HARRY HARRISON-Planeta Smierci 5.pdf

(1052 KB) Pobierz
702263467 UNPDF
Planeta śmierci 5
HARRY HARRISON
ANT SKALANDIS
Przekład
Inessa Kim
Część I
Flibustierski raj
1
Cassylia - trzecia planeta w systemie żółtego karła Sunpride (FG233-16) w południowej części zewn
ętrznego ramienia Ga laktyki. Środowisko tlenowe typu ziemskiego. Zagospodarowana jako jedna z
pierwszych w początkowym okresie Wielkiej Ekspan sji. Etniczny skład mieszkańców - przeważnie
Europejczycy. Język państwowy - międzyjęzyk. Stolica - Goldenburg, około półtora miliona mieszkańców.
Wysoki poziom rozwoju technologii informacyjnych oraz łączności. Członek Ligi Planet z 200-letnim sta
żem. Epoka wojen galaktycznych dotknęła Cassylię w sposób nieznaczny. Planeta, kt óra była mi
ędzygwiezdnym centrum finansowym, a potem stała się również uzdrowiskiem oznaczeniu galaktycznym i
powszechnie znanym centrum rozrywki, nigdy nie miała mocnej floty kosmicznej. Dwa razy uczestniczyła w
wojnach z najbliższym sąsiadem - drugą planetą systemu (Darkhan), ale wszystkie działania bojowe toczy
ły się tylko w przestrzeni międzyplanetarnej, bez niszczenia miast i obiektów przemysłowych. W
dzisiejszych czasach Darkhan i Cassylia utrzymują stosunki dyplomatyczne w granicach niezbędnego
minimum, ale nieprzerwanie toczy się między nimi wojna informacyjna, ideologiczna i ekonomiczna.
Z oficjalnej informacji o planecie Cassylia
Ogromne okno ze złocistego lustrzanego szkła, o wysokości przynajmniej dziesięciu metrów i szerokości
nie mniej niż sześciu, pękło i posypało się na szeroki chodnik deszczem błyszczących odłamków. Na szczę
ście ulica przed fasadą Narodowego Banku Cassylii była prawie pusta i śmiercionośne szklane okruchy
dosięgły tylko jednego ochroniarza i jednego przypadkowego przechodnia, który podszedł do drzwi
banku, zapewne po pijanemu. Syrena awaryjna zawyła wcześniej niż pierwszy odłamek dotknął
ceramicznej płytki chodnika, a już po dwudziestu sekundach z przybyłego minibusu wy skoczył specjalny
oddział policji i otoczył budynek. Sprawdzono wszystkie piętra, zablokowano wszystkie linie
komunikacyjne. Ulicę szybko oczyszc zono ze wszędobylskich cudaków, kt órych ciekawość jest silniejsza
od strachu. Pojedynczy wybuch nie narobił, jak się okazało, większych szkód, a tylko dużo hałasu i straż
pożarna, która pojawiła się wkrótce, nie znalazła wiele do roboty. Kto mógł przewidzieć, ile pracy będzie
miała trochę później?
1
Następnego dnia pierwsze strony wszystkich stołecznych gazet prawie w całości poświęcono reportażom o
obrabowaniu kasyna, bo dziwny napad na bank okazał się tylko manewrem, odwracającym uwagę.
Dziennikarze prześcigali się w pomysłach co do tożsamości zuchwałego przestępcy. Nazwano go Nowym
Jasonem, Jasonem Piętnaście Miliardów (właśnie taką sumę skradziono) albo po pro stu super-bohaterem.
W całym zamieszkanym wszechświecie chyba tylko Cassylianie są zdolni do u wielbienia dla zwykłego
bandyty i skupiają się na aspekcie finansowym sprawy nawet wtedy, gdy dzieje się prawdziwa tragedia.
Tak, rzeczywiście, wiele lat temu Jason dinAlt, który przybył nie wiadomo skąd, potrafił wygrać i zabrać z
najbardziej znanego kasyna „Cassylia" ponad trzy miliardy kredytek, za co doczekał się dumnie brzmi
ącego przezwiska Trzymiliardowy Jason. Oczywiście, dom gry niechętnie rozstawał się ze swoimi pieni
ędzmi i w rezultacie strzela niny zginęło sześć osób. Wszyscy byli ochroniarzami o rganizacji mafijnych,
kontrolujących „Cassylię”, albo wojskowymi z lądowych służb portu kosmicznego, to znaczy lud źmi, których
trudno zaliczyć do ka tegorii „ludność cywilna". Ale tym razem było niewybaczalnie dużo ofiar, w większości
zupełnie przypadkowych: sto dwadzieścia trzy osoby, z kt órych trzydzieści osiem to rdzenni mieszka ńcy
planety. W dodatku, chociaż działo się to w nocy, zginęło troje dzieci.
Oto jak przebiegały wydarzenia.
Około północy w domu gry „Cassylia” pojawił się człowiek z wypchaną torbą. Ochrona go sprawdziła i
okazało się, że w torbie nie ma nic niebezpiecznego; zawierała tylko pieniądze - prawdziwe, wyrywkowo
sprawdzone banknoty o nominale pięćdziesięciu tysięcy, stu tysięcy i miliona kredytek. Człowiek ten usiadł
do gry w pokera i powiększając stawki w ciągu godziny przegrał wszyst ko, to znaczy prawie p ółtora
miliarda. Zachowywał się jak zupełny idiota, a w oczach płonął mu ogień szczerej nadziei rewanżu.
Ostatnie milionowe banknoty jeszcze nie zdążyły trafić do kasy kasyna, a gracz już dzwonił do kogoś z pro
śbą o wsparcie. Pięciu koleg ów pechowego gracza zjawiło się dość szybko, każdy z taką samą wypchaną
torbą. Można się było tylko domyślać, ile pieniędzy przynieśli, ale krupier był człowiekiem dyskretnym i
praktycznym. Uznał, że lepiej będzie policzyć pieniądze, kiedy trafią już do kasy.
Chcąc uczynić grę bardziej emocjonującą, kasyno postanowiło włączyć do niej jeszcze jednego uczestnika -
podstawioną osobę, która miała dodatkowo śrubować stawki. By jednak ten „naiwniak" mógł jak równy z
równym grać z szalonym hazardzistą i jego kolegami, potrzebował odpowiedniej sumy.
Krupier razem z właścicielem kasyna zdecydowali, że popro szą o pomoc finansową Bank Narodowy, kt óry
był jednym z udziałowców domu gry „Cassylia". Got ówkę dostarczono do sali sekret nym tunelem, biegn
ącym pod ulicą. Zaczęła się najbardziej niewiarygodna w historii gra, w której najmniejszą stawką było sto
milionów. Jeden z największych w Galaktyce domów gry nie jest miejscem, kt óre odwiedzają ludzie biedni.
Oprócz dwóch głównych bohaterów znalazło się jeszcze kilku ochotników gotowych zaryzykować duże
pieniądze i wystawić na próbę swoje nerwy. W ten spo sób po jakiejś półgodzinie og ólna ilość got ówki,
skoncentrowanej w sali gry „Cassylia", przekroczyła dwadzieścia miliardów. Gra nie była już teraz nudna i
przebiegała ze zmiennym szczęściem - ściśle według scenariusza kasyna. Właśnie wtedy nastąpił wybuch
w budynku naprzeciwko. Pękła witryna Banku Narodowego.
Ochrona kasyna zareagowała błyskawicznie. Kto nie wie, co trzeba robić w takich przypadkach? Skończyć
grę, wziąć pod lufę wszystkich obecnych i ogłosić: „Rzucić broń! Położyć się na podłogę!” Niestety
towarzysze człowieka, który przegrywał duże sumy, nie mieli zamiaru się podporządkować. Po pierwsze,
okazało się, że było ich nie sześciu, a co najmniej trzy razy więcej - reszta do tej pory gra ła rolę znudzonej
2
albo nieznudzonej publiczności. Po drugie, wszyscy oni działali z zaskakującą precyzją i w błyskawicznym
tempie. Bez żadnego ostrzeżenia rozpoczęła się strzelanina. Ochroniarzy zabito prawie natychmiast. Przy
okazji zginęło jeszcze kilka osób, które na swoje nieszczęście znalazły się na linii ognia. Wybu chła panika i
przez to policja, która pojawiła się prawie od razu, nie zdołała zapobiec kradzieży. Całą gotówkę znajdując
ą się w kasie kasyna, na stołach i w kieszeniach klient ów szybko i sprawnie zapa kowano do ogniotrwałych
worków. Zabijano każdego, kto próbował się przeciwstawić.
Specjalna grupa komandosów potrafiła tylko trochę opóźnić ucieczkę rabusiów z budynku kasyna na ulic
ę. Policjanci nie chcieli strzelać w obecności cywilów, za to bandyci strzelali na prawo i le wo, nie zwracając
uwagi na nic oprócz własnego bezpieczeństwa. Właściwie nawet o to nie bardzo się troszczyli, tylko dok
ładnie osłaniali tych, kt órzy nieśli worki z pieniędzmi. Na pomoc policji we zwano jednostki wojskowe. Teraz
bandytów z pewnością dałoby się zatrzymać, gdyby nie to, że w tym momencie nad miastem pojawił się ci
ężki wojskowy statek kosmiczny - krążownik liniowy klasy „PQ”. Zauważono go na wieży kontrolnej portu
kosmicznego Digo, ale statek nie stosował się do żadnych rozkazów wydawanych z ziemi. Wbrew wszelkim
zasadom od krążownika oderwała się lekka desantowa kanonierka. Pod osłoną huraganowego ognia z
najróżniejszych rodzajów broni, nawet takiej, kt órej nie powinno się używać w atmosferze, bo samemu mo
żna wylecieć w powietrze, bandyci załadowali się razem z pieniędzmi na niedużą, ale mocną łódkę i wrócili
na statek kosmiczny. Pozostawili tylko dwóch zabitych. Pancerz gigantycznego krążownika był całkowicie
odporny na ataki Cassylian. Złodzieje albo o tym nie wiedzieli, albo po prostu nie myśleli o liczbie przysz
łych ofiar. Tak czy inaczej, wystartowali w trbie awaryjnym, co oznaczało eksplozję gorącej plazmy i w
rezultacie pożar w samym centrum gęsto zasiedlonego miasta.
Tak zakończyła się tragedia, która pochłonęła sto dwadzieścia trzy ludzkie istnienia i zamieniła w dymiące
ruiny jeden z najbogatszych i najładniejszych domów gry Galaktyki.
Władze cassylijskie zachowały się bardzo lekkomyślnie. W dodatku technika, jakiej używali Cassylianie, nie
dorównywała tej, jaką dysponowali przestępcy. W rezultacie nie udało się ich zatrzymać. Nikt na planecie
nie miał nadziei na sprawiedliwą karę. Cassylianie w ogóle obojętnie odnoszą się do śmierci. Tak już jest
od dawna w tym wszechświatowym centrum przyjemności i rozrywki, gdzie ani w dzień, ani w nocy nie
cichnie aktywne i wesołe życie. Nikogo nie wzruszają beznamiętne dane statystyczne, g łoszące, że na
przykład w głównym mieście Cassylii Goldenburgu codziennie giną set ki ludzi, przeważnie mieszkańców
obcych planet. Ponoszą śmierć w wypadkach drogowych i bandyckich strzelaninach, w pijackich b ójkach i
krwawych turniejach sportowych, umierają z przedawkowania narkotyków i na nieznane choroby,
sprowadzone z odległych planet. Albo po prostu dlatego, że nie bardzo cenili swoje życie. Śmierć na
Cassylii to zwyczajna i normalna rzecz. Niekt órzy goście planety specjalnie jej szukają i znajdują właśnie w
Goldenburgu. Wygodnie jest umierać w miejscu, gdzie nikt nikogo nie szuka i o nic nie pyta, gdzie
przypadkowe morderstwo w ogóle nie podlega karze. Ci, którzy mordują z premedytacją, teoretycznie
powinni być ukarani, ale tak naprawdę bardzo rzadko stają przed sądem. Są to przeważnie prawdziwi
fachowcy, którzy umieją nie tylko popełnić przestępstwo, ale również uniknąć odpowiedzialności.
Ale obrabowanie kasyna poruszyło nawet obojętnych, opanowanych Cassylian. To już była przesada.
Nie jest tajemnicą, że w całym wszechświecie istnieją planety, kt órych mieszkańcy słyną ze zdziczenia i
demoralizacji. Tych planet nie można przyjąć do cywilizowanej wspólnoty ani nawet mierzyć zwyczajną,
cywilizowana miarą. I to jest zrozumiałe. Jednak rasa, kt óra dysponuje nowoczesnymi systemami łączno
3
ści, porozumiewa się w powszechnym międzyjęzyku, ma rozwiniętą technikę wojskową, a jednocześnie nie
przestrzega żadnych ludzkich praw, etycznych, religijnych, cywilnych czy karnych, stanowiła ewenement.
Taką rasę mieszkańcy Cassylii spotkali po raz pierwszy. Większość z nich nie chciała nawet spekulować, z
jakiej części Galaktyki przybyły te moralne potwory. Chociaż policja bardzo szybko dowiedziała się, z kim
miała do czynienia, nikomu nie poprawiło to humoru.
Kiedy na planetę przybywają ze wszys tkich bliższych i dalszych gwiezdnych skupisk znudzeni bogaci
ludzie, którzy chcą zabawić się i odpocząć, na pewno trafiają się wśród nich również osoby z podejrzaną
reputacją. Policja cassylijska nie ma więc czasu się nudzić. Rośli faceci w granatowych mundurach są
świetnie wyszkoleni i jeszcze lepiej poinformowani. Umieją działać w najbardziej nietypowych warunkach. S
ą prawdziwą dumą planety. Rząd nazywa ich supermanami i demonstracyjnie nie używa żadnych robotów-
ochroniarzy, chociaż takie maszyny produkuje się masowo w Galaktyce i na innych planetach u żywa
regularnie, podobno nie bez sukcesu. Cóż, Cassylia ufa tylko ludziom. Owszem, są narażeni na
niebezpieczeństwo, ale praca to praca. Policjanci ryzykują dobrowolnie, a przecież niejednokrotnie
wychodzili obronną ręką z zupełnie beznadziejnych sytuacji.
Tym razem jednak Cassylia przeżyła gorycz druzgocącej porażki. Jedni nie mogli sobie wyobrazić, a
drudzy zdążyli zapomnieć, że istnieją na świecie tak okrutni i bezlitośni bandyci, dysponujący
supernowoczesnymi osiągnięciami techniki.
Sprawę obrabowania kasyna rozpatrywała specjalnie powołana komisja rządowa. Najwyżsi urzędnicy
policji, pracownicy kontrwywiadu, właściciele największych spółek i banków połączyli wysiłki, porównali
swoje bazy danych i doszli do jednoznacznego wniosku. Cassylia została napadnięta przez tych samych
ludzi, którzy niegdyś nazwali się Gwiezdną Ordą. Ordę rozbito, ale z jej niedobitk ów, jak się teraz okazało,
powstała całkiem nowa banda. Jej organizatorów nazywano kosmicznymi piratami; ich wodzem był niejaki
Henry Morgan. Komputer policyjny od razu go rozpoznał, o żadnym błędzie nie mogło być mowy.
2
Po co podsunąłeś mi tę mapę, Archie?
- Popatrz uważniej. Czerwona linia pokazuje trasę ostatniej migracji diabłorogów, a ta zielona kierunek
masowego przelotu żądłopiórów. Gdyby w teorii przeprowadzić płaszczyznę przez port kosmiczny imienia
Welfa i Miasto Otwarte, te linie będą symetryczne, jak przedmiot i jego odbicie w lustrze.
- I co z tego? - zapytał Jason, głośnym pacnięciem zabijając komara na czole.
- Wariantów może być kilka. Na początek przychodzą mi do głowy dwa: albo te stworzenia poruszają się
wzdłuż linii pola magnetycznego planety, albo... ktoś jednak kieruje naszymi zwierzątkami.
- Wesoło - powiedział Jason w zamyśleniu i popatrzył na swoją dłoń.
Ostatnie słowa Archiego tak go zaskoczyły, że ręka zastygła w powietrzu i Jason nie strącił komara z czo
ła. Malutki krwiożerca zawisł przyklejony do skóry. Krwiożerca... Owad.. . Niechby nawet bardzo mały. . . Sk
ąd się wziął?!
Widocznie Archie pierwszy zrozumiał, że pojawienie się komara w pomieszczeniu budynku badawczego
jest jeszcze bardziej tajemnicze niż jego niespodziewane odkrycie z symetrycznym odbiciem. Idealna
hermetyczność wszystkich modułów i dokładna ste rylizacja ubrania, broni i w og óle wszystkich
4
przedmiotów, wnoszonych z zewnątrz, została ostatnio uzupełniona jeszcze innym, dobrze sprawdzonym
środkiem - ekranem bioenergetycznym. Mądre pole nie przepuszczało do wewnątrz niczego żywego bez
specjalnego kodu. Komar znający odpowiedni kod - to już przesada. Inna oczywista hipoteza to owad-
cyborg. Ale przecież cyborg to organizm, który musi zawierać żywą substancję. Czyli, że jest to
stuprocentowy robot, elektroniczny komar. Ale numer!
Tak lekkomyślnie zabitą (zepsutą?) przez Jasona unikalną istotę (urządzenie?) natychmiast schowali do
kontenera z gazem obojętnym. Archie zawołał Bruciego - głównego specjalistę od pyrrusańskiej flory i
fauny. Tamten obiecał, że przyleci, ale od razu zastrzegł, że wątpliwe, by w tak malutkim organizmie ukryto
wielkie tajemnice. A jeżeli nawet, to nie na poziomie biologii. Archie zgodził się z tą opinią i zaproponował,
że osobiście przeprowadzi fizyko-mechaniczną ekspertyzę obiektu po entomologicznych testach starszego
kolegi.
Archie - Archibald Stover z dalekiego Uctisu - jeszcze p ółtora ziemskiego roku temu zrezygnował z
astrofizyki na rzecz niepewnych, jeżeli chodzi o wyniki, ale za to niesamowicie wci ągających: badań
środowiska Planety Śmierci. Młody naukowiec od razu został w wciągnięty nie tylko w projekty naukowe,
ale również do kilku eks pedycji, kt óre, zgodnie z opinią wojowniczych Pyrrusan, były dość banalnym
przedsięwzięciem, natomiast mieszkańcy innych planet uznaliby je za szalone awanturnictwo. Archie uczy ł
się od Jasona spokojnego podejścia do dziwactw Pyrrusan i powoli zmienił swój stosunek do środowiska.
Był dość młody, by szybko adaptować się do podwójnej grawitacji. Skończył intensywny kurs sztuki walki,
szybko przyswoił niezbędne minimum wiedzy biologicznej i nawet przestał zwracać uwagę na szalone
przeciążenia podczas lotów, które zdarzały się szczególnie wtedy, gdy za sterem siadali mieszkańcy
Pyrrusa. Wreszcie przywykł na dobre do stałego poczucia śmiertelnego niebezpieczeństwa i nauczył się,
że zawsze trzeba być przygotowanym, aby stawić opór nieprzyjacielowi. Taki tryb życia stał się dla
przybysza z obcej planety, Archiego, czymś zupełnie naturalnym.
Był teraz innym człowiekiem i zupełnie tego nie żałował. Przekonał się o tym ostatecznie, kiedy po
niewiarygodnie ciężkiej, ale wyjątkowo ciekawej podróży do centrum Galaktyki znalazł sobie żonę, młodą
Midi z niebezpiecznej, ale pięknej planety o starożytnej nazwie Egrisi. Jego życie potoczyło się nową drog
ą i nie było już powrotu do cichej pracy nauk owej na spokojnym, nudnym i szczęśliwym krańcu Wszech
świata - na planetach Zielonej Gałęzi. Teraz Archie stał się fanatykiem Pyrrusa. Nie dawały mu spokoju
ekologiczne zagadki tej planety i wszystkie starożytne tajemnice z nią związane. Zachwycał się odważnym
charakterem Pyrrusan, a bystry umysł Jasona w połączeniu z niewiarygodną wytrzymałością i zuchwałym
uporem były wzorem dla młodego Uctisanina.
Midi też okazała się dziewczyną dociekliwą. Starała się w niczym nie ustępować mężowi. Zawsze była
dobrze zorientowana w je go sprawach i pomagała mu w pracy. Jasonowi wszędzie towarzyszyła Meta. Ca
ła czwórka pracowała teraz w niedawno zbudowanych laboratoriach kompleksu badawczego, stanowi
ących nowoczesną miniaturę szczelnie zamkniętego miasta, położonego wśród dzikiej dżungli. Dżungla
zresztą nie była zagrożeniem, a najnowsza technika zabezpieczała pomieszczenia kompleksu
badawczego przed każdą niespodzianką. Zabezpieczenie zabezpieczeniem, a z pistoletami Pyrrusanie
nie rozstawali się nawet tutaj. Przyzwyczajenie jest dru gą naturą. Jason świetnie to zrozumiał w ciągu d
ługich lat obcowania z Planetą Śmierci. A teraz Archie też uważał się za Pyrrusanina. Nawet Midi nosiła
broń, chociaż raczej z poczucia solidarności z mężem niż z wewnętrznego przekonania.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin