WEB Griffin - Korpus 05 - Rubież.rtf

(1120 KB) Pobierz
KORPUS(tom 5)

KORPUS(tom 5)

W.E.B. Griffin

 

RUBIEŻ

 

I

Buka, Wyspy Salomona                              lato 1942 roku                                                             X

W początkach roku 1942 major, dowodzący składnicą Służby Uzbrojenia Armii w Australii, przekonał się, że Armia Stanów Zjednoczonych jeszcze potrafi go zadziwić.

Statek Pacific & Far Eastern Shipping Corp. m/s „John J. Rodgers Jr" zawinął do portu w Melbourne po długiej i niebezpiecznej podróży z Bremerton w stanie Waszyngton. Wśród przeróżnych niezbędnych do prowadzenia wojny materiałów, w jego ładowniach było także 800 jednakowych, bardzo porządnych drewnianych skrzyń. Każda z nich miała wymiary dziewięćdziesiąt na dziewięćdziesiąt centymetrów na metr dwadzieścia, ważyła 160 kilogramów, była wzmocniona stalową taśmą, wodoodpornie zapakowana i w ogóle przygotowana do długotrwałej podróży morskiej.

Skrzynie, jak to skrzynie - wyładowano na ciężarówki i przewieziono do składnicy Służby Uzbrojenia, mieszczącej się w zarekwirowanym na potrzeby wojenne bardzo porządnym magazynie na przedmieściach Melbourne. Ponieważ skrzynie były zabezpieczone przed zamoknięciem, a pod dachem można było składować jedynie bardzo niewielką część zwożonego tu zaopatrzenia, ustawiono je w czterech warstwach na paletach pod płotem i nakryto plandekami. Była też inna tego przyczyna - major nie mógł uwierzyć w to, co wyczytał w manifeście okrętowym* i chciał sprawdzić jego zgodność z ładunkiem, a gdyby skrzynie zapakowano do magazynu, nigdy nie zdołałby się do nich przecisnąć. Nawet po tych przygotowaniach dwa tygodnie minęło, zanim miał czas zaspokoić swoją ciekawość.

Po dwóch tygodniach major z trudem odnalazł na ogromnym terenie składnicy pryzmę skrzyń. Po zdjęciu plandeki wyciągnął wraz z żołnierzami jedną z nich, przeciął taśmy, podważył łomem wieko i z niemałym wysiłkiem zdołał rozerwać belę papy, w którą zapakowana była zawartość.

Ku jego zdumieniu okazało się, że manifest był w porządku. Również napisy wymalowane przez szablon na każdej skrzyni zgadzały się z zawartością. Każda z nich rzeczywiście zawierała SZABLE, KAWALERYJSKIE, WZÓR 1912, Z POCHWAMI, 25 SZTUK.

" Manifest okrętowy - spis towarów przewożonych w ładowniach statku [przyp. tłum.]

Szable i pochwy zapakowane były po pięć w warstwie, a każda skrzynia zawierała pięć warstw. Zdumiony major zaczął liczyć w pamięci. Miał 800 skrzyń. W każdej po 25 szabel z pochwami. A więc miał 20.000 szabel kawaleryjskich z pochwami. Wyglądały na nieużywane, pewnie w ogóle nigdy nie były wypakowywane. Ostatnią konną jednostką amerykańskiej kawalerii w promieniu kilku tysięcy kilometrów był 26. pułk, spieszony już dawno temu na Filipinach. Jego wierzchowce wyżywiły obrońców Bataanu, a kawa-lerzyści walczyli aż do gorzkiego końca jako zwykła piechota.

Na co komu te szable? Przecież do prowadzenia nowoczesnej wojny były potrzebne jak dziura w moście. Byle kto na miejscu majora po prostu wsadziłby skrzynię na swoje miejsce, założył z powrotem plandekę i zapomniał czym prędzej, gdzie leży pryzma skrzyń z szablami wz. 1912. Nawet przestałby zachodzić w głowę, co za idiota zmarnował 128 ton liczonej na wagę złota nośności statku, by przysłać mu to cholerne żelastwo.

Ale major nie był byle kim.

Długo myślał, jaki też, do cholery, pożytek można mieć z tego kukułczego jaja. W końcu wymyślił, że może dałoby się z nich zrobić noże, coś na wzór noży okopowych z czasów poprzedniej wojny. Wrócił do skrzyń, wyjął jedną z szabel i szybko przekonał się, że to głupi pomysł. Głownie były zbyt masywne, a jelce zbyt nieporęczne.

W desperacji był już bliski myśli o tym, by użyć ich jako źródła bardzo porządnych drewnianych skrzyń, a zawartość po prostu wyrzucić w krzaki, gdy wpadł mu do głowy lepszy pomysł, Hmm, krzaki... Gałęzie. Busz. Liany. Gąszcz splątanych gałęzi i krzewów, jednym słowem - dżungla. Dżungla porastała wszelkie tereny, które może przyjść zdobywać Armii USA w tej wojnie.

Tak więc zaczął się rozglądać po okolicy i znalazł australijską firmę, która za 2,75 dolara (amerykańskiego) od sztuki, przerobiła mu te szable na maczety. Firma przed wojną produkowała zderzaki do samochodów ciężarowych, więc miała odpowiednie oprzyrządowanie i doświadczenie. Głownie szabel skracano do czterdziestu centymetrów, obcinano kabłąki i tarczę jelca. Jeden ruch potężnej prasy skracał i zagniatał pochwy.

Kiedy więc porucznik Howard uznał, że Oddziałowi Wydzielonemu 14 Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych niezbędne jest do wykonywania powierzonych mu zadań dwanaście maczet, ku swojemu zdziwieniu dostał je bardzo szybko.

I to nawet więcej niż tylko tuzin. Wieloletnie doświadczenie kontaktów ze Służbą Uzbrojenia Armii nauczyło Howarda, że piechota morska otrzymuje czasem połowę, a zwykle jedną czwartą

tego, co u niej zapotrzebuje. Tym razem było zupełnie inaczej. Zamówił sto maczet i dostał je, z miejsca i co do sztuki. Teraz tylko pozostawało wymyślić, co by tu z nimi zrobić. Dla tuzina członków OW14 potrzebował po jednej na stan i jednej zapasowej dla każdego, razem dwudziestu czterech, dla równego rachunku, powiedzmy dwudziestu pięciu. Miał ich dokładnie cztery razy tyle.

Sprawa wkrótce rozwiązała się sama. Potrzeba chwili zdecydowała, że OW14 miał dostarczyć dwóch ludzi i sprzęt, przeznaczony do zrzutu spadochronowego. Ponieważ w całej Australii nie było ani jednego zasobnika zrzutowego ani spadochronu transportowego, radiostację do zrzutu trzeba było zapakować w materace i użyć zwykłego spadochronu dla skoczka. Problem w tym, że spadochron ten zaprojektowany był do zrzutu człowieka z wyposażeniem i aby zrzut był celny, musiało pod nim wisieć co najmniej dziewięćdziesiąt kilogramów. Radiostacja, razem z materacami, ważyła zaledwie 55. Należało więc czymś dociążyć pakunki, bo inaczej wiatr je zniesie i nigdy ich nie odnajdą. A od celności tego zrzutu zależał sens całej operacji, bo porucznik Howard i plutonowy Koffler mieli lądować na małej polance w środku porośniętych gęstą dżunglą gór, zajmujących większość powierzchni wyspy Buka.

Buka ma jakieś czterdzieści pięć kilometrów długości i nie więcej niż siedem szerokości. Leży u północnego krańca wyspy Bou-gainviile, która zamyka od północy archipelag Wysp Salomona, 146 mil morskich od największej w tym rejonie japońskiej bazy w Rabaulu na Nowej Brytanii. Buka też była zajęta przez Japończyków, którzy utrzymywali tam mały garnizon i mieli bazę myśliwców.

Oprócz Japończyków na wyspie był też pododdział Służby Strażników Wybrzeża Królewskiej Australijskiej Marynarki Wojennej. Składał się nań jeden oficer, podporucznik Ochotniczej Rezerwy Królewskiej Australijskiej Marynarki Wojennej Jacob Reeves i około pięćdziesięciu krajowców, którym Reeves ponadawał stopnie podoficerskie. Reeves pozostał za liniami japońskimi, unosząc w dżunglę radiostację krótkofalową i garstkę starych karabinów, które dostał jako wyprawkę na nową drogę życia od wycofujących się Australijczyków. Miał odtąd składać meldunki o ruchach japońskiej floty i lotnictwa, dokonujących się w okolicy.

Już od pierwszych dni raporty Reevesa okazały się mieć istotne znaczenie taktyczne. W czerwcu 1942 roku, gdy Amerykanie zaczęli się szykować do pierwszego w tej wojnie kontrataku, skierowanego na południowy kraniec archipelagu, informacje Reevesa z dnia na dzień nabrały znaczenia strategicznego. Amerykanie zamierzali lądować na jednej z południowych wysp, Guadalcanal, na której Japończycy zaczęli budować lotnisko. Powodzenie tej operacji mogło zdecydować o wyniku całej wojny na Pacyfiku. Jego

niezbędnym warunkiem było wsparcie oddziałów lądujących na wyspie z powietrza. Ponieważ Guadalcanal leżała poza zasięgiem lotnictwa z baz Armii, wsparcia takiego mogły udzielić jedynie lotniskowce. A chociaż uniknęły one zagłady w Pearl Harbor, to pozostało ich w tej fazie wojny zaledwie kilka i każdy z nich był na wagę już nie złota, ale przetrwania w tej wojnie. Aby mogły skutecznie wspierać desant i jednocześnie same się bronić przed atakami z potężnych baz lotniczych wokół Rabaulu, niezbędne były nadchodzące w porę ostrzeżenia przed japońskim nalotem. Każdy samolot podążający z Rabaulu na południe musiał przelecieć nad Buka. Znaczenie stacji Reevesa było więc wprost niewyobrażalne.

I właśnie w chwili, gdy te informacje były najbardziej potrzebne, Buka zamilkła.

W dowództwie Strażników Wybrzeża widziano dwa możliwe wytłumaczenia: albo (i na to wszyscy mieli nadzieję) wysiadło radio, albo (czego najbardziej się obawiano) Reeves wpadł w ręce Japończyków, Samolot wysłany na rozpoznanie przywiózł zdjęcia trawiastego pola, na którym wydeptane były ogromne litery RA. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Całe szczęście, to tylko awaria radiostacji. To znaczy, szczęście względne, jedynie w porównaniu z drugą możliwością. Trzeba było pilnie przesłać Reevesowi nową radiostację.

Amerykanie z OW14, którzy zaoferowali się z pomocą Strażnikom Wybrzeża, dysponowali najnowocześniejszymi radiostacjami krótkofalowymi firmy Hallicrafter. Dadzą jedną dla Reevesa, nie ma sprawy, w końcu to im najbardziej zależy na jego informacjach. Tylko co z tego? Podporucznik zna się na uprawie palm na koprę, bo to robił całe życie, ale o radiostacjach miał nader nikłe pojęcie. Co z tego, że zrzucą mu to amerykańskie cudo, skoro on go nigdy w życiu nie widział i nie będzie miał pojęcia, jak je złożyć i uruchomić? Trzeba więc było znaleźć kogoś, kogo będzie można zrzucić wraz z radiostacją. Całe szczęście, że Amerykanie oprócz radiostacji mieli też radiooperatora i to w dodatku z przeszkoleniem spadochronowym, Ale na tym koniec. Plutonowy Koffler był w wojsku od zaledwie kilku miesięcy, nie miał pojęcia ani o sztuce przeżycia w tak trudnych warunkach, ani tym bardziej o prowadzeniu walki. W dodatku w dowództwie Strażników Wybrzeża uznano, że Reevesowi przydałby się ktoś do pomocy w pracy wywiadowczej, na wypadek gdyby zachorował, lub wpadł w ręce Japończyków, Koffler się do tego nie nadawał, zresztą na samolotach i okrętach japońskich znał się jeszcze mniej od Reevesa. Cała sprawa zaczęła grzęznąć.

Na szczęście okazało się, że Amerykanie i na to mają lekarstwo. W składzie OW14 był oficer wprost wymarzony na to stanowisko - o dużym doświadczeniu wojskowym, długoletni podoficer zawodowy, w dodatku instruktor rozpoznawania samolotów i okrętów nieprzyjaciela. Porucznik Howard, bo to o nim mowa, miał tylko jeden feler - nigdy w życiu nie widział z bliska spadochronu. Mimo to zgłosił się na ochotnika, by towarzyszyć Kofflerowi i radiostacji.

Gdy skład grupy przeznaczonej do uzupełnienia placówki Fernando 6 został już ustalony, pozostawało przygotować sprzęt do zrzutu i poczekać na samolot.

Radiostację i dwie prądnice zapakowano w dwie paczki, owinięto materacami i teraz trzeba je było dociążyć. Howard nie miał wątpliwości, czego należy użyć jako balastu - amunicja jest ciężka i trudno jej zaszkodzić, a na miejscu na pewno się przyda. Na tym tle doszło do konfliktu z dowódcą Strażników, komandorem Feldtem. Feldt podkreślał, że nie lecą zdobywać wyspy, a tylko przekazywać informacje. Ich zadaniem nie jest walka z Japończykami, a jedynie zapobieżenie likwidacji placówki. To dlatego wszystkie placówki Strażników nosiły imię byczka Fernando, który zamiast walczyć z torreadorem wolał wąchać kwiatki. Oni też mieli wtykać nos we wszystko wokół i unikać walki.

Powinni zabrać swoją osobistą broń i jednostkę ognia do niej, to nie ulega wątpliwości. Może nawet trochę amunicji dla Reevesa, żeby uzupełnić dotychczas zużytą, ale na pewno nie parę tysięcy sztuk, które rozwiązałyby problem dociążenia prowizorycznych zasobników. Za to maczety przydadzą się im na pewno, więc jeżeli chcą mieć jakieś żelastwo na balast, to lepiej niech je zabiorą, skoro tyle ich się tu wala. Bez maczety życie w dżungli jest bardzo trudne, a w razie potrzeby staje się bardzo użyteczną i, co najważniejsze, cichą bronią.

Dowódca OW14, major Banning, zdał się na doświadczenie swego australijskiego kolegi. Radiostację dociążono maczetami, bez pochew, żeby ich więcej zabrać.

Zrzut na Buka był mniej więcej udany. Reeves ucieszył się z tego, co dostał. Radiostacja bardzo mu się spodobała, ale jeszcze bardziej ucieszyła go obecność kogoś, kto umiał się nią posługiwać. Co do decyzji, zwalającej mu na głowę (w dosłownym sensie tych słów) dwóch cholernych jankesów, miał nieco więcej wątpliwości. To znaczy, uważał ją za skończony kretynizm. Nie po to tu zostawał, żeby teraz niańczyć parę żółtodziobów, którzy pierwszy raz w życiu widzieli dżunglę na oczy. W dodatku jeden od razu, przy lądowaniu złamał rękę. Ale maczety wszystkim się spodobały. Ich własne były poszczerbione, w dodatku podłej jakości. Te, które spadłyz nieba, były po prostu wspaniałe. Z doskonałej stali, leżały doskonale w dłoni. Wręcz stworzone do rąbania.

 

Stacja Fernando 6,                                Buka, Wyspy Salomona  

28 sierpnia 1942 roku

Dowódca garnizonu piechoty morskiej wyspy Buka i najwyższy przedstawiciel administracji kolonialnej rządu Jego Królewskiej Mości na tejże wyspie - czyli porucznik Howard i podporucznik Reeves - wybrali na naradę miejsce, w którym mogli rozmawiać swobodnie. Takim miejscem w obozie była platforma obserwacyjna zawieszona trzydzieści metrów nad powierzchnią ziemi wśród konarów potężnego, starego drzewa. Platforma była na tyle duża, że trzech, a nawet czterech ludzi mogło na niej swobodnie stać lub siedzieć. Było to główne stanowisko obserwacyjne obozu i jako takie obsadzone było od świtu do zmierzchu przez dyżurnego obserwatora.

Tak było i tym razem, więc podporucznik Reeves, zaraz po dotarciu na miejsce zwolnił dyżurującego tam bosmanmata lana Bruce'a i posłał go do obozu, żeby się przespał. Bruce, podoficer Ochotniczej Rezerwy Królewskiej Australijskiej Marynarki Wojennej, uzbrojony był w pamiętający poprzednią wojnę karabin Lee-Enfield i dwie zrzutowe maczety, a jego umundurowanie składało się z przepaski biodrowej i czegoś w rodzaju płóciennej spódniczki.

- Tak jest, panie poruczniku - odparł Bruce, zasalutował sprężyście i odsłonił w uśmiechu swoje spiłowane w szpic, czernione zęby. Ten uśmiech na ciemnej płaskonosej, zwieńczonej kędzierzawą szopą włosów twarzy, przygodnego wędrowca zapewne przyprawiłby o zawał serca, podobnie jak widok pociętej bliznami klatki piersiowej i twarzy, ale Reeves spędził na Buka całe życie, więc miał się kiedy przyzwyczaić. Tak samo, jak do tego, że odpowiedź padła w czystej angielszczyźnie, bez żadnych naleciałości miejscowych, za to z akcentem z Yorkshire, pamiątką po edukacji w szkole prowadzonej przez anglikańskich misjonarzy.

Bosmanmat zniknął wśród gałęzi, a chwilę potem nad krawędzią platformy pojawiła się głowa porucznika Howarda, Howard nosił trzymiesięczną brodę i rozlatujące się drelichy polowe piechoty morskiej. Nogawki spodni były ucięte pod kolanami, a rękawy kurtki oderwane u ramion, przez co kurtka stała się całkiem wygodną kamizelką. Przez plecy miał przerzucony pistolet maszynowy Thompsona, a u pasa wisiała mu maczeta przerobiona z amerykańskiej szabli.

Howard wdrapał się na platformę, podszedł do Reevesa, siedzącego na podłodze i opartego plecami o pień. Reeves wyglądał nie lepiej od niego. Na głowie nosił bardzo zniszczoną okrągłą czapkę mundurową marynarki, nie mniej wybrudzony mundur z obciętymi rękawami, szorty i buty, pokryte plamami zielonej pleśni. Na

szyi Reevesa wisiała ciężka lorneta wachtowa produkcji firmy Ernst Leitz z Wetzlaru, poniemiecka pamiątka rodzinna z poprzedniej wojny. Przez ramię wisiał pistolet maszynowy Mausera w drewnianej kolbie-kaburze, kupiony kiedyś przez Reevesa od kapitana statku, który przywiózł go z Chin.

-  Po drodze przechodziłem koło naszego browaru - powitał Amerykanina Reeves. - Bąbluje aż miło.

-  Cukru mamy pod dostatkiem, a soli nic - odparł Howard.

-  Tak - zgodził się Australijczyk. -I jakie widzisz rozwiązanie?

-  Są dwa wyjścia: możemy się albo zalać w trupa, albo gdzieś wyprawić po sól. Może inne rzeczy też by się dało znaleźć.

Reeves roześmiał się. Mimo początkowych wątpliwości, zdążył polubić Amerykanina, którego zrzucono mu na głowę w czerwcu. Więcej, zdążył się z nim zaprzyjaźnić.

-  Ostatnim razem, kiedy ludożercy zaatakowali japoński patrol, zwalili nam tu na głowę trzystu ludzi, którzy przetrząsali każdy krzak przez ponad tydzień.

-  Ale nas nie znaleźli - podkreślił Howard.

-  Parę razy naprawdę niewiele brakowało.

-  Musimy mieć sól - powtórzył Howard. - Sto kilo ryżu też by nie zaszkodziło. Może nawet trochę tych ich wędzonych małży, albo puszkowanych krabów. Koffler mówi, że przydałaby się japońska radiostacja. Że już nie wspomnę o chininie, alkoholu i innych lekarstwach.

-  Nie przesadzasz odrobinę? Gdybym to ja był japońskim dowódcą i zameldowano by mi o ataku ludożerców, którzy zabrali wędzone małże, radiostację i lekarstwa, to chyba zacząłbym żywić poważne obiekcje co do tego, czy to aby rzeczywiście byli kanibale.

-  I tak już pewnie o nas wiedzą, Jake - odparł Howard. - Do tej pory musieli się już dowiedzieć.

-  Skoro tak, jeżeli domyślają się, że tymi kanibalami dowodzi Australijczyk, albo tym bardziej pieprzony marine, a o was też już chyba wiedzą, bo musieli słyszeć nasze rozmowy z Pearl, to czemu by nie mieli poczekać i zastawić zasadzki na ludożerców, kiedy znowu wytkną nos z cholernej dżungli?

-  Musimy mieć sól.

-  Powtarzasz się, kolego.

-  Bo to w tej chwili najważniejsze.

Reeves wzruszył ramionami, przyznając mu rację.

-  Musimy ją zdobyć na Japończykach. A oni zareagują tak samo, czy zabierzemy tylko worek soli, czy wszystko, co nam w ręce wpadnie.

-  Ostatnim razem mieliśmy po prostu szczęście.- odparł śmiejąc się

-  Rachunek prawdopodobieństwa, durniu! Reeves.

-  Wezmę Bruce'a - powiedział Howard. -I może jeszcze z tuzin ludzi. Możemy być z powrotem za tydzień.

-  Nie ma mowy - powiedział Reeves z uśmiechem, ale stanowczo.

-  jake, mnie szkolono do przeprowadzania takich wypadów.

-  Może. Ale ja znam tę wyspę, a ty nie. I choćby dlatego nie może być o tym mowy.

-  Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby cię stracić, Jake. Bez ciebie krajowcy dadzą nogę w ciągu jednego dnia i Bóg mi świadkiem, nie będę ich za to winił.

-  Z ust mi to wyjąłeś. Tylko że oni sobie tak po prostu nie pójdą. Najpierw odbędzie się debata nad tym, czy lepiej was zjeść, czy sprzedać Japończykom.

-  Chyba nie mówisz poważnie - ostrożnie powiedział Howard.

-  Czego? Tego o jedzeniu, czy o Japończykach? Mówię poważnie, przyjacielu. I to o obu tych możliwościach. Nie nazywam ich kanibalami dla żartu, to po prostu stwierdzenie faktu. Jak myślisz, skąd Bruce ma te swoje blizny? Chyba nie myślisz, że to robota misjonarzy?

Przez chwilę milczeli, patrząc sobie w oczy.

-  Zrobimy tak - podjął Reeves. - Bruce zostanie tutaj z Kofflerem i jeszcze dwoma, trzema mężczyznami i resztą kobiet. Będą utrzymywać obóz do naszego powrotu, a w razie gdyby Japonce zanadto się zbliżyli pod naszą nieobecność, będzie komu go ewakuować.

Howard przez chwilę rozważał słowa Reevesa.

-  Bruce i Koffler zaprzyjaźnili się przez ten czas - wyjaśniał dalej Reeves. - No i zostawimy im jeszcze Patience. Tych dwoje zatroszczy się o Kofflera w razie czego. Zgodzisz się chyba ze mną?

Panna Patience Whiterspoon również skończyła misyjną szkołę, ale nauka o chrześcijańskiej cnocie wstrzemięźliwości płciowej wywietrzała z jej głowy w chwili, gdy ujrzała plutonowego Stephena M. Kofflera. Oboje mieli po osiemnaście lat i Steve wydawał się jej bardzo pociągający.

Jej nieukrywane zainteresowanie Steve'em pozostało jednak nieodwzajemnione. Może to z powodu jej spiłowanych w szpic, uczernionych zębów i dekoracyjnych blizn, którymi usiane były jej łono i piersi? Kto wie?

Porucznik Howard nie wiedział, czy zapatrywania plutonowego Kofflera na osobę Patience Whiterspoon uległy z czasem zmianie i czy ta zmiana spowodowała jakieś zmiany. Tego

nie wiedział i  nie chciał wiedzieć. Ale musiał się zgodzić z Reevesem, że ci dwoje stanowią najlepszą szansę ocalenia dla Kofflera na wypadek, gdyby ich wyprawa po sól źle się skończyła, albo gdyby Japończycy przypadkiem odnaleźli obóz podczas jej trwania. Może nawet nie najlepszą, a jedyną szansę.

-  Masz rację - powiedział Howard.

-  A poza tym, jeżeli pójdziesz z nami, będziemy mogli skorzystać z twoich umiejętności wojskowych.

-  Pieprzenie.

-  Nie chciałbym, żeby ci to za bardzo uderzyło do głowy, chłopie, ale moi ludzie naprawdę zaczynają cię podziwiać. Bardzo możliwe, że to z powodu brody. Ich nie rosną tak szybko. Tak czy inaczej, jeżeli pójdziemy i coś by mi się stało, to przypuszczam, podkreślam, przypuszczam, że z tobą by wrócili.

Howard raz jeszcze spojrzał mu w oczy.

-  Myślałem, żeby wyruszyć jutro o świcie - powiedział.

-  Nie, Joe. Powinniśmy wyruszyć zaraz. W ten sposób będziemy mogli iść przez resztę dnia i noc, a jutrzejszy dzień przespać - powiedział Reeves i wstał. - Ja pomówię z Bruce'em, a ty porozmawiaj z Kofflerem.

Lotnisko Hendersona,                                                 ^

Guadalcanal, Wyspy Salomona                                    ^

28 sierpnia 1942 roku

Dwusilnikowy samolot pasażerski, zabierający dwudziestu jeden pasażerów, znany przed wojną jako Douglas DC-3, dorobił się w jej trakcie wielu innych nazw. Piloci nazywali go pieszczotliwie Dyziem. Armia Stanów Zjednoczonych C-47 i C-53, Skytrainem i Sky-trooperem, Marynarka R4D, a Anglicy Dakotą.

Samolot, lecący z Espiritu Santo na Guadalcanal należał do MAG-25*, był więc R4D, jako że piechota morska używała oznaczeń sprzętu nadawanych przez Marynarkę USA. Po godzinie lotu szef obsługi** wyszedł z kabiny pilotów i ruszył do tyłu między pakami pilnych ładunków przymocowanych stalowymi odciągami do podłogi ładowni. W samym końcu kadłuba na workach z pocztą spał przystojny, mocno opalony szatyn w wieku około dwudziestu pięciu lat.

* MAG - Marinę Air Group - Grupa Powietrzna Piechoty Morskiej Jest jednostką złożoną z kilku dywizjonów [przyp. aut.].

** Szef obsługi - crew chief - w lotnictwie amerykańskim podoficer odpowiadający za utrzymanie samolotu, koordynację prac mechaników, tankowanie, zaopatrzenie itd. Szef obsługi w samolotach transportowych jest członkiem personelu pokładowego i wówczas pełni dodakkowo role podoficera odpowiedzialneBO za ładunek lub oficerowi zrzutu [przyp. tłum.]

Pozostali pasażerowie, podpułkownik piechoty morskiej i kapitan lotnictwa Armii, z których każdy dźwigał ze sobą cały dobytek i wyposażenie przepisane przez regulamin oficerowi, udającemu się do strefy bezpośrednich działań bojowych, byli trochę zdziwieni widokiem młodego człowieka drzemiącego na workach z pocztą.

Po pierwsze, wsiadł na pokład w ostatniej chwili. Pilot musiał wyłączyć jeden z już pracujących silników, żeby dało się otworzyć drzwi i go wpuścić. Po drugie, w odróżnieniu od ich wypchanych worów, jedynym jego bagażem była powłoczka na poduszkę, zawiązana z otwartego końca. Miał na sobie spodnie khaki i koszulę, której kołnierzyk ozdobiony był srebrnymi „szynami" kapitana, oraz buty polowe szeregowego piechoty morskiej. Wszystkie części umundurowania były świeżo wyfasowane. Więcej, młody człowiek zapomniał z nich pousuwać metki kontroli technicznej, z którymi odzież zwykle trafia do magazynów.

Szef obsługi wyciągnął rękę, by obudzić śpiącego, ale ten otworzył oczy, zanim zdołał dotknąć jego ramienia.

-  Panie kapitanie - powiedział - major Finch prosi pana do kabiny.

-  Dobra, już idę - odparł dziwny pasażer. Przeciągnął się i wstał, a potem ruszył za szefem przez całą długość ładowni, do drzwi prowadzących do kabiny pilotów. Szef otworzył drzwi przed kapitanem i gestem zaprosił go do środka.

Kapitan wszedł dokąd się dało, a potem kucnął i podsunął się jeszcze dalej, równając się z pilotem.

-  Chciał mnie pan widzieć, sir? - zapytał.

-  Owszem. Trochę mnie zdziwiło, że wbrew moim oczekiwaniom nie przyszedłeś sam, choćby po to, żeby podziękować.

-  To raczej ja powinienem być zdziwiony, jak szybko pan major zapomniał, co się wbija do głowy każdemu pilotowi przy nauce prowadzenia Dyzia, że „należy unikać wizyt osób nieupoważnionych w kabinie podczas lotu".

Major roześmiał się.

-  Skoro już mówimy o nieupoważnionych osobach i czynnościach, Charlie, to jak myślisz, jakich kłopotów mogę się spodziewać za to, że cię zabrałem na tę przejażdżkę?

-  Żadnych, panie majorze. Nadal jestem przydzielony do dywizjonu i po prostu wracam do domu.

-  Jak na ciebie, Charlie, brzmi to podejrzanie prosto - powiedział z uśmiechem major Finch i spojrzał na drugiego pilota, młodego porucznika. - Panie Geller, proszę się przywitać ze słynnym kapitanem Charlesem M. Gallowayem.

-  Jak się pan zapewne przekonał, panie Geller, jestem doskonałym pilotem R4D...

-  Tak jest, panie majorze. Nie uszło to mojej uwadze, sir -odparł porucznik Geller całkowicie poważnym tonem.

-  To wszystko zasługa tego, że moim ipem* był Charlie.

-  W Fort Benning - Charlie uśmiechnął się, wspominając stare, dobre czasy.

-  Doprowadzaliśmy lotników Armii do rozpaczy - kontynuował Finch. - ja byłem świeżo upieczonym majorem, a Galloway sierżantem, ale uczył mnie i innych oficerów piechoty morskiej latania Dyziem. U nich, tam w Armii, sierżantom nie pozwalają pilotować.

Porucznik Geller zaśmiał się krótko, jak należy, gdy przełożony opowiada dowcip.

-  Chyba trzeba było zawalić ten egzamin, Charlie - powiedział Finch. - Byłbym teraz asem przestworzy, a nie dorożkarzem.

-  Może i tak, ale wieczorem będziesz z powrotem na Espiritu Santo, osuszysz butelczynę z siostrzyczkami i pójdziesz spać w łóżku nakrytym prawdziwym prześcieradłem.

-  Słyszałem, że warunki na lotnisku Hendersona są raczej podłe.

-  A nie było tego do tej pory widać?

-  To mój pierwszy kurs na Cactusa**.

-  No to wiedz, że warunki są naprawdę podłe - powiedział Galloway. - Mała uwaga natury protokolarnej: dobrze wychowani drudzy piloci samolotów, które przylatują w gości, sami pompują paliwo na drogę powrotną.

-  Nie ma obsługi naziemnej? - zapytał Geller.

-  Cystern też nie ma. Całe paliwo, jakie mamy, przywożą szybkie transportowce...

-  Co to są szybkie transportowce?

~ Pierwszowojenne niszczyciele, którym połowę kotłów usunięto, żeby zrobić miejsce na ładunek albo dla przewożonych żołnierzy - wyjaśnił Galloway. - Po tej operacji zrobiły się szybkie już tylko w stosunku do zwykłych transportowców. Tak czy inaczej, paliwo przywożone jest w dwustulitrowych beczkach, przywiązanych do pokładu. Marynarze albo przeładowują je na barki desantowe, albo, gdy istnieje zagrożenie nalotem, po prostu wyrzucają za burtę. Benzyna jest, jak wiecie, lżejsza od wody, więc beczki unoszą się na powierzchni. Dalej już zajmuje się nimi piechota morska: przewozi na brzeg, wytacza na plażę i dostarcza na lotnisko. Upał i wilgoć są naprawdę straszne. Nie trzeba przetoczyć wielu beczek zbyt daleko, żeby mieć dosyć tej zabawy.

* Ip - właściwie IP, instruktor pilotażu [przyp. aut.]. ** Cactus - kryptonim radiowy wyspy Guadalcanal [przyp. tłum.].

Więc prosze, panie Geller, żeby pan nie dłubał palcem w nosie, przyglądając się jak inni uzupełniają wam paliwo.

-  Nie będę, panie kapitanie.

-  Zaraz, jak to marines zajmują się paliwem? - zapytał Finch. - Marynarka nie dała żadnych ludzi do obsługi przyczółka?

-  Jack, nie jesteś w Korpusie od trzech tygodni, więc nie udawaj, że nie wiesz. Marynarka daje nam tylko to, co musi i ani grama więcej.

-  Czyżbym słyszał ton goryczy w twoim głosie? - zapytał Finch z dezaprobatą.

-  Z marynarzami układa mi się wyśmienicie, Jack. To z pieprzoną Marynarką mam problemy.

Finch zaśmiał się.

-  Skoro wszystko jest w porządku, Charlie, to dlaczego potrzebowałeś się wpychać chyłkiem do mojego samolotu, żeby się dostać na lotnisko Hendersona?

-  Jakiś cholerny dwuipółpaskowiec* na Espiritu chciał mnie wysłać do domu szybkim transportowcem.

-  A co w tym złego?

-  Dostaję morskiej choroby - powiedział Galloway.

-  Pieprzysz - uśmiechnął się Finch.

-  Moim zastępcą jest jeszcze ciepły porucznik z całkowitym nalotem w granicach 350 godzin. A to najbardziej doświadczony z moich pilotów.

-  Skoro wreszcie mówimy szczerze, to czy ty aby na pewno jesteś zdolny do latania? Czyś ty się czasem nie urwał ze szpitala? |

-  Czuję się świetnie. Nic mi się nie stało, kiedy mnie zestrzelili. Trochę się opaliłem i odwodniłem, ale to wszystko.

-  Naprawdę, Charlie?

-  Tak, jestem w doskonałej formie.

-  Jak to się stało?

-  Właściwie, to nawet nie wiem. Nie widziałem faceta, który mnie dostał. To musiało być Zero, tego jestem pewien, ale nawet go nie widziałem. Nagle poleciały kawałki osłony, potem silnik stanął i się zapalił. No to sobie przypomniałem, co mój ip mówił o wysiadaniu z Wildcata i hop.

-  Długo pływałeś?

-  Do następnego ranka. Kuter torpedowy wyłowił mnie o świcie.

-  Jezu!

-  Dobry Bóg troszczy się o idiotów i pijaków, a że ja się kwalifikuję do tej opieki z obu paragrafów, więc co mi się mogło stać?

Rany boskie, pomyślał śmiejąc się w duchu Finch, Geller patrzy ma niego jak na świeżo powstałego z grobu Łazarza.

-  Opowiedz mi o lotnisku.                                                   - Pensacola to nie jest. Żółtki zaczęli je budować i prace były całkiem zaawansowane, kiedyśmy im je odebrali. To dlatego wpuściliśmy się w to aż tak na wariata, żeby go nie zdążyli skończyć bo wtedy byśmy byli ugotowani. Jezu! Jeszcze parę tygodni i tak by nam dupę przetrzepali przy próbie desantu, żebyśmy się nie pozbierali. No więc wzięliśmy się do roboty i zdobycznym sprzętem dokończyliśmy budowy.

-  Dlaczego zdobycznym?

-  Bo nasz nigdy nie dotarł na plażę. Tak samo jak ciężka artyleria dywizyjna, zaopatrzenie, a nawet kilkuset żołnierzy, których nie zdołano wysadzić na ląd. Marynarka nie chciała ryzykować ataku na swoje drogocenne okręty, więc po prostu zawinęła dupę w troki i odpłynęła ku zachodzącemu słońcu następnego dnia po wysadzeniu desantu. W tej chwili połowę naszego wyżywienia stanowią zdobyczne zapasy.

-  Boże!

-  Bez przesady, to ich żarcie wcale nie jest złe. No, to znaczy poza ryżem. Ale oprócz ryżu są jeszcze pomarańcze i mandarynki, kraby i małże w puszkach, nawet homary i krewetki.

-  A jak wygląda samo lotnisko?

-  Pas ma osiemset pięćdziesiąt metrów, teraz go przedłużają. Kiedy pada, staje się grząski, a leje codziennie. Było mnóstwo kraks przez to cholerne błoto.

-  Błoto? To co, tam nie ma nawet mat nawierzchniowych*?

-  Nie, jest grzęzawisko. Mówi się, że mają budować obok drugi pas, tylko dla myśliwców.

Galloway wstał z kucek, żeby rozprostować zdrętwiałe nogi.

-  Chce pan może usiąść, sir? - zapytał Geller,

-  Nie, dziękuję - odparł Galloway, uśmiechając się. - Panie Geller, czy pan już kiedyś widział P-400?

-  A co to jest do cholery P-400? - wtrącił Finch.

-  Nie, panie kapitanie - odparł Geller.

-  Ten samolot kiedyś się nazywał P-39, ale ponieważ wszyscy wiedzieli, że jest do dupy, to przezwali go P-400 i postanowili wepchnąć Brytyjczykom...

-  Ach, to ten dolnopłat Bella z działkiem strzelającym przez wał śmigła? - przypomniał sobie Geller.

-  Zgadza się. Ci byli chętni, ale jak tylko dostali jeden i trochę nim polatali, to odwołali zamówienie. Skoro nikt ich nie chciał, trafiły na Guadalcanal.

-  Do piechoty morskiej? - domyślił się Finch.

* Maty nawierzchniowe - ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin