Ferdynand Antoni Ossendowski - Orlica - Powieść z życia górali Wysokiego Atlasu.pdf

(607 KB) Pobierz
9058251 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
9058251.001.png 9058251.002.png
ANTONI FERDYNAND
OSSENDOWSKI
ORLICA
Powieść z życia górali
Wysokiego Atlasu
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
R O Z D Z I A Ł P I E R W S Z Y
Na starej drodze karawanowej
Oddział posuwał się szybko naprzód, i białe lekkie burnusy, jak skrzydła drapieżnych
ptaków, miotały się nad pochylonymi do końskich karków jeźdźcami.
Gdy droga wcisnęła się w głęboki wąwóz wcinający się w spadki Dżebel Orak, jeźdźcy
wstrzymali konie, zeskoczyli z siodeł i zwróciwszy rumaki pyskami ku wyjściu z wąwozu
wydali krótki, chrapliwy krzyk. Wierzchowce nawykłe do głosów swych panów wspięły
się na zadnie nogi i jak strzały wypuszczone z łuku pomknęły przebytą już drogą do domu.
Jeźdźcy tymczasem obejrzeli miejscowość i ukryli się za kupami zwałów skalnych i w
wyrwach z obydwóch stron drogi.
W wąwozie zaległa i zaczaiła się cisza. Najbardziej czujny człowiek nie zauważyłby
obecności ośmiu uzbrojonych ludzi czyhających za skałami.
– Ras ben Hoggar! – rozległo się ciche wołanie z poza kamieni.
– Co powiesz, Achmedzie! – odpowiedział jeden z zaczajonych Szleu.
– Czy dobre wybraliśmy miejsce na zasadzkę?
– Lepszego nie znajdziemy na całej drodze! – odparł Ras i zapytał: – Czy wygodne ma-
cie do strzału kryjówki, towarzysze?
– Zupełnie dobre! – odpowiedzieli inni. – Widzimy z nich drogę aż do zakrętu nad po-
tokiem.
– Niebezpieczne nasze przedsięwzięcie... – rozległ się niepewny głos Achmeda.
1 Mahreb – arabska nazwa Maroka.
4
Pomiędzy Tarudantem a hiszpańską kolonią Sidi Ifni istnieje stara droga karawanowa.
Przechodzi ona wąskimi dolinami, przecinającymi ostatnie uskoki dwóch grzbietów: od
południa Anty-Atlasu, od północy – Wysokiego Atlasu. Droga ta niegdyś była bardzo
uczęszczana przez kupców, ponieważ tymi dolinami przedzierali się oni ze swoimi wiel-
błądami z Mahrebu 1 na brzeg Atlantyku i dążyli dalej na południe, do Senegalu, po kość
słoniową, po towary podzwrotnikowe i po czarne, niby z hebanu rzeźbione, rosłe i pło-
mienne niewolnice o spiżowych piersiach, białych zębach i oczach o złocistym, namięt-
nym połysku. Od pięciu lat karawany nie suną już tą drogą, gdyż wytknięto inne szlaki,
krótsze i dogodniejsze.
Pewnej nocy starą drogą karawanową posuwał się mały oddział konny. Byli to jeźdźcy
ze szczepu Szleu. Można było ich poznać od razu z orlich nosów, szlachetnych, rycerskich
rysów twarzy i postaw, a także z długich włosów, zwisających kosmykami z pod białych
zawojów.
Jeźdźcy mieli piękne konie górskie o cudnych, kościstych głowach i cienkich, śmigłych
nogach, a byli dobrze uzbrojeni w długie skałkowe karabiny, ozdobione srebrem i perłową
masą, prochownice z cyzelowanej miedzi, haftowane, skórzane sakwy, „czakras”, z peł-
nym ładunkiem kul, i za pasami krzywe „kumia”, obosieczne, do sierpów podobne handża-
ry.
– Nie mówiłem tobie, Achmedzie, że jest ono bezpieczniejsze od odwiedzenia kawiarni
lub strzału do zająca – odparł Ras. – Jeżeli jednak boisz się, to lepiej zmykaj póki czas!
– Nie boję się – zaprotestował Achmed – ale nie chcę popaść w ręce wielkiego „kaida” 2
Glaui, który z ramienia sułtana i Francuzów rządzi górami i przysięgał, że nawet kobieta i
dziecko mogą bezpiecznie przechodzić drogami górskimi. W zeszłym roku, gdy około
Amizmis górale Suss napadli na jakiegoś kupca, kaid schwytał ich, kazał ściąć i głowy ich
wywiesić na murach swej stolicy w Tarudant.
– To inna rzecz! – zaśmiał się któryś ze Szleu. – Tu napadniemy na karawanę hiszpań-
ską. Dąży ona bez przepustki wielkiego kaida i bez eskorty jego spahisów. Nikt się o losie
tej karawany nie dowie, chyba po roku, albo po dwu, gdy szakale i hieny zatrą resztki śla-
dów. Bądź dobrej myśli, Achmedzie!
Znowu zapanowała cisza i przez wąwóz przemykał się tylko lekki wietrzyk, szeleszcząc
w zaroślach suchych tamaryndów i aloesów.
Ras ben Hoggar, trzydziestoletni silny i zwinny człowiek, siedział w pierwszej kryjów-
ce kierując całą wyprawą. On to miał podać sygnał do napadu wypuszczając pierwszą ku-
lę. Ras wyciągnął się wygodnie pośród kamieni, swój karabin, oparty na skale, skierował
na drogę, czekał i myślał.
Dusza jego błąkała się w tej chwili w rodzimych górach około „kasby”, wielkiego wa-
rownego gmachu z grubymi murami, wieżycami i potężną bramą; w kasbie mieściła się
cała wieś, gdzie dom stał przy domu, gdzie przez wszystkie mury przechodziło szerokie,
ciemne przejście, łącząc wszystkie budynki w jedną całość, przypominającą ul z labiryn-
tem woskowych komórek. Góral widział swój dom, a w nim Czar Azizę, najpiękniejszą z
kobiet w całej okolicy. Pojął ją za żonę dopiero dwa lata temu, a był szczęśliwy, jak tylko
może być szczęśliwy człowiek, którego kocha góralka Szleu.
Ras uśmiechał się do żony, gdyż widział ją wiotką i zgrabną jak sarna, szybko idącą z
dzbanem na ramieniu do źródła po wodę. Szła prawie nie dotykając sprężystymi nogami
różowej ziemi, lekko się kołysząc w wąskich, silnych biodrach. Dumnie niosła wysoką,
wybujałą pierś i piękną głowę o oczach jak gwiazdy i ustach podobnych do płatków czer-
wonego oleandru.
Ras kochał i był kochany. Gdy myślał o pieszczotach Czar Azizy, dreszcz biegł mu po
grzbiecie i po stawach. Zaczął nadsłuchiwać, gdyż wydało mu się, że dolatuje go głos żony
śpiewającej starą piosenkę góralską.
– Czy uda się nam dziś? – zapytał cichym głosem siedzący obok niego Achmed.
Ras drgnął i odpowiedział:
– In Cza Allah! Jak zechce Allach!
Tymczasem do mroku nocy wlewać się zaczęły niewidzialne potoki szarych cieniów,
później białawych, spływających z gór. Zachichotała gdzieś zupełnie blisko błąkająca się
w górach hiena, zaszlochała para szakali, gwizdnęły budzące się ptaszki, a z ich ostatnim
piskiem wierzchołki gór różowieć zaczęły.
Świtało...
Upłynęła jeszcze godzina i wąwozem przemknął szakal trwożnie się oglądając. Wtedy
Ras podniósł się, obejrzał karabin, podsypał prochu na panewkę, umocował się na kola-
nach i cicho zakwilił jak jastrząb. Głucho szczęknęły w wąwozie odwiedzione kurki kara-
binów.
W pół godziny później w końcu wąwozu zaczerniły się jakieś postacie.
Bystre oczy Rasa dostrzegły obładowane wielbłądy. Szły po dwa i po trzy w rząd, wy-
ciągając się powoli na wąskiej drodze w długi sznur. Z tyłu jechało kilku jeźdźców.
2 Kaid – książę, wezyr, gubernator.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin