Studnia wieczności - rozdziały 36-37.pdf
(
78 KB
)
Pobierz
Microsoft Word - ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY.doc
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY
Nieobecno
ść
to dziwna sprawa. Gdy przyjaciele s
ą
nieobecni, ich osobowo
ść
zdaje si
ę
pot
ęż
nie
ć
, a
ż
w ko
ń
cu ich brak staje si
ę
dominuj
ą
cym elementem naszego
ż
ycia. Teraz gdy
Ann wyjechała, pokój sprawia wra
ż
enie za du
ż
ego. Cho
ć
bardzo si
ę
staram, nie potrafi
ę
wypełni
ć
przestrzeni, która po nie pozostała. Odkrywam,
ż
e brak mi chrapania, które tak mnie
irytowało. T
ę
skni
ę
za jej ponurym charakterem, głupimi, romantycznymi pogl
ą
dami i
uwielbieniem dla makabry. Kilka razy dziennie przychodz
ą
mi do głowy drobne obserwacje,
którymi chciałabym si
ę
z ni
ą
podzieli
ć
– na przykład dygresja na temat Cecily czy owsianki,
dzi
ę
ki której obie byłoby łatwiej znie
ść
. Ale od razu u
ś
wiadamiam sobie,
ż
e jej tu nie ma i
mnie nie wysłucha. Nadchodzi chwila dogł
ę
bnego smutku, który da si
ę
rozproszy
ć
tyko
wielkim gniewem.
Postanowiła odej
ść
– przypominam sobie, gdy wbijam igł
ę
w haft,
ś
piewam hymn lub
ć
wicz
ę
dygni
ę
cie przed królow
ą
. Ale skoro wina le
ż
y po jej stronie, to czemu tak bardzo mnie
to dr
ę
czy? Dlaczego jej przegran
ą
prze
ż
ywam jak własn
ą
?
Ciesz
ę
si
ę
, gdy panna McCleethy, tym razem wyst
ę
puj
ą
ca w roli nauczycielki
wychowania fizycznego, woła nas na dwór,
ż
eby
ś
my zaj
ę
ły si
ę
sportem. Kilka dziewcz
ą
t
oddaje si
ę
grze w tenisa na trawniku. Niektóre nieustraszone dusze podejmuj
ą
si
ę
fechtunku, a
przewodzi nimi Felicity z zaci
ę
tym błyskiem w oku. Niewielka grupka optuje za krykietem –
„Tak jak w szkole dla chłopców!” – ale poniewa
ż
nie mamy kijów ani pałek, wywi
ą
zuje si
ę
dyskusja i panienki, zrz
ę
dz
ą
c pod nosem, musz
ą
si
ę
zadowoli
ć
krokietem.
Ja jestem za hokejem na trawie. Bieganie po trawniku z kijem, turlanie piłki po boisku,
podawanie jej do kole
ż
anek z dru
ż
yny, krzyczenie ile sił w płucach, cały czas z wiatrem na
twarzy i sło
ń
cem na plecach, bardzo mnie o
ż
ywia. Potrzebuj
ę
odrobiny hokeja,
ż
eby oczy
ś
ci
ć
umysł i wyostrzy
ć
zmysły, by zapomnie
ć
o stracie. Mam ochot
ę
przywali
ć
w co
ś
kijem.
Panna McCleethy pokrzykuje do nas bez
ż
adnych zahamowa
ń
.
- To si
ę
nie uda! Pani kole
ż
anki potrzebuj
ą
pomocy, panno Temple – szybsza reakcja!
Musicie współpracowa
ć
, drogie panie, by osi
ą
gn
ąć
wspólny cel! Pami
ę
tajcie: wdzi
ę
k, urok i
siła!
Mo
ż
e przekonywa
ć
innych, bo ja sko
ń
czyłam z pomaganiem. Próbowałam pomóc Ann,
ale bez skutku. Gdy piłka znów jest w grze, Cecily i ja rzucamy si
ę
po ni
ą
w tym samym
momencie. Przekl
ę
ta spódnica pl
ą
cze mi si
ę
mi
ę
dzy nogami – och, co ja bym oddała za
spodnie! – i Cecily zyskuje przewag
ę
. By
ć
mo
ż
e jest bli
ż
ej, ale ja si
ę
nie poddam. Chc
ę
zdoby
ć
t
ę
piłk
ę
. A co wa
ż
niejsze, nie pozwol
ę
, by ona j
ą
zdobyła, bo przez tydzie
ń
b
ę
dzie
zadzierała nosa.
- Ja j
ą
wezm
ę
! – wołam.
- Nie, nie, ja! – odkrzykuje.
Zwieramy si
ę
kijami, po czym Cecily uderza swoim w mój. Jedna z naszych
przeciwniczek, korpulentna, ruda dziewczyna, wykorzystuje zamieszanie. Si
ę
ga mi
ę
dzy nami
i przejmuje piłk
ę
, po czym fantastycznie j
ą
rozgrywa.
- Mówiłam,
ż
e j
ą
mam, Gemmo – odzywa si
ę
Cecily z zaci
ę
tym u
ś
miechem.
- Ale jej nie miała
ś
– odpowiadam, u
ś
miechaj
ą
c si
ę
równie fałszywie.
- Była moja.
- Wcale nie! – upieram si
ę
.
Panna McCleethy wchodzi na boisko i rozdziela nas.
- Drogie panie! Nie mo
ż
na tego nazwa
ć
wła
ś
ciw
ą
postaw
ą
sportow
ą
. Wystarczy, albo
obie dostaniecie nagany z zachowania.
Tocz
ą
c wokół gniewnym wzrokiem, wracam na pozycj
ę
. Chciałabym pokaza
ć
Cecily – i
im wszystkim – na co mnie sta
ć
. Ledwie formułuj
ę
t
ę
my
ś
l, magia burzy si
ę
we mnie z now
ą
moc
ą
i widz
ę
jedynie piłk
ę
. Jestem nieustraszona jak Ryszard Lwie Serce, gdy p
ę
dz
ę
przez
boisko i podst
ę
pnie ogrywam przeciwników. Tym razem ja poprowadz
ę
rozgrywk
ę
.
Jednak Cecily jest szybka. Znajduje si
ę
ju
ż
prawie przy piłce.
- Ja mam…
Wpadam na ni
ą
z całym impetem i przewracam j
ą
. Rozci
ą
ga si
ę
na trawie i zaczyna
zawodzi
ć
. Panna McCleethy natychmiast pojawia si
ę
obok.
- P-prosz
ę
p-pani! – bełkocze Cecily. – Ona rozmy
ś
lnie na mnie wpadła!
- Wcale nie! – protestuj
ę
, ale rumieniec zadaje kłam moim słowom.
- Tak! – wyje Cecily.
- Zachowujesz si
ę
dziecinnie – odpowiadam, składaj
ą
c win
ę
na jej barki.
- Dobrze, do
ść
tego! Panno Temple, jedn
ą
z cech prawdziwego sportowca jest
opanowanie. – Cecily szeroko otwiera usta, a ja si
ę
raduj
ę
. – A pani, panno Doyle, ma chyba
zbyt gor
ą
cy temperament. Prosz
ę
go ochłodzi
ć
poza boiskiem.
- Ale ja…
- Pani lekkomy
ś
lno
ść
mo
ż
e wywoła
ć
znacznie powa
ż
niejsze szkody – kontynuuje panna
McCleethy, a ja wiem,
ż
e nie mówi tylko o grze.
Policzki mnie pal
ą
, gdy słysz
ę
chichot kole
ż
anek.
- Nie jestem lekkomy
ś
lna.
- Koniec dyskusji. Prosz
ę
nie wraca
ć
na boisko, dopóki si
ę
pani nie uspokoi.
Za
ż
enowana i zła mijam u
ś
miechaj
ą
ce si
ę
pod nosem uczennica oraz rozbawionych
robotników i id
ę
prosto do szkoły, nie przejmuj
ą
c si
ę
tym,
ż
e demonstruj
ę
wprost
zatrwa
ż
aj
ą
cy brak sportowej postawy.
Cholerna McCleethy! Gdyby wiedziała to, co ja –
ż
e Eugenia Spence
ż
yje w Krainie Zimy
i ufa mi, a nie jej – nie odzywałaby si
ę
do mnie w ten sposób. No i dobrze, mam wa
ż
niejsze
sprawy na głowie. Wchodz
ę
do namiotu Fee, gdzie został nasz egzemplarz
Historii tajemnych
stowarzysze
ń
, po czym wyci
ą
gam si
ę
na sofie w salonie i zaczynam czyta
ć
ksi
ąż
k
ę
od nowa
w nadziei,
ż
e znajd
ę
jak
ąś
wskazówk
ę
na temat sztyletu. Z westchnieniem godz
ę
si
ę
z tym,
ż
e
b
ę
d
ę
musiała j
ą
przejrze
ć
kartka po kartce, cho
ć
pi
ęć
set dwie strony to bardzo du
ż
o.
Przeklinam pisarzy, którzy tworz
ą
takie rozwlekłe tomiszcza, gdy wystarczałoby zaledwie
kilka stron zwartej prozy.
Pierwsza jest strona tytułowa, a po niej wiersz
Ró
ż
a wojny
Williama Butlera Yeatsa.
- „Ró
ż
o nad Ró
ż
ami, jedyna w całym
ś
wiecie! – czytam na głos. – I ty przybyła
ś
tam,
gdzie przypływ fale miecie w zamglony, smutny brzeg, i usłyszała
ś
dzwon, co wzywa nas
swym biciem; daleki słodki ton”.
Odnosz
ę
wra
ż
enie,
ż
e to całkiem dobry wiersz, poniewa
ż
nie bol
ą
mnie od niego z
ę
by,
wi
ę
c postanawiam,
ż
e wyrecytuj
ę
go na balu maskowym.
Na stronie obok znajduje si
ę
jedna z ilustracji zdobi
ą
cych ksi
ąż
k
ę
. Spogl
ą
dałam na ni
ą
pewnie kilkana
ś
cie razy, tak naprawd
ę
jej nie widz
ą
c. To prosty rysunek tuszem
przedstawiaj
ą
cy pokój z jedn
ą
lamp
ą
i obrazem marynistycznym na
ś
cianie. Z rosn
ą
cym
podnieceniem u
ś
wiadamiam sobie,
ż
e przypomina on pokój, który widywałam w wizjach.
Czy to mo
ż
e by
ć
to samo miejsce? A je
ż
eli tak, to gdzie ono si
ę
znajduje? Tutaj, w Spence? I
czy w nim wła
ś
nie Wilhelmina Wyatt mogła ukry
ć
sztylet? Przesuwam palcami po napisie
pod spodem:
Prawd
ę
odnajdziesz w Kluczu.
Szybko przerzucam strony w poszukiwaniu kolejnych ilustracji. Nast
ę
pna przedstawia
wie
żę
i zastanawiam si
ę
, czy tak mogło niegdy
ś
wygl
ą
da
ć
Wschodnie Skrzydło. Kilka stron
dalej widz
ę
patrz
ą
cego z ukosa gargulca pod napisem
Stra
ż
nicy nocy
. Inny obrazek ukazuje
wesołego magika, podobnego do doktora Van Ripple’a, który wkłada jajko do pudełka, a na
ilustracji obok wida
ć
,
ż
e jajko znikn
ę
ło. Tytuł brzmi:
Ukryty obiekt.
Z tego, co zauwa
ż
yłam, rysunki nie maj
ą
zwi
ą
zku z tekstem. Tworz
ą
jakby odr
ę
bn
ą
cało
ść
, rodzaj szyfru. Ale jakiego? I dla kogo jest on przeznaczony?
Do salonu wchodzi w
ś
ciekła McCleethy.
- Panno Doyle, nie b
ę
d
ę
tolerowała takiego skandalicznego braku dyscypliny i
sportowego ducha. Je
ż
eli nie ma pani ochoty gra
ć
, to prosz
ę
siedzie
ć
poza boiskiem i
dopingowa
ć
kole
ż
anki.
- To nie s
ą
moje kole
ż
anki – odpowiadam, odwracaj
ą
c stron
ę
.
- Mogłyby nimi by
ć
, gdyby pani tak rozpaczliwie nie hołubiła przekonania,
ż
e jest pani
najbardziej samotn
ą
osob
ą
na
ś
wiecie.
Szkoda,
ż
e panna McCleethy nie zaj
ę
ła si
ę
strzelaniem z broni palnej, gdy
ż
strzela bardzo
celnie.
- Znudziła mnie gra – kłami
ę
.
- Nie, znudziły pani
ą
zasady. Co wyra
ź
nie weszło ju
ż
pani w nawyk.
Przewracam stron
ę
.
Nauczycielka podchodzi bli
ż
ej.
- Có
ż
to za pasjonuj
ą
ca lektura, dla której postanowiła mnie pani ignorowa
ć
?
-
Historia tajemnych stowarzysze
ń
pióra Wilhelminy Wyatt. – Patrz
ę
na ni
ą
ze zło
ś
ci
ą
. –
Zna pani t
ę
ksi
ąż
k
ę
?
Jej twarz robi si
ę
biała jak prze
ś
cieradło.
- Nie. Nie wydaje mi si
ę
.
- A jednak kupiła j
ą
pani w ksi
ę
garni Złoty
Ś
wit w Bo
ż
e Narodzenie.
- Szpieguje mnie pani, panno Doyle?
- A czemu nie? Pani mnie szpieguje.
- Ja si
ę
pani
ą
opiekuj
ę
– poprawia mnie i za to kłamstwo nienawidz
ę
jej jeszcze bardziej.
- Wiem,
ż
e znała pani Wilhelmin
ę
Wyatt – dr
ążę
.
Panna McCleethy
ś
ci
ą
ga r
ę
kawiczki i rzuca je na stół.
- Mam pani opowiedzie
ć
o Wilhelminie Wyatt? Okryła ha
ń
b
ą
Zakon i pami
ęć
Eugenii
Spence. Była kłamczuch
ą
. Złodziejk
ą
. N
ę
dznym nałogowcem. Próbowałam jej pomóc, a
ona… - Stuka palcem w ksi
ąż
k
ę
. – Napisała te kłamstwa,
ż
eby nas pogr
ąż
y
ć
, wył
ą
cznie dla
pieni
ę
dzy. Wszystko dla pieni
ę
dzy. Wiedziała pani,
ż
e próbowała nas szanta
ż
owa
ć
t
ą
ksi
ąż
k
ą
,
aby
ś
my nie zbierały funduszy na odbudow
ę
Wschodniego Skrzydła?
- Po co miałaby to robi
ć
?
- Bo była zło
ś
liwa i nie miała ani krzty honoru. A jej dzieło, panno Doyle, to zwykłe
dyrdymały. Nie, to co
ś
bardziej niebezpiecznego, gdy
ż
jest przewrotne, przekr
ę
ca prawd
ę
.
Napisała je zwykła zdrajczyni,
ż
eby sprzeda
ć
temu, kto da wi
ę
cej.
Zamyka tom z gło
ś
nym trzaskiem i wyrywa mi go z r
ą
k, po czym maszeruje prosto do
kuchni. Zrywam si
ę
i doganiam j
ą
akurat w chwili, gdy otwiera drzwi do pieca.
- Co pani robi? – pytam osłupiała.
- Wyprawiam tej ksi
ąż
ce odpowiedni pogrzeb.
- Chwileczk
ę
…
Zanim udaje mi si
ę
j
ą
powstrzyma
ć
, panna McCleethy wrzuca
Histori
ę
tajemnych
stowarzysze
ń
do pieca i zamyka drzwiczki. Przez sekund
ę
kusi mnie,
ż
eby jej powiedzie
ć
to,
co wiem –
ż
e widziałam Eugeni
ę
Spence i
ż
e ta ksi
ąż
ka mo
ż
e j
ą
uratowa
ć
– ale McCleethy
nie mo
ż
na ufa
ć
. Mog
ę
tylko sta
ć
obok, patrz
ą
c, jak nasza najwi
ę
ksza nadzieja płonie.
- Kosztowała nas cztery szylingi – mówi
ę
przez
ś
ci
ś
ni
ę
te gardło.
- Niech to b
ę
dzie dla pa
ń
nauczka, by w przyszło
ś
ci m
ą
drzej wydawa
ć
pieni
ą
dze. – Panna
McCleethy wzdycha. – Doprawdy, panno Doyle, wystawia pani moj
ą
cierpliwo
ść
na wielk
ą
prób
ę
.
Mogłabym jej powiedzie
ć
,
ż
e to do
ść
powszechna opinia na mój temat, ale nie wydaje mi
si
ę
to rozs
ą
dne. Nagle uderza mnie nowa my
ś
l.
- Powiedziała pani,
ż
e ona „była” – mówi
ę
z namysłem.
- Prosz
ę
?
- Powiedziała pani,
ż
e Wilhelmina b y ł a nałogowcem, kłamczuch
ą
i zdrajczyni
ą
. S
ą
dzi
pani,
ż
e ona nie
ż
yje? – sonduj
ę
.
Twarz panny McCleethy znowu blednie.
- Nie wiem tego, ale nie wyobra
ż
am sobie, bior
ą
c pod uwag
ę
stan jej zdrowia, by jeszcze
ż
yła. Takie post
ę
powanie zbiera
ż
niwo. – Wygl
ą
da na spłoszon
ą
. – Je
ś
li w przyszło
ś
ci b
ę
dzie
pani chciała dowiedzie
ć
si
ę
czego
ś
o Zakonie, wystarczy mnie spyta
ć
.
-
Ż
eby powiedziała mi pani tylko to, co powinnam usłysze
ć
? – prowokuj
ę
j
ą
.
- Pani i tak słyszy tylko to, w co chce wierzy
ć
, czy jest to prawd
ą
, czy nie. To nie ma
zupełnie nic wspólnego ze mn
ą
. – Pociera skronie. – A teraz prosz
ę
doł
ą
czy
ć
do pozostałych
uczennic. Mo
ż
e pani odej
ść
.
Wypadam z kuchni, przeklinaj
ą
c pod nosem pann
ę
McCleethy. Dziewcz
ę
ta schodz
ą
z
boiska. Maj
ą
rumie
ń
ce i zapach do
ść
dojrzały, ale s
ą
odurzone podnieceniem, jakie budz
ą
sporty wymagaj
ą
ce zaci
ę
tej rywalizacji. Rzadko pozwala nam si
ę
popu
ś
ci
ć
cugle duchowi
współzawodnictwa, cho
ć
buzuje on w nas równie mocno jak w m
ęż
czyznach. Na mój widok
Cecily unosi brod
ę
do góry. Ona i jej zauszniczki spogl
ą
daj
ą
na mnie z mia
ż
d
żą
c
ą
pogard
ą
, co
chyba uwa
ż
aj
ą
za najwy
ż
sz
ą
form
ę
obrazy. Kpi
ą
cym gestem przykładam dło
ń
do serca i
wzdycham teatralnie, a one na nowo obra
ż
one, odchodz
ą
, wymieniaj
ą
c szeptem uwagi.
Na mój widok Felicity staje nisko na nogach jak fechtmistrz i wywija floretem w
powietrzu.
- Nikczemniku! Odpowiesz za zdrad
ę
przed królem!
Delikatnie odsuwam na bok długie, cienkie ostrze.
- Mog
ę
prosi
ć
na słówko, d’Artagnanie?
Kłania si
ę
nisko.
- Prowad
ź
, kardynale Richelieu.
Zakradamy si
ę
do małej bawialni na parterze. To tutaj nast
ą
piło słynne wydarzenie, gdy
Pippa odrzuciła zaloty pana Bumble’a, zanim mi
ę
dzy
ś
wiat zabrał j
ą
na zawsze. Strat
ę
Pippy
odczuwam dzisiaj szczególnie dotkliwie.
- Co, u licha, zrobiła
ś
Cecily? – Felicity opada na fotel i przerzuca nogi przez oparcie w
sposób bardzo nieprzystaj
ą
cy damie. – Opowiada wszystkim, którzy chc
ą
słucha
ć
,
ż
e
nale
ż
ałoby ci
ę
powiesi
ć
o
ś
wicie.
- Gdybym dzi
ę
ki temu miała ju
ż
nigdy wi
ę
cej nie usłysze
ć
jej głosu, sama ch
ę
tnie
wło
ż
yłabym głow
ę
w p
ę
tle. Ale nie o tym chc
ę
rozmawia
ć
. Jeszcze raz przejrzałam ksi
ąż
k
ę
Wilhelminy Wyatt. Za pierwszym razem co
ś
nam umkn
ę
ło: rysunku. My
ś
l
ę
,
ż
e to wła
ś
nie s
ą
wskazówki.
Felicity robi min
ę
.
- Jakie?
Wzdycham.
- Nie wiem. Ale jeden z nich chyba przedstawiał baszt
ę
we Wschodnim Skrzydle. A na
samym pocz
ą
tku ksi
ąż
ki był pokój, który widuj
ę
w wizjach.
- My
ś
lisz wi
ę
c,
ż
e on znajdował si
ę
we Wschodnim Skrzydle? – pyta Fee.
- Oj! – Czuj
ę
si
ę
jak przekłuty balon. – Nie pomy
ś
lałam o tym. Je
ż
eli tak, to dawno ju
ż
nie istnieje.
- Przyjrzyjmy si
ę
tym ilustracjom – proponuje Felicity.
- Nie mo
ż
emy, panna McCleethy wrzuciła ksi
ąż
k
ę
do pieca – wyja
ś
niam.
Felicity otwiera usta ze wzburzenia.
- Dały
ś
my za ni
ą
cztery szylingi.
- Tak, wiem.
- A dzisiejsza kolacja b
ę
dzie dziwnie smakowała drukiem. – Przytyka czubek floretu do
podłogi i wydrapuje na niej małe F.
- Jest w tym co
ś
podejrzanego – podejmuj
ę
temat, chodz
ą
c po pokoju i obgryzaj
ą
c
paznokcie. Powinnam zerwa
ć
z tym nawykiem i zrobi
ę
to. Jutro. – Nie ufam McCleethy. Na
pewno co
ś
ukrywa. Wiesz, co? Opowiadała o Wilhelminie Wyatt w czasie przeszłym. Mo
ż
e
McCleethy wie,
ż
e Wilhelmina nie
ż
yje? A je
ś
li tak, to sk
ą
d mo
ż
e to wiedzie
ć
?
- Doktor Van Ripple powiedział,
ż
e Wilhelmin
ę
zdradziła przyjaciółka – dodaje Felicity.
– Czy to mogła by
ć
McCleethy?
Odgryzam paznokie
ć
, robi
ą
c zadzior. Boli mnie palec i natychmiast
ż
ałuj
ę
,
ż
e to zrobiłam.
- Musimy znów porozmawia
ć
z doktorem Van Ripple’em. Mo
ż
e wie co
ś
wi
ę
cej. Na
przykład gdzie jest ukryty sztylet. Wchodzisz w to?
Usta Fee wyginaj
ą
si
ę
w szelmowskim u
ś
miechu. Dotyka floretem mojego ramienia,
jakby pasowała mnie na rycerza.
- Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. – Nagle rzednie jej mina. – Jak my
ś
lisz,
dlaczego to zrobiła?
- McCleethy czy Wyatt? – pytam.
- Ann. – Wspiera si
ę
na r
ę
koje
ś
ci floretu. – Wolno
ść
była w naszym zasi
ę
gu. Dlaczego si
ę
od niej odwróciła?
- Mo
ż
e to co innego za ni
ą
t
ę
skni
ć
, a co innego jej do
ś
wiadczy
ć
.
-
Ś
mieszne. – Z parskni
ę
ciem znów wyci
ą
ga si
ę
na fotelu, jedn
ą
nog
ę
opieraj
ą
c na
podłodze, a drug
ą
przerzucaj
ą
c przed podłokietnik.
- No to nie wiem – odpowiadam nie bez irytacji.
- Ja nie zrezygnuj
ę
z wolno
ś
ci. Mog
ę
ci to obieca
ć
. – D
ź
ga powietrza ostrzem. – Gemmo?
- Słucham? – Wzdycham ci
ęż
ko.
- Co si
ę
stanie z Pip? Gdy zjednoczyłam si
ę
z drzewem, widziałam…
- Tak?
- Widziałam j
ą
ż
yw
ą
i szcz
ęś
liw
ą
. Widziałam nas obie w Pary
ż
u, Sekwana l
ś
niła jak
marzenie. A ona
ś
miała si
ę
tak jak kiedy
ś
. Jak mogłam to wiedzie
ć
, je
ż
eli… My
ś
lisz,
ż
e to
mo
ż
e by
ć
prawda?
Ż
e ona mo
ż
e wróci
ć
?
Odwraca głow
ę
w moj
ą
stron
ę
, a ja dostrzegam w jej oczach nadziej
ę
. Chc
ę
powiedzie
ć
„tak”, ale co
ś
gł
ę
boko we mnie mówi „nie”. Nie s
ą
dz
ę
, by tak miało by
ć
.
- My
ś
l
ę
,
ż
e istniej
ą
pewne prawa, których nie mo
ż
na łama
ć
– odpowiadam najłagodniej,
jak potrafi
ę
– niezale
ż
nie od tego, jak bardzo chcieliby
ś
my to zrobi
ć
.
Felicity przecina powietrze floretem.
- My
ś
lisz czy wiesz?
- Wiem,
ż
e gdyby to było mo
ż
liwe, jutro sprowadziłabym moj
ą
mam
ę
z powrotem.
- Dlaczego tego nie robisz?
- Poniewa
ż
– odpowiadam, szukaj
ą
c wła
ś
ciwych słów – wiem,
ż
e ona odeszła. Tak jak
wiem,
ż
e ten czasy, który sp
ę
dziły
ś
my razem w Indiach, te
ż
min
ą
ł i nigdy nie wróci.
- Ale je
ż
eli magia si
ę
zmienia, je
ż
eli wszystko si
ę
zmienia, to mo
ż
e… - Milknie, a ja nie
chc
ę
rozwiewa
ć
jej złudze
ń
. Czasami moc zawarta w „mo
ż
e” wystarcza, by podtrzyma
ć
nas
na duchu. Nie zamierzam jej tego odbiera
ć
.
Słysz
ę
, jak w hallu Brigid pod
ś
piewuje pod nosem, fałszuj
ą
c, i przychodzi mi do głowy
pewien pomysł.
- Fee, gdyby kto
ś
chciał dowiedzie
ć
si
ę
czego
ś
o jakim
ś
mieszka
ń
cu domu, na przykład o
byłej uczennicy, do kogo powinien si
ę
zwróci
ć
po najbardziej wiarygodne informacje?
Felicity z u
ś
miechem wygina floret w r
ę
kach.
- No có
ż
, wydaje mi si
ę
,
ż
e słu
ż
ba posiada tak
ą
wiedz
ę
.
Otwieram drzwi i wystawiam przez nie głow
ę
.
- Brigid, mo
ż
na ci
ę
prosi
ć
na słówko?
Gospodyni oburza si
ę
.
Plik z chomika:
domnika199514
Inne pliki z tego folderu:
Studnia wieczności - rozdział 53.pdf
(43 KB)
Studnia wieczności - rozdziały 50-52.pdf
(89 KB)
Studnia wieczności - rozdziały 48-49.pdf
(75 KB)
Studnia wieczności - rozdział 47.pdf
(58 KB)
Studnia wieczności - rozdziały 41-46.pdf
(170 KB)
Inne foldery tego chomika:
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin