Domagalik Janusz - Koniec wakacji.doc

(857 KB) Pobierz
Stoję w wielkiej auli zupełnie obcego mi gmachu liceum, a doko¬ła same nowe twarze: nauczyciele, do których już teraz trzeba będzie mówić „panie profesorze", zamiast po prostu „proszę pana", i potężny, wypełniający całą aulę tłum dziewcząt i chłop¬ców

Janusz Domagalik

 

Koniec wakacji

 

 

Stoję w wielkiej auli zupełnie obcego mi gmachu liceum, a dokoła same nowe twarze: nauczyciele, do których już teraz trzeba będzie mówić „panie profesorze”, zamiast po prostu „proszę pana”, i potężny, wypełniający całą aulę tłum dziewcząt i chłopców. Ze ściany patrzy na nas, trochę jakby zezowatym okiem, Mikołaj Kopernik. Ktoś tam przemawia...

Nie słucham, co mówi. Nikt zresztą nie słucha” sala szumi setkami rozmów, z których każda niby toczy się szeptem, a wszystkie razem odbijają się w tych murach gwarem kolejowego dworca. Odjeżdżamy przecież. Jeszcze tylko kilka przemówień... Opalone dziewczęta w białych bluzkach, chłopcy podciągający krawaty, nowe czerwone tarcze: czyli koniec wakacji.

Niewesoło mi. Czy tylko mnie? Widzę inną salę, w naszej dawnej szkole, gdzie byliśmy klasą najstarszą, i właśnie wtedy nas żegnano, żeby tutaj mogli nas dzisiaj przywitać.

To było zaledwie dwa miesiące temu. Wakacje dopiero zaczynały się, wszystko nam mogły przynieść: słońce i deszcz...


1

Upał był niesamowity, a do rynku ponad kilometr. Ale co miałem robić? Uśmiechnąłem się więc kwaśno i powiedziałem:

Dobrze! Pójdę zaraz na rynek i kupię te nasiona. A jutro je zasieję w ogródku...

W czterech rzędach? upewniła się mama.

Tak, w czterech rzędach... i westchnąłem ciężko na znak, że dużo mnie kosztuje to przyrzeczenie.

Otwierając drzwi usłyszałem jeszcze głos ojca:

Spytaj u Derdy o rudego. Albo na plebanii...

Miasto było jak wymarłe, ogłuszone przez upał. Od strony kopalni dudniła monotonnie sortownia węgla, wielkie koła szybów wyciągowych obracały się sennie. Idę tak sobie i myślę o różnych rzeczach. Zmarnowane wakacje, psiakość! Trzeba było zostać na wsi u wujka. Wróciłem ni w pięć, ni w dziewięć w połowie lipca, a wszyscy chłopcy pewno powyjeżdżali, będę sam się nudził’...

Dzień dobry, panie Cholewa! Co? Na rynek idę, po nasiona. Nie, ojciec zostaje na urlop w domu. To mama wyjeżdża, do sanatorium...

...Żeby tylko znowu nie przyszedł do nas wieczorem, bo będzie ględził do późnej nocy. Mama go nie lubi, a jeszcze dziś, przy tym pakowaniu... Bałagan w mieszkaniu taki, jakbyśmy wszyscy wyjeżdżali. Po co mama bierze aż dwie walizki?

A może by tak po kolacji na jabłka gdzieś wyskoczyć? Na papierówki... Ale sam? To nie ma sensu, samemu to żadna przyjemność. A tego rudego już dawno należało wrzucić do garnka. Co ja się przez tego drania namęczę. Co dzień go trzeba szukać po mieście...

Tak, wielkie miasto! Dziura zadymiona, a nie miasto. Choćby się człowiek dwa razy dziennie mył, to i tak koszule aż czarne od sadzy. Skąd to tyle tego leci? Ale kino to jest tylko jedno. I jeszcze je pół roku remontują... O rany, mógłby ten stary Kuśmirek pędzić krowy po ulicy, a nie tutaj...

Ej! Pójdziesz ty z chodnika, krowo jedna!

Skręciłem w stronę rzeki, bo tędy było bliżej. Brudna woda jakby stała w miejscu, a cisza tu jeszcze większa niż na ulicy. Widać stąd było wyraźnie, że całe miasto leży jakby na wielkim, wklęsłym talerzu, którego środkiem przepływa rzeka, a na wapiennych wzgórzach z jednej strony rozsiadła się kopalnia, z drugiej, tam gdzie rynek, zagęszczają się „domy wokół kościoła. A wszystko zalane słońcem, które aż do ziemi przygniata.

...Albo i te nasiona. Po co mamie w ogródku kwiaty, skoro i tak wyjeżdża na cały miesiąc? Maciejka, maciejka, maciejka... powtórzyłem sobie parę razy, żeby nie zapomnieć, jakie to nasiona mam kupić.

Pozdrów tego drugiego! słyszę nagle tuż koło siebie. Patrzę, a to Gruby leży na trawie i opala się, wyciągnięty jak krokodyl.

Jakiego drugiego?

No, tego, z kim rozmawiałeś o maciejce. Chyba że mówiłeś do słupa! i Gruby aż się skręca ze śmiechu, zadowolony, że niby dowcip mu się udał.

Ucieszyłem się, że jest w mieście. Zawsze będzie raźniej.

To co, nie wyjechałeś na obóz?

Nie było jakoś forsy...

No to w dechę, Gruby. To już nas jest dwóch...

Trzech! Jest jeszcze Problem. Ale on ma gościa i chyba się nie liczy. On się zakochał...

Zwariowałeś?

Nie. Przyjdź wieczorem, to ci coś opowiem. Bo teraz spać mi się strasznie chce... i Gruby odwrócił się na drugi bok.

Kiwnąłem głową, bo faktycznie upał był taki, że aż się mówić nie chciało. I poszedłem dalej.

Ulice były zupełnie puste, tylko na rynku przy kiosku z piwem stało paru górników. Sprzedawczyni drzemała, a oni wlewali w siebie to piwo bez słowa, na milcząco. Jednego znałem, Wójcik, kupił niedawno syrenkę. Sam bym się czegoś napił, ale oranżady nie było... A Parasol mówił raz na geografii, że ani piwem, ani oranżadą pragnienia się nie ugasi, tylko posoloną herbatą. Chyba sobie zmyślił, chociaż kto go tam wie... Dlaczego myśmy go właściwie nazwali „Parasol”? Nie pamiętam...

Kupiłem na rynku torebkę maciejki, pogapiłem się trochę na tramwaj, któremu coś się popsuło, bo pałąk iskrzył jak wszyscy diabli, a potem wstąpiłem na plebanię. „Żeby tylko nie spotkać proboszcza!” myślałem, przechodząc przez ogród. Od czasu kiedy byliśmy tu z chłopcami na jabłkach i ktoś potem doniósł wszystko proboszczowi, zawsze jakoś niewyraźnie się czułem w tym ogrodzie.

Pokój wikarego, księdza Majchrzaka, był na szczęście od podwórka, i do tego na parterze, tak że nie musiałem w ogóle wchodzić do” budynku. Okno było otwarte i ksiądz Majchrzak od razu mnie zobaczył. Trochę się nawet zdziwiłem, że tak szybko podskoczył do okna i gwałtownie zamachał rękami, ale nie podejrzewając niczego złego, spytałem głośno:

Nie ma przypadkiem u księdza naszego rudego? Ojciec mnie przysłał...

I dopiero w tym momencie spostrzegłem, że w pokoju jest również proboszcz. Odskoczyłem w bok, ale było już za późno.

Co ksiądz wikary ze mnie głuchego robi! denerwował się proboszcz. Przecież wyraźnie słyszę, że chodzi o gołębia, a nie o pana organistę. Organista nie jest rudy, tylko łysy!

W drodze do furtki słyszałem jeszcze, jak ksiądz Majchrzak próbował coś tłumaczyć, a proboszcz krzyczał głośno:

Tyle razy prosiłem, żeby ksiądz skończył z tymi swoimi gołębiami! Do czego to podobne? Tutaj do księdza więcej gołębiarzy przychodzi niż ludzi do spowiedzi.

Nieprzyjemnie mi było, że tak fatalnie sypnąłem księdza Majchrzaka. Takich pocztowych, jak on miał, to jeszcze nie widziałem. Co temu proboszczowi może przeszkadzać, że ktoś sobie u niego trochę jabłek zerwie albo że hoduje gołębie pocztowe. Nieużyty jakiś... Ale właściwie wszystkiemu był winien rudy. To diabeł nie gołąb. I jeszcze większą złość poczułem do tego łobuza.

U starego Derdy nawet nie musiałem mówić, po co przychodzę. Stał akurat na podwórku i liczył palcem gołębie na sąsiednim dachu. Całe szczęście, że siedziały osowiałe, w taki upał nawet gołębiom nie chce się latać. Bo inaczej toby się ich chyba nie doliczył. Oddał mi rudego i powiedział:

Uwiążcie go na łańcuchu. Albo sprzedajcie, bo on i tak więcej u mnie siedzi niż u was!

Wracałem inną drogą, koło kina. Gołębia wsadziłem za koszulę i przytrzymywałem ręką. A w drugiej ręce ściskałem torebkę z nasionami.

Zerwał się lekki wiatr i humor mi się trochę poprawił.

Trudno powiedzieć, jak to się stało. Usłyszałem nagle krótki zgrzyt hamulca i prawie równocześnie coś rąbnęło we mnie z ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin