Tomasz Pacyński - Komu Wyje Pies.pdf

(709 KB) Pobierz
Tomasz Pacyński - "Komu wyje pies"
K OMU WYJE PIES
T OMASZ P ACYŃSKI
36682367.001.png
-I-
Dziewka służebna siedziała pod ścianą. Dłoń zaciskała na drewnianej rękojeści
kuchennego tasaka, lecz długie na pół łokcia, lśniące ostrze, do którego przywierały
jeszcze włókna wieprzowego mięsa spoczywało nieruchomo na podołku. Spoglądała
spokojnie szeroko otwartymi błękitnymi oczyma, w których zastygło bezbrzeżne
zdumienie.
Człowiek obok niej wyglądał na starego żołnierza. Też był uzbrojony, w krótki,
jednosieczny kord, podniszczony solidnie, z klingą pocieniała od ostrzenia i
wyślizganymi, prawie czarnymi okładzinami rękojeści, w które nieraz wsiąkały pot i
krew. Ale trzymał swój oręż jak, nie przymierzając, chłop drzewce wideł do
przerzucania gnoju, bez niedbałej nonszalancji starych wojaków. Zupełnie jakby
ktoś włożył broń w martwą dłoń, zamknął przemocą palce.
Blady, czarnowłosy mężczyzna podniósł się, popatrzył krytycznie na swe dzieło.
Prawie dobrze, ocenił, tak powinno być. Siedzą i patrzą. I choć są już martwi, widzą
wszystko.
Pozostali dwoje też. Jeszcze dzieci, choć paniczowi wąs już się nieźle sypał. Oni
nie mieli broni, zresztą po cóż broń niedorostkowi, a tym bardziej ośmioletniej dziew-
czynce. Zwłaszcza tutaj, w komnacie sypialnej nad wielką izbą stołpu, za murami
zamku, którego wszak nikt przecież nie oblegał.
Nie, jeszcze nie jest dobrze. Policzek czarnowłosego drgnął nerwowo, mężczyzna
znów przykucnął. Tępo chrupnął wyłamywany palec. Teraz lepiej. Kord nie
wypadnie z garści, zbrojny trzyma go jak należy.
Na dźwięk łamanej kości od szerokiego łoża dobiegło westchnienie. Tylko tyle,
może zresztą to jedynie odgłos spazmatycznego oddechu. Twarz bladolicego
ściągnęła się, wargi wykrzywił grymas, odsłaniając zęby. Dłoń sięgnęła do rękojeści
sejmitara wystającej znad ramienia.
Mężczyzna odwrócił się powoli. Popatrzy na łoże, na nagą, rozkrzyżowaną kobietę,
której zaciśnięte mocno rzemienie raniły boleśnie kostki i nadgarstki. Nie walczyła,
nie krzyczała. Nawet nie błagała o litość. Oddychała tylko coraz szybciej i coraz
głośniej, jakby zdawała sobie sprawę, że każdy oddech może być ostatnim.
Nie broniła się też wcześniej, choć przecież mogła. Rysy zabójcy drgnęły nagle,
zmiękły. Tak bywa często. Nie bronią się, choć mogą. Nie próbują. Tylko czekają,
jakby w poddaniu się dostrzegali ostatnią, cienką nić nadziei.
Zaciśnięte na rękojeści sejmitara palce pobielały. Klinga nawet nie zgrzytnęła, tak
powolny był ruch. Nad pochwą pokazał się cal jasnej stali.
Mężczyzna wpił wzrok w twarz leżącej. Tak znaną, tak bliską. Teraz martwą i
nieruchomą jak maska, zastygłą w przeczuciu bliskiego końca. W wargi, spuchnięte i
rozbite.
Wydawało się, że jego ręka żyje własnym życiem, wbrew woli właściciela. Ostrze
wyłoniło się na kolejny cal, potem następny. Zacisnął usta. Zdawało się, że jego
blada już twarz stała się zupełnie bezkrwista, niczym u marmurowej rzeźby. Na
skroniach nabrzmiały niebieskawe żyły. Cicho zgrzytnęła klinga, wpychana
przemocą z powrotem do pochwy. Oczy skrępowanej ofiary zaszkliły łzy szalonej
nadziei. Wstrzymała oddech, nie chwytała już konwulsyjnie powietrza.
I wtedy przez oblicze zabójcy przebiegł nagły skurcz. Pod jego czaszką
rozbrzmiało wycie bestii. Aż skulił się raptownie, i w tej samej chwili zasyczał
dobywany sejmitar. Ręka nie dała się już powstrzymać.
Zdawało mu się, że widzi psa, jak wyje długo, wznosi ostry, wilczy pysk ku
pochmurnemu niebu. Wychudzone boki, pokryte skołtunioną sierścią zapadają się, po
czym stercząca klatka żeber znów się wznosi, a przejmujący odgłos milknie, by za
chwilę ponownie rozbrzmieć pełną mocą.
Nie widział już niczego poza swą wizją. Komnaty o bielonych ścianach,
szerokiego loża, upiornej widowni pod ścianą. Tylko psa. Jego skowyt, natarczywy
i przenikliwy wypełniał cały umysł. Przyzywał i nakazywał.
Wargi bladolicego ściągnęły się jeszcze bardziej, z gardła, do wtóru, dobył się
głuchy charkot. Mężczyzna spieszył na wezwanie bestii. Stawał się nią.
Szerokie, zadane na oślep cięcie trafiło bezbłędnie, samym piórem klingi.
Wachlarzyk małych, karminowych kropel splamił odsunięte na boki zasłony,
zwisające z baldachimu wielkiego łoża. Ciężkie, niegdyś jasne, błyszczące złotem
haftów, teraz pociemniałe od dymu z wielkiego komina i kopcia woskowych świec.
Pani nigdy nie pozwalała świecić w sypialnej łuczywem, właśnie ze względu na kotary.
Kosztowały majątek, nikt inny nie miał takich, może sam król albo któryś z
biskupów. Teraz troska i ostrożność nie na wiele się zdały.
Krew bryznęła na tkaninę, ożywiła wypełzłe hafty świeżą czerwienią. Rzemienie
napięły się do granic możliwości, zdawało się, że popękają, zawibrowały jak napięte
cięciwy. Ale wytrzymały, kiedy bose pięty bębniły chwilę w miękką skórę. Coraz
słabiej, w miarę jak gasł upiorny skrzek, który miał być wołaniem o litość, i milkł
poświst powietrza w przeciętej tchawicy.
Wycie też zamarło, urwane na najwyższej nucie. Cisza uderzyła nagle, aż
ogłuszająca. Dzwoniła w uszach, które zabójca przed chwilą jeszcze chciał zakryć
dłońmi. Zdawała się spływać gęstą mgłą w głąb czaszki, tłumić miękko kołaczące się
wspomnienie psiego zawodzenia.
Cisza. Pies opuścił pysk ociekający śliną, zwisającą srebrnymi nitkami spomiędzy
pożółkłych kłów. Dyszał ciężko, a jego czerwony język drgał w takt oddechu
niczym skrawek mięsa.
Mężczyzna przecierał ostrze krzywego sejmitara lnianą szmatką - krew nie
powinna zasychać w pochwie, pokrywać rdzawymi wżerami wykutej w Damaszku
klingi. Skupił się na tej czynności, odurzony jeszcze nagłym milczeniem, zdającym się
napierać zewsząd. I zamarł nagle wpół ruchu, kiedy przez mgłę, w której błądziły
myśli, przedarł się cichy skowyt.
W gardzieli bestii narastało bulgotliwe warczenie. Nie zaspokoiła jeszcze głodu.
Damasceńskie ostrze spadło z brzękiem na kamienną posadzkę. Do zabójcy dotarło,
że zabrakło perfekcji.
Nie zauważył, kiedy czoło panicza skłoniło się ku piersi. Widać było tylko jasną,
zlepioną krwią i mózgiem czuprynę. Dwoma krokami dopadł ściany, chwycił ciało
chłopaka za ramię. Potrząsnął, aż głowa zakołysała się bezwładnie. Teraz to na nic,
refleksja przedarła się przez odrętwiały umysł, za późno. Zapiekły oczy, łzy wściekłoś-
ci spłynęły po policzkach, rozprysnęły się na kamieniach, znacząc je ciemnymi
plamami. Wszystko na nic.
Szarpnął za włosy, sztywne od krwi. Popatrzył w szeroko otwarte oczy. Nie
wyrażały nic, ani strachu, ani zdziwienia. Były puste, jakby spoglądał w przygasły
błękit wczesnojesiennego nieba. Szkliły się spokojem śmierci.
Za późno, pojął zabójca. On już nie dostąpi oświecenia. A bestia nie odejdzie,
nadal szarpana łaknieniem. Dostała zbyt mało, zaledwie marny ochłap, niczym dla
kundla na gościńcu. Dla demona śmierć jest niczym. Wyznawcy wszystkim, nawet
martwi.
Zwłaszcza martwi, bo tylko tacy staną się chciwymi wyznawcami. Zaśmiał się
zgrzytliwie. Też jestem trupem, przypomniał sobie. Umarłem już dawno, niewiele
pozostało z tego, kim byłem kiedyś. Ale wciąż mogę zabijać.
Poczuł szaloną chęć, by obudzić chłopaka, wyrwać ze snu śnionego z otwartymi
oczyma. Spróbować jeszcze raz, choć jakaś racjonalna jeszcze część umysłu, resztki
człowieczeństwa krzyczały głośno, że to niemożliwe.
Bez trudu stłumił ten krzyk, zepchnął go na dno świadomości. Ale nie zrobił nic.
Wpatrywał się tylko długą chwilę w twarz, na której śmierć położyła się cieniem i
wyostrzyła rysy, dodając wieku i powagi. To nie było już oblicze niedorostka, straciło
chłopięcą miękkość i niewinność. Należało do młodzieńca, który już nigdy nie stanie
się mężczyzną.
Ale było obce. Nie budziło wspomnień ani uczuć. Prócz złości.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin