną ulicę obsadzono wysokimi dębami i brzozami. Domy zbudowano w stylu kolonialnym Nowej Anglii, to znaczy w kształcie „solniczek”, z białych belek i czerwonych cegieł. Pozytywna reakcja Paula wynikała z braku złych wspomnień z tego miasta. Zapamiętał tylko rzeczy dobre, czego nie da się powiedzieć o wielu miejscach, które przemierzył w swym życiu.

- Jest sklep Edisona! Jest sklep! - Mark Annendale wychylił się z tylnego siedzenia i palcem wskazywał przez przednią szybę.

- Dzięki, traperze Pete, skaucie północy - rzekł z uśmiechem Paul.

Rya była równie podniecona jak brat. Sam Edison był dla nich niczym dziadek. Ale zachowała się z większą godnością niż Mark. Ukończyła jedenasty rok życia i całą duszą tęskniła za kobiecością, od której nadal dzieliły ją jeszcze lata. Siedziała wyprostowana w pasach na przednim siedzeniu obok Paula.

- Mark, czasem robisz wrażenie, jakbyś miał nie dziewięć, lecz pięć lat - zawyrokowała.

- Och, taaak? No wiesz, ty czasem zachowujesz się, jakbyś miała nie jedenaście, ale sześćdziesiąt!

- Touche - osądził Paul.

Mark uśmiechnął się szeroko. Zwykle nie dorównywał siostrze. Szybka odzywka to nie w jego stylu.

Paul zerknął kątem oka na Ryę. Płonęła rumieńcem. Mrugnął, żeby wiedziała, że nie z niej się śmiał.

Uśmiechnięta, odzyskawszy równowagę, rozluźniła się na fotelu. Była w stanie załatwić Marka tekstem, po którym język stanąłby mu kołkiem, ale umiała zdobyć się na wspaniałomyślność, cechę rzadką u dziecka w jej wieku.

W sekundę po zatrzymaniu się kombi obok krawężnika Mark stał na chodniku. Kilkoma skokami pokonał cementowe schodki, przebiegł szeroką werandę i znikł w sklepie. Siatkowe drzwi strzeliły za nim w chwili, gdy Paul wyłączał silnik.

Rya za żadne skarby nie zamierzała robić z siebie podobnego widowiska. Nie śpiesząc się, z powagą wysiadła z wozu, przeciągnęła się, ziewnęła, wygładziła dżinsy na kolanach, wyprostowała kołnierzyk granatowej bluzki, poprawiła długie czarne włosy, zamknęła drzwi od samochodu i ruszyła po schodkach. Jednak nie dotarła jeszcze nawet do werandy, kiedy przeszła w galop.

Sklep Ogólnoasortymentowy Edisona to było całe centrum handlowe, zajmujące trzy tysiące stóp kwadratowych. Stanowiła go hala długości stu stóp, szerokości trzydziestu, ze staromodną, kołkowaną, sosnową podłogą. We wschodnim rogu był dział świeżej żywności. W zachodnim konserwy, 1001 drobiazgów i połyskująca, nowoczesna lada z lekarstwami i kosmetykami.

Sam Edison - tak jak kiedyś jego ojciec - był jedynym licencjonowanym aptekarzem w miasteczku.

W środku pomieszczenia stały przed wiejskim piecem, opalanym drewnem, trzy stoliki i tuzin dębowych krzeseł. Teraz krzesła były puste, choć zwykle widywało się tu starych mężczyzn, grających w karty. Sklep Edisona stanowił nie tylko miejsce zakupów i aptekę, ale również ośrodek życia towarzyskiego Black River.

Paul podniósł pokrywę skrzyni do schładzania napojów i wyłowił z lodowatej wody puszkę pepsi. Siadł przy stoliku.

Rya i Mark stali przy staromodnej, osłoniętej szkłem ladzie ze słodyczami i chichotali z dowcipów Sama. Obdarował ich cukierkami i wysłał do stelaża z tanimi książkami i komiksami, żeby wybrali sobie prezenty. Podszedł do Paula i usiadł tyłem do zimnego pieca.

Wymienili nad stołem uścisk dłoni.

Na pierwszy rzut oka, pomyślał Paul, Sam wygląda na twardego i nieprzyjemnego faceta. Był mocno zbudowany, pięć stóp osiem cali, sto sześćdziesiąt funtów, szeroka klatka piersiowa i mocne barki. Koszula z krótkimi rękawami odsłaniała potężne przedramiona i bicepsy. Twarz miał opaloną i w zmarszczkach, oczy jak odłamki szarego łupku. Nawet z gęstą białą czupryną i brodą sprawiał wrażenie raczej zabijaki niż dziadunia i można było mu dać czterdzieści pięć lat. Naprawdę liczył ich o dziesięć więcej.

Ale t...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin