KRÓLICZEK crossover SW z HP.doc

(115 KB) Pobierz
KRÓLICZEK

KRÓLICZEK
autorstwa Kasiopei
 

Admirał Piett trwał niewzruszenie u boku swego zwierzchnika. W zasadzie nie musiał być obecny przy składaniu tego raportu, niemniej jednak miał przeczucie, że lord Vader i tak by go wezwał. Kończył się nocny dyżur, a zejście z mostka wymagało potwierdzenia u najwyższego dowódcy.
Kiedy więc lord Vader wysłuchał raportu kapitana „Dewastatora”, Piett wyprostował się w oczekiwaniu. Tak, jak przypuszczał, Vader zwrócił się ku niemu.
– Osłony trzy–czwarte, prędkość podświetlna. Nim uda się pan na spoczynek, admirale, proszę zarządzić przygotowanie zmiany kursu. Wracamy na Coruscant. Niech... programiści… ustalą... parametry... – Vader nagle zaczął mówić coraz wolniej, jakby z roztargnieniem, aż wreszcie zupełnie zamilkł.
Piett drgnął niespokojnie, pytająco marszcząc brwi. Spojrzał uważnie na Czarnego Lorda. Był już na tyle wyczulony, że umiał rozpoznać, kiedy wzrok Vadera zatrzymywał się na nim. Teraz Sith nie patrzył na niego, tylko na coś za jego plecami. Piett odwrócił się podążając za jego spojrzeniem... w samą porę, by ujrzeć małego, czarnego królika znikającego za panelem sterowania. Młodszy nawigator również zauważył zwierzątko, jego wzrok wystrzelił jak błyskawica ku Vaderowi, po czym jeszcze szybciej powrócił do pulpitu w jakże typowym odruchu „ja nic nie widziałem”.
Zapadła straszna, niemal namacalna cisza.
– Piett? – odezwał się po chwili Vader.
– Tak, panie? – Miłosierny Stwórco, niech się okaże, że to sen...
To nie był sen. Króliczek wystawił filuternie łebek zza wspornika, po czym schował się za butem nawigatora. Nieszczęsny chłopak udawał, że go tam nie ma.
– Mógłbym przysiąc, że właśnie zobaczyłem królika, Piett...
Admirał przez chwilę walczył z chęcią, by się po wariacku zacząć śmiać. Opanował się, przywołując całą siłę woli. Był w końcu zawodowcem. Nie takie rzeczy widywał. Ale królik?!... Skąd... Kto...
– Obawiam się, że ja też go widziałem, milordzie. – Piett odruchowo popatrzył na Vadera w oczekiwaniu jakiejś reakcji – trochę bez sensu, biorąc pod uwagę maskę.
– Cieszę się, bo oznacza to, że nie oszalałem. JESZCZE nie…
Królik porzucił właśnie bezpieczną przystań za butami nawigatora i przystąpił do zwiedzania stanowisk operatorów pola siłowego. Zrobiło się niewielkie poruszenie. (Niewielkie, bo Vader patrzył w tamtą stronę; poruszenie, bo mimo wszystko króliki nieczęsto się tam widywało.)
– Piett?
– Tak?
– Czy ja o czymś nie wiem?
– Sir…?
– Od kiedy werbujemy króliki?
Piett pozwolił sobie na nerwowy uśmiech. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Miał ochotę odpalić, że sądząc z umaszczenia, królik należy do obsługi naziemnej, wolał jednak nie ryzykować. Lord Vader przejawiał czasami poczucie humoru, ale jak większość cech Czarnego Lorda. bywało ono dość... ekstremalne.
– Czy ten królik często tu bywa?
– Sir, widzę go po raz pierwszy.
– Jesteś pewny?
– Absolutnie, milordzie.
– Wygląda na zadomowionego.
Znów zapadła cisza, Czarny Lord i admirał zgodnie obserwowali, jak zwierzątko z werwą czyści sobie pyszczek łapkami.
– Co zamierza pan zrobić w zaistniałej sytuacji, admirale? –spytał Vader, przyglądając się jak królik wdzięcznie staje słupka i rozgląda się na boki.
Piett wyprostował się natychmiast.
– Sayer!
Jego adiutant postąpił dwa kroki do przodu.
– Złapcie to zwierzę i ustalcie, kto je tu wpuścił.
– Tak jest!
Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Króliki nie lubią być łapane. I kiedy chcą, potrafią być bardzo, bardzo szybkie. I złe. Piett z rosnącym niepokojem obserwował pościg załogi za rączym stworzeniem. Kiedy królik, wściekle wierzgając, wywinął się kolejnemu oficerowi, admirał kątem oka zerknął na Vadera. Czarny Lord zauważył to spojrzenie.
– Może przywołać odziały szturmowe, jak pan sądzi admirale?
Piett spojrzał na niego bezradnie.
– Mam go zastrzelić? – spytał w przypływie beznadziei
– Oszalałeś, Piett?!
Oficerowie zaprzestali pościgu i gwałtownie podrywali się z kolan, widząc zbliżającego się do nich Vadera.
Czarny Lord przyklęknął i zapukał palcami w posadzkę. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, królik natychmiast zmaterializował się przy nim.
– Czyj on jest? – zapytał Vader, nie podnosząc głowy.
Oficerowie popatrzyli po sobie. Nikt nie odpowiedział. Piett jak zahipnotyzowany patrzył na dłoń w czarnej rękawicy, przesuwającą się po króliczym futerku. Królik rozpłaszczył się na podłodze pod tym dotykiem, łapy rozjechały mu się na boki. Vader podrapał go jeszcze za uszami, po czym wyprostował się.
W korytarzu rozbrzmiały kroki i czyjeś ożywione głosy. Chwilę później zakłopotany agent ochrony meldował, że zatrzymano człowieka, który usiłował dostać się na mostek w poszukiwaniu zaginionego zwierzęcia.
Wszystkie oczy skierowały się na lorda Vadera.
– Mhm. – To było wszystko, co usłyszeli.
– Kazać go wprowadzić? – zapytał usłużnie Piett.
– O tak.
Tym razem wszystkie spojrzenia, jak na komendę, powędrowały ku grodzi, zza której wynurzył się osobnik w stopniu sierżanta, o sympatycznej, acz zdenerwowanej powierzchowności, eskortowany przez agentów ochrony. Osobnik jednym spojrzeniem omiótł całe zgromadzenie i jego wzrok spoczął na króliku, przycupniętym koło buta Vadera.
– Tu jest! – wykrzyknął rozpromieniony. – A już się bałem, że mi się... oj.
Dopiero teraz dotarła do niego groźna niepowaga sytuacji.
– Bardzo przepraszam, nie wiem, jak on się tu znalazł. Już go stąd...
– Nazwisko! – padła komenda.
Sierżant zawahał się.
– Moje?
Piett zbladł. To się nie dzieje naprawdę. Zaraz się obudzę i wszystko będzie dobrze...
Vader spojrzał na zebranych wokół oficerów.
– Wracajcie do swoich obowiązków – powiedział spokojnie. Nie minęły trzy sekundy, a dookoła zrobiło się pusto. Zostali tylko we czterech. Vader, Piett i sierżant. I królik.
Sierżant Nobbs, pszepana – wtrącił szybko zapytany, idąc po rozum do głowy.
– To twój królik?
– Tak, pszepana. Chociaż, w zasadzie to nie.
Piett zacisnął powieki, podświadomie oczekując masakry.
Masakra nie nastąpiła.
– Odniosłem wrażenie, że się znacie – zauważył Vader.
– To jest Wtoruś.
– Miło mi – oświadczył Vader. Trudno było cokolwiek wywnioskować z tonu jego głosu.
Piett zastanawiał się, jak długo jeszcze Czarny Lord zdoła utrzymać na wodzy swój słynny temperament. Właściwie, dlaczego do tej pory nie wybuchnął?
– To królik Dzidzi, mojej bratanicy, pszepana. Wyjechała na ferie, a mój brat się rozłożył. Weź, mówi, tego bydlaka na przechowanie, bo ja sobie rady nie dam. To wziąłem.
– A nie przyszło wam do głowy, że niszczyciel imperialny to nie jest królikarnia?! – nie wytrzymał Piett.
– Ale w przepisach nie ma mowy o tym, że nie wolno tu trzymać królików! – zaprotestował z mocą sierżant.
Piett na moment stracił mowę. Popatrzył bezradnie na Vadera. Ten spoglądał w dół.
Królik zajęty był energicznym wylizywaniem podłogi. Zabrał się do tej zagadkowej czynności zaraz po tym, gdy uznał, że płaszcz Vadera jest niejadalny.
– Powiedzcie mi, sierżancie, jak długo zamierzacie go tu trzymać? – Vader w zadumie obserwował, jak królik kica wesoło, pozostawiając za sobą trajektorię w postaci bobków.
– Pomyślałem sobie... – zaczął sierżant niepewnie.
– Taak?
– Pomyślałem sobie, że może byłoby fajnie, gdyby Wtoruś tu został. To cwany drań, bystrzacha. Polubi go pan. Mógłby tu robić za tą... maskotkę, jak jej tam. Dawniej na różnych okrętach szefowie miewali różne zwierzaki. Na „The Shadow” mieli vornskra. Tak słyszałem.
Piett oddałby majątek, żeby móc teraz zobaczyć wyraz twarzy Vadera. Czarny Lord milczał przez chwilę, jakby ogłuszony. Wreszcie odezwał się:
– I pomyśleliście sobie, że królik w sam raz nada się na „Executora”? – upewnił się.
– Noo, tak. W końcu jest czarny... i…– sierżant zawahał się, widząc dzikie miny, jakie do niego stroił admirał Piett zza pleców Vadera.
– I co w związku z tym? – Vader był wyraźnie zaciekawiony.
– Noo, pomyślałem, że, tego, pasuje...
Piett, kręcąc głową, mimo woli zasłonił twarz ręką.
– Do CZEGO? – spytał Vader bardzo spokojnie.
Sierżant zauważył, że się zagalopował.
– Tak ogólnie... – bąknął.

 

Oraz ciąg dalszy autorstwa Deirdre M. & Socjopatki

 

– Sierżancie Nobbs, Lord Vader zadał ci pytanie, a ty nie udzieliłeś na nie wystarczająco wyczerpującej odpowiedzi! – wykrzyknął Piett, napawając się widokiem trzęsącego się ze strachu korpulentnego sierżanta, Lord sapał miarowo, a królik kicał beztrosko po „Exekutorze”.
Admirał zaczął poważnie zastanawiać się nad tym, czy faktycznie nie zacząć werbować królików, skoro Vader nie widzi ku temu przeciwwskazań, gdy sierżant powiedział coś, czego w żadnym wypadku nie powinien był powiedzieć.
– Bo on… Bo on nie tylko jest czarny, ale ma też czerwone oczy, a słyszałem jak w ładowniach opowiadali, że Milord też takie ma…
W tym momencie krążownik przeszył przeraźliwy wrzask admirała. Takiego krzyku jeszcze nikt nigdy w historii galaktyki nie słyszał i usłyszeć już nigdy nie miał. Darth Vader posiadał zdecydowanie zbyt wrażliwe uszy, jak na takie głosowe ekscesy (i nawet jego plastikowa zbroja w tym momencie nie pomogła).
– Piett, zaręczam ci, że czymkolwiek był ten dziwny odgłos, który wydobyłeś ze swojego gardła, był on twoim ostatnim.
Vader z typową dla mrocznych lordów satysfakcją zaczął dusić admirała. Trwało to zaledwie chwilę, po czym bezwładne ciało Pietta osunęło się na podłogę. Nieoczekiwanie zabrał on ze sobą tajemnicę tak ogromną i straszliwą jednocześnie, że nawet sam Władca Ciemnej Strony Mocy nie miał o niej pojęcia. Admirał, który przed chwilą wydał ostatnie tchnienie, nie był głupi i rozumiał więcej, niż można byłoby się po nim spodziewać. Dobrze wiedział, dlaczego Nobbs posądził Sitha o posiadanie czerwonych oczu... Wtedy jednak nikt z obecnych na statku nie podejrzewał jeszcze, że te wydarzenia są początkiem końca Imperium.
– Sierżancie Nobbs, zostajesz zatrzymany pod zarzutem kolaboracji z wrogiem Imperium.
– Nie, nie, Milordzie, błagam! – Mimo tego, co sądzą zawistni, Vader miał odrobinę dobrego smaku i nawet jego mordercze przyzwyczajenia nie zmieniały faktu, że nie był w stanie patrzeć na załzawioną karykaturę człowieka czołgającą się po podłodze i błagającą go o litość.
– Admirale Thet. Proszę zabrać stąd to coś.
– Gdzie, Milordzie?
– Do domu. – Tak kończyła się każda próba żartu ze strony Lorda - czystym niezrozumieniem malującym się na twarzach jego podwładnych. Tym razem nawet próbował się uśmiechnąć!
– Żartowałem, Thet. Zabierzcie go do więzienia. Czuję, że jeszcze będzie nam potrzebny.
Sierżant opuścił pomieszczenie, a Mistrz Ciemnej Strony Mocy stał zapatrzony w przestrzeń galaktyki równie ciemną jak on sam i napawał się byciem jej władcą, gdy stwierdził, że coś nie gra na tym obrazku. Jak już wcześniej było wspomniane, ze względu na niebywałą aktywność Mocy Lord miał wyostrzone pewne zmysły. Teraz słyszał coś, czego żaden szanujący się Sith nie powinien był słyszeć. Mroczni władcy powinni słuchać jęków swoich ofiar czy chociażby pospolitego gwałtu, którym Vader osobiście się brzydził głownie ze względu na aspekt higieniczny. Teraz jednak słyszał coś o wiele mroczniejszego i bardziej złowieszczego niż pospolite krzyki, piski, jęki, wrzaski, etc. Nie był to znowu taki najgorszy odgłos, jednak nieznany dotąd Darth Vaderowi. Rozejrzał się ukradkiem po wszystkich pracownikach, którzy nie słyszeli lub, w co bardziej wierzył sam Lord, udawali, że nie słyszą tego dziwacznego odgłosu. Istotę problemu pojął jednak dopiero gdy poczuł, że coś ciągnie go za płaszcz. Mimo że trwało to tylko chwilę, Sith zdążył namierzyć intruza. Z niecodziennym zainteresowaniem obejrzał się na kicającego beztrosko po „Dewastatorze” królika w czarnej pelerynie wygryzionej z JEGO własnej czarnej peleryny.
– Mamy go łapać, Milordzie? Może zawołać tego sierżanta? – zapytał jakiś odmóżdżony, w mniemaniu Sitha, nawigator. Gdyby tylko mógł, Mistrz Ciemnej Strony Mocy popatrzyłby na niego spode łba.
– Po co go łapać? Przyjdzie, kiedy sam będzie chciał. Poza tym uważam, że w czarnym mu do twarzy.
Admirał Thet nie odważył się zasugerować Lordowi niezaprzeczalnego faktu nie posiadania twarzy przez króliki. Po głębszym zastanowieniu uznał, że byłoby to równoznaczne z końcem jego błyskotliwej admiralskiej kariery.
– Tak jest.
Vader kucnął, a już po chwili zmaterializował się przy nim królik. Sith złapał go za grzbiet, wyprostował się i popatrzył gryzoniowi prosto w jego iskrzące się czerwienią oczy.
– No cóż, Wtoruś. Chyba musimy sobie sprawić nowe peleryny…


Tom Marvolo Riddle nagle znalazł się pośrodku dziwnej sceny. Zobaczył panel pełen przycisków i kontrolek, panoramę Galaktyki roztaczającą się za szybą krążownika oraz materializujące się przed nim sylwetki kilku wrogich postaci. Pojawiła się tam słynna z opowiadań Malfoya szlama Granger, bliżej mu nieznana, zapatrzona w migocące za szybą gwiazdy blondynka, córka Weasleyów i Zbawca Świata we własnej osobie. Voldemort powstrzymał obrzydzenie i przypływ morderczych fantazji. Zanim zdążył przyjrzeć się bliżej pomieszczeniu, zza jego pleców wyszedł średniego wzrostu osobnik w czarnej zbroi i czarnym nocniku na głowie. Na rękach trzymał królika, ale nie takiego królika, jakiego miał Bill Stubbs, ten był zupełnie inny. Lord Voldemort przyjrzał się zwierzęciu. Na jego aksamitnym, czarnym futerku, niczym piekielne latarnie lśniły krwistoczerwone oczy. Riddle poczuł się urażony faktem, że jakiś tam królik śmiał błyszczeć czerwonymi oczami, ale… to nie mógł być zwykły królik, zwykłe króliki nie mają czerwonych oczu... Z rozmyślań wyrwał go przenikliwy syk. Ocknął się w ciemnym salonie Malfoy Manor. Jadowicie zielony ogień płonął na kominku, rzucając złowrogie światło na pobliskie przedmioty. Voldemort siedział w miękkim, skórzanym fotelu, wyraźnie rozentuzjazmowany wizją ostatecznego spotkania z Potterem.


Burza szalejąca za oknami londyńskiego sklepu przy Szmaragdowej Alei doprowadzała drobną ekspedientkę do lekkiego załamania nerwowego. Byłaby w stanie przetrwać nawałnicę łomocącą okiennicami, gdyby nie pracowała w miejscu, w którym teraz się znajdowała. Zazwyczaj lubiła pracę w sklepie z kostiumami, ale dzisiaj nie było zazwyczaj. Dzisiejszy dzień był dniem Halloween. Co chwilę wpadały tu bandy nastolatków przebranych za kościotrupy, wampiry, zombie… Lepiej poprzestańmy na tym. Pani Johnson z natury była osobą raczej strachliwą, więc gdy tylko usłyszała kolejny dzwonek, czmychnęła na zaplecze nie czekając na kolejną wizytę potworów wprost z piekieł.
Do sklepu majestatycznym krokiem weszli Władca Galaktyki oraz czarny królik. Niezauważeni przez nikogo spośród bandy szkieletów, która zajęta była oglądaniem imitacji zakrwawionych narządów wewnętrznych, zaczęli szukać interesującego ich stoiska. Stojak z pelerynami błyszczał drogocennie bezdenną czernią w kącie zatłoczonego sklepiku, przyciągając jak magnes wzrok Vadera oraz wzbudzając średnie zainteresowanie czarnego królika.
Kiedy rozległ się ogłuszający huk kolejnej błyskawicy, nawet Lord ze swoim niecodziennym słuchem nie był w stanie usłyszeć cichego pyknięcia, a pojawienie się na środku ulicy dwóch dziwnych osobników podczas Halloween nikogo nie dziwiło. Nawet tak niespotykanie wyglądających mężczyzn. Wyższy, z nasuniętym na twarz kapturem, sprawiał wrażenie żywego widma z czerwonymi oczami i szparami zamiast nosa. Drugi, niższy, z długimi, sięgającymi pasa blond włosami wyglądał przy nim jak królewna z bajki.
– Panie… Panie, czy jesteś pewny, że to dobry pomysł? Kupować ubrania w mugolskim sklepie?
– Lucjuszu, czy mi się wydawało… Czy ty, po wszystkich swoich niepowodzeniach, masz jeszcze czelność podważać MOJE zdanie? – Lucjusz Malfoy sprawiał teraz wrażenie jakby skurczył się w sobie. – Ile razy mam ci powtarzać, że brzydzimy się ich krwią, a nie ubraniami? Na Salazara, ta kobieta ma najlepsze peleryny na świecie.
Malfoy jeszcze przez chwilę sprawiał wrażenie jakby zastanawiał się nad tym, jaka jest ostateczna różnica między brzydzeniem się krwią, a ubraniami. Po czym stwierdził, że niezależnie od tego, co on sobie myśli, takie rozważania na oczach mistrza legilimencji są wyjątkowo głupie, i ze zrezygnowaną miną poczłapał do drzwi obok wystawy z jakimiś kiczowatymi maskami i tandetnymi plastikowymi pająkami. Gdzieś w głębi szczerzyły się do niego wyżłobione dynie, z sufitu zwisały pajęczyny wielorazowego użytku, a stado kościotrupów, które ostatecznie okazało się bandą rozpieszczonych bachorów, dyskutowało nad czymś zawzięcie.
– Zajmij się przez chwilę sobą, Lucjuszu. Może wybierzesz sobie coś na dzisiejszy wieczór? – powiedział Voldemort, wskazując białym palcem na stojak z bladoróżowymi, falbaniastymi, koronkowymi sukienkami dla małych, mugolskich dziewczynek.
Gdyby nie mrożący krew w żyłach głos, można by to uznać za całkiem niezły żart, ale w tej sytuacji Lucjusz Malfoy martwił się tylko o to, jak szybko uda mu się czmychnąć do ciepłego, bezpiecznego zacisza własnego domu.

Vader poczuł się tak, jakby dostał czymś w twarz. Aktywność mocy była tak silna, że nawet nie wiedział, z czym ją porównać. Sith był niemal pewny, że jego źródło to czarne peleryny. Zafascynowany zaczął przechadzać się wzdłuż wieszaka, podczas gdy nieopodal niego, niemal równie zaintrygowany, kicał czarny królik. Napięcie sięgało zenitu, gdyż po drugiej stronie osoba o szacie w kolorze nefrytu, ze spinkami w kształcie węży, także zaczęła oglądać peleryny. Jak przystało na potomka Salazara Slytherina, Tom Marvolo Riddle potrafił planować i przewidywać. Świadomy tego, że ktoś po drugiej stronie wieszaka również ogląda czarne peleryny, brnął dalej. Postanowił, że zdobędzie najlepszą czarną pelerynę na świecie i żaden mugol nie będzie mu w tym przeszkadzał. Jego szczupłe, białe palce zacisnęły się na różdżce pod szatą. Lord Voldemort nie miał pojęcia o jednym: on też był obserwowany. Przez dwie pary oczu, w tym jedną czerwoną. Kroki wydawały się wiecznością, a wieszak zdawał się nie mieć końca. Atmosfera była tak gęsta, że dałoby się ją kroić nożem. Nadeszła chwila spotkania dwóch Lordów w jednym miejscu i nikt ani nic nie mogło już zmienić tego, co nieuniknione. Vader i Voldemort zmierzyli się złowieszczymi spojrzeniami od stóp do głów, po czym ich oczy zatrzymały się na nieświadomym niczego czarnym króliku z czerwonymi ślepiami… Nagle wszystko umilkło. Trupy przestały debatować, sprzedawczyni przestała trząść się ze strachu, a nawałnica przestała łomotać okiennicami. Zapadła głucha i bezdenna niczym ocean cisza. Cisza przed burzą, która rozpętała się w umysłach dwóch czarnych lordów. Największych z największych.
– Witam, jessstem Lord Voldemort, najpotężniejszy czarnoksiężnik na ziemi i potomek Sssalazara Ssslytherina. Miło mi poznać ciebie i twojego uroczo czarnego przyjaciela.
Tom Marvolo Riddle sztukę przekonywania ludzi do swoich racji i zjednywania ich w sobie tylko wiadomych celach miał opanowaną do perfekcji, a jako Ślizgon był wręcz zmuszony do użycia jej w tym momencie. Wyczuwał potężną moc drzemiącą we wnętrzu czarnej, plastikowej puszki, która skutecznie broniła przed legilimencją, ukrywając jednocześnie wygląd dziwnego osobnika. Postronnemu obserwatorowi aż chciałoby się powiedzieć „i kto to mówi”, a że jedynym postronnym obserwatorem był królik, skwitowane zostało to jedyne cichym skrobnięciem.
Sith nie był głupi. Wiedział, że ma przed sobą kogoś bardzo potężnego, prawdopodobnie równie potężnego jak on sam. Wzdrygnął się, gdy ujrzał pełne oblicze stojącego przed nim indywiduum.
– Witam cię Lordzie Voldemorcie, ja jestem Darth Vader, władca Galaktyki. Dziwna zbieżność… Czy nie uważasz, że to wspaniały zbieg okoliczności, że spotykamy się w tak przyziemnym miejscu jak sklep z pelerynami?
Gdyby Riddle nie miał opanowanej sztuki ukrywania emocji, prawdopodobnie teraz zaczęłyby się u niego odruchy wymiotne. Nigdy w swoim życiu nie słyszał tak okropnego, trzeszczącego i charkoczącego głosu. W duchu prawie podziękował opiekunkom z sierocińca, które zmuszały go we wczesnej młodości do uczęszczania na zajęcia reedukacji.
– Nie ma przypadków, mój drogi. Jessst tylko przeznaczenie.
– Co więc jest twoim zdaniem naszym przeznaczeniem, Lordzie?
– No, cóż… – rzekł Czarny Pan, perfekcyjnie dobierając lekki ton głosu i robiąc jednocześnie krótką przerwę. – Myślę, że najpierw powinniśmy zakupić sssobie piękne, czarne i błyszczące peleryny. A potem… potem zaczniemy rządzić światem.
Dumny z siebie Ślizgon wiedział już, że Vadera ma po swojej stronie. A jeżeli miał jego, miał też królika, no i Pottera naturalnie. Gdyby mógł, zacząłby teraz śpiewać ze szczęścia.
– Tak po prostu?
– A po co robić dodatkowe problemy, mój drogi? One sssame sssię pojawią, wszyssstko w ssswoim czasssie, Vader, wszyssstko w ssswoim czasssie…
Sith zaczął myśleć, że Voldemort wacha się czy podać mu rękę, ale już po chwili zgodnie uścisnęli sobie dłonie. Nie było innego wyjścia. Dwóch Lordów V. musiało się kiedyś sprzymierzyć. Wszyscy o tym wiedzieli. Ludzie w sklepie wrócili zatem do normalnego życia i nikt nie zauważył radosnego kicania małego króliczka, który już po chwili przymierzał swoją nową, czarną i błyszczącą pelerynę.


W Wielkiej Sali wszystko odbywało się tak, jak miało w zwyczaju odbywać się na hogwarckim śniadaniu. Dumbledore po raz kolejny próbował namówić grono pedagogiczne, aby dodało do swojej owsianki kilka cytrynowych dropsów, na co wszyscy oprócz Hagrida, który zjadał całe opakowanie (opakowanie, nie dropsy) reagowali grzecznościowymi uśmiechami (tu wyjątek stanowił Mistrz Eliksirów, który kwitował to ironicznym grymasem). Ślizgoni zgodnie obrzucali pozostałe stoły resztkami swoich posiłków, Krukoni pilnie powtarzali notatki z ostatnich dziesięciu tematów i piętnastu jeszcze nieomówionych, Puchoni próbowali zbudować barykadę przeciwko bombardującym ich górom przeżutej, ślizgońskiej jajecznicy, a Gryfoni dzielnie wspierali swojego Wybrańca w próbie samodzielnego skonsumowania tostu z dżemem. Od tej zasady było jednak kilka wyjątków...
Hermiona rozejrzała się na boki i dopiero kiedy posłała pełne litości spojrzenie Ginny oplatającej Harry’ego swoimi kończynami i udaremniającej mu jednocześnie trafienie tostem do buzi, zdecydowała się przelotnie spojrzeć na stół Slytherinu. W tym samym czasie pewien blondyn z Domu Węża sprawdził dyskretnie, czy wszyscy są na tyle zajęci robieniem kulek jajecznico – chlebowych, żeby go nie zauważyć. Po czym zdecydował się podnieść wzrok na stół swojego największego wroga. Już po chwili dwoje niezauważonych przez nikogo prefektów posyłało sobie całusy, wyznaczając godzinę kolejnego spotkania. Oderwał ich od tego dopiero ogłuszający krzyk okularnika z blizną w kształcie błyskawicy na czole.
– Potter – wysyczał Draco rozeźlony tym, że Złoty Chłopiec po raz kolejny popsuł mu małe tête-à-tête z ukochaną.
Hermiona posłała jeszcze ostatnie, tęskniące i przepraszające spojrzenie młodej latorośli Malfoyów, po czym zniesmaczona zwróciła głowę w stronę Zbawcy Świata Czarodziejskiego, który leżał umazany dżemem na kamiennej posadzce Wielkiej Sali drąc się wniebogłosy.
– Znowu wizja, Harry? Miałeś nauczyć się je blokować!
Harry Potter, bo to o nim mowa od dłuższego czasu, starł z twarzy rozmazany dżem morelowy i pokiwał głową, na co Ron zakrztusił się kanapką, Neville rozbił dzbanek z sokiem porzeczkowym, Ginny rzuciła się, żeby zetrzeć dżem morelowy z twarzy „jej biednego Harrusia”, a Hermiona zerknęła ukradkiem do rękawa swojej szaty i zapytała znudzonym głosem:
– Co to było tym razem?
– Nie uwierzycie! Widziałem… widziałem straszne rzeczy.
Neville zemdlał.
– Ten to zawsze dochodzi za wcześnie – rzekł Ron, za co oberwał od Hermiony „Prorokiem Codziennym”.
– Mogę kontynuować? – zapytał zdenerwowany Potter. Nie lubił, gdy mu się przerywało, zwłaszcza kiedy opowiadał straszne wizje związane z Voldemortem, ani gdy ignorowano niebezpieczeństwo, jakie one ze sobą niosły. A kiedy w Sali zapadła nienaturalna cisza, Harry stwierdził ze spokojem, że może to wreszcie wyrzucić z siebie. – Widziałem Vol… Sami-Wiecie-Kogo w jakimś ogromnym miejscu, to się chyba nazywa statek kosmiczny, widziałem coś takiego kiedyś w telewizji… I on maltretował biednego, małego czarnego króliczka, i tam był jeszcze drugi facet ubrany na czarno, i oni mówili coś o jakiejś Dzidzi. – Tutaj wzruszenie odebrało na chwilę Wybrańcowi głos. – Ech… i tam był jeszcze taki drugi facet ubrany na czarno, no i my tam byliśmy, a potem jeszcze wpadli tam Śmierciożercy i była walka, i och… Tam zostały same zgliszcza!
– A jesteś pewien, że to nie był normalny sen, Harry? To nie pasuje do wizji, o jakich opowiadałeś do tej pory.
– Hermiono, czy ty nic nie rozumiesz? Musimy temu zapobiec! Musimy znaleźć Dzidzię, to był jej królik i ona na pewno wie gdzie on jest!
Harry Potter po prostu wiedział, nie pytajcie skąd, bo tego już nie wiedział, ale wiedział, że to, co wie jest na pewno prawdą. Teraz musiał tylko znaleźć Dzidzię i uratować Królika z łap tego potwora, który zabił jego rodziców. Myśl o matce nasunęła mu pomysł, według Harry’ego genialny w swojej prostocie.
– Ginny, ty znasz wszystkich w szkole i wiesz o nich wszystko. Wierzę, że jeżeli Dzidzia jest w Hogwarcie, to zaraz ją znajdziesz.
Gdy tylko Potter skończył mówić, przed oczami Hermiony pojawił się obraz wielkiej ośmiornicy z twarzą Ginny. Rzuciła szybkie spojrzenie na swojego Ślizgona i zaczęła zastanawiać się, czy macki jej przyjaciółki rzeczywiście sięgają tak daleko.
Zbawca Świata Czarodziejskiego w pełni świadom uroku osobistego jakim dysponuje, a zwłaszcza mocy, jaką miał on na Weasleyównę, nie mylił się twierdząc, że ruda dostarczy mu Dzidzię całą i zdrową szybciej niż powie się „quidditch”. Chwilę później, gdy podnieceni mieszkańcy Gryffindoru wyczuli swoim ósmym, ratującym świat zmysłem, że coś wisi w powietrzu, przed Harrym Potterem stanęła pulchna Puchonka o okrągłej twarzy i z dołeczkami w policzkach. Hermiona poprawiła zdjęcie ukryte w czarnym rękawie swojej szaty, zerkając przy tym podejrzliwie na Ginny i jej (jak teraz się wydawało pannie Granger) nienaturalnie długie ręce. Wybraniec pokiwał z uznaniem głową, co ośmiornica uznała za obietnicę nagrody, po czym przymknęła powieki i zaczęła sobie wyobrażać jak będą świętować kolejne zwycięstwo Jasnej Strony, uśmiechając się przy tym filuternie.
– Dzień dobry, Dzidziu – rzekł Harry Potter wyciągając rękę ku młodej dziewczynie z mysimi ogonkami.
– Dziś jest twój szczęśliwy dzień, poznałaś Chłopca, Który Przeżył! – zapiszczała Ginny.
– Pppo–oo–dobno coo–o–ś się stało z mo–mo–moim królikiem, t–ttto prawda? – zdołała wreszcie wydukać wystraszona Puchonka.
– Niestety to prawda, ale nie martw się, jeszcze jest nadzieja! Musisz mi tylko powiedzieć, gdzie on teraz jest! Komu oddałaś go pod opiekę, Dzidziu?
– Właściwie to dlaczego wszyscy mówią na ciebie Dzidzia? Nie masz imienia? – zapytał Ron, który ma za mało kwestii, bo go nie lubimy, ale musiałyśmy mu coś wcisnąć.
– To właśnie jest moje imię, idioto, dlatego pisze się je z dużej litery. A królika oddałam mojemu wujkowi na przechowanie, on pracuje na statku kosmicznym i myśli, że ferie zimowe trwają od września do czerwca.
– Bardzo przepraszam, że nie słyszę jak piszesz swoje imię – fuknął oburzony Ron, co i tak nikogo nie obchodziło, bo był za głupi żeby go słuchać.
– Hermiono, idź i zwołaj wszystkich członków GD, każda pomoc będzie nam teraz potrzebna! Spotykamy się za 15 minut przy drzwiach do Wielkiej Sali.
– A co zrobimy dalej, Harry?
– No, do tej pory chyba zdążysz już wymyślić jakiś porządny plan, Hermiono?


Tymczasem na pokładzie imperialnego krążownika „Executor” dwaj mroczni Lordowie napawali się swoją władzą i potęgą. Napawał się również idealnie czarny królik, który przeczuwał już nadchodzące zwycięstwo jedynej słusznej Strony Mocy.
– Więc czego mam się spodziewać? – spytał Vader swoim charcząco–świszczącym głosem.
– Mój drogi, ssspodziewaj sssię wszyssstkiego! A zwłaszcza bandy dzieciaków z różdżkami, ale nimi zajmę sssię sssam.
Vader wzdrygnął się słysząc swojego czerwonookiego sojusznika. Chcąc ukryć moment zaniepokojenia pociągnął przez plastikową rurkę łyk ciepłej herbaty z cynamonem.
– Voldemort? – Wyrwał Czarnego Pana z radosnego zamyślenia.
– Sssłucham?
– Ciasteczko? – Podsunął Riddle’owi talerz czekoladowych herbatników i cynamonowych pierniczków. Voldemort spojrzał na ciastka z dziwnym błyskiem kryjącym się w oczach.
– Sam piekłem.
– Z przyjemnością ssskosztuję – odparł i poczęstował się niesamowicie apetycznym pierniczkiem w kształcie półksiężyca. Nagle poczuł na sobie oskarżycielskie spojrzenie rubinowych oczu. Nieprzyzwyczajony do widoku krwistoczerwonych tęczówek sięgnął po herbatnika i wrzucił go do miseczki królika.
– Dobrze, więc teraz ineresssy – wysyczał. W odpowiedzi Sith rozłożył na stoliku mapę bezdennie czarnej galaktyki rozświetlanej widmowymi poświatami białych gwiazd. Voldemort wyciągnął swoją różdżkę i zaczął kreślić na mapie jadowicie zielone kreski. Będąc niemalże uczciwym, Riddle podzielił galaktykę na dwie części.
– Zachód mój, wssschód twój?
Darth Vader kiwnął nocnikiem z aprobatą. Zapomniał tylko, że nigdy nie był dobry z geografii…

 

Krążownik sunął spokojnie poprzez odległe zakątki Galaktyki. Ale spokój ten był jedynie pozorny. W rzeczywistości każdy na krążowniku wiedział, że zaraz coś się wydarzy i czekał na to niecierpliwie. Każdy czekał jednak na coś innego. Sierżant Nobbs czekał na koniec tortur, jakimi częstowali go dwaj mroczni Lordowie. Naprawdę nie miał zielonego pojęcia gdzie może się znajdować jego siostrzenica. Czekał więc, aż wyrwą mu ostatni paznokieć i dadzą święty spokój. Lord Vader czekał na raport dotyczący pracy innych jednostek oraz na „atak” bandy dzieciaków z różdżkami, o których opowiadał mu jego tajemniczy towarzysz. Lord Voldemort czekał natomiast na dolewkę herbaty i rychłą śmierć Złotego Chłopca, zastanawiając się jednocześnie nad tym, czy to już jest ten moment, w którym powinien wezwać swoich przyjaciół w białych maskach. Czarny jak smoła królik czekał na nową porcję marchewki oraz więcej miejsca do kicania i jako jedyny wiedział, że już wkrótce dostatnie to, na czym tak bardzo mu zależy.
W pełnej wyczekiwania ciszy rozległo się głośne pyknięcie i na „Dewastatorze” pojawiła się grupa nietypowo wyglądającej młodzieży ubranej w szaty szkolne. Gdyby Sith nie miał na sobie maski, wszyscy obecni odczytaliby na jego twarzy zażenowanie pomieszane ze zdziwieniem, które wywarło na nim nie tyle pojawienie się znikąd grupy bachorów na JEGO statku, ile to, że jeden z nich ośmielił się przybyć tu bez głowy.
Szczęście, które właśnie wylewało się z piersi Toma Marvolo Riddle'a zdawało się nie mieć granic. Stał przed nim we własnej osobie Chłopiec, Który Niestety Przeżył oraz jego mała armia.
– Dlaczego Ron nie zabrał ze sobą głowy? – zapytała z autentycznym zdziwieniem Luna. – Może ugryzła go nargla.
Pomyluna potoczyła nieprzytomnym wzrokiem po wszystkich zebranych na krążowniku osobistościach, lecz nie doczekała się odpowiedzi. Harry Potter, jak na prawdziwego bohatera przystało, był zbyt zajęty sprawdzaniem, czy wszyscy szczęśliwie dotarli do celu oraz zastanawianiem się, czy przyda mu się jakieś inne zaklęcie poza Expelliarmus. Hermiona, której serce usychało z tęsknoty za ukochanym, była zbyt zajęta wpatrywaniem się w zdjęcie „swojego smoczątka”. Ginny z kolei była zbyt zajęta zastanawianiem się, kogo na krążowniku uda jej się pochwycić swoimi mackami. Neville zbyt zajęty był trzęsieniem się ze strachu, a Ron nie słyszał pytania, ponieważ jego głowa utkwiła gdzieś na północnym Pacyfiku. Dzidzia z racji tego, że była Puchonką, nie pojawiła się na miejscu zbrodni pochłonięta do reszty baniem się własnego cienia.
– A więc znowu sssię ssspotykamy, Harry Potterze – wysyczał potomek Salazara Slytherina.
Zimny, mrożący krew w żyłach głos wyrwał Hermionę z krainy wiecznej szczęśliwości. Podniosła wzrok i zamarła. Prawdopodobnie jako jedyna z zebranych w tym niecodziennym miejscu miała pojęcie, co się tak naprawdę dzieje. Zdążyła jedynie wyszeptać:
– Przecież to Vader z Gwiezdnych Wojen.
Po czym zaniosła się przerażającym, szaleńczym, opętańczym śmiechem, jakiego jeszcze nikt w tej galaktyce nie słyszał, a Harry Potter zaczął zastanawiać się, jak uda mu się pokonać najpotężniejszego czarnoksiężnika na ziemi bez swojego zaplecza intelektualnego. Lord Voldemort, któremu Lucjusz Malfoy opowiadał co nieco o talentach panny Granger (nie tylko tych naukowych) poczuł, że ma namacalną przewagę nad Wybrańcem. Nie kryjąc swojej bezgranicznej radości, sięgnął do kieszeni z morderczym zamiarem zrobienia użytku ze swojej różdżki. Uśmiech tryumfu zagościł na twarzy Lorda Voldemorta sekundy przed jego wiekopomnym zwycięstwem. Wyciągnął zza pazuchy cisową różdżkę i zamachnął się nią w kierunku Złotego Chłopca. W tym momencie Czarny Pan zrozumiał, że różdżka nie była jedyną rzeczą, która opuściła bezpieczne schronienie w postaci bezdennie czarnej kieszeni jego wyjściowej, obsydianowo-zielonej szaty.
Przed oczami wszystkich obecnych na krążowniku osobistości znalazł się pluszowy miś. Nie był to jednak zwyczajny pluszak, jakiego prawie każdy trzyma schowanego głęboko na dnie szafy. Ten miś był wyjątkowy i kiedy szybował, kręcąc piruety w powietrzu, wyczuwało się wręcz bijącą od niego oryginalność. Zielone ubranko baletnicy przyozdobione srebrnymi cekinami sprawiało, że błyszczał niczym bożonarodzeniowa gwiazdka.
Harry Potter, podobnie jak wszyscy inni zebrani na „Egzekutorze”, wpatrywał się z niemym zdziwieniem w szybującego ponad głowami misia. Misia, który zabłyszczał lśniącym blaskiem w świetle jarzeniówek… Harry poczuł TO cudowne uczucie znane z meczy Quidditcha, kiedy jako pierwszy dostrzegał znicza. Chłopiec, Który Przeżył, jak na szukającego z krwi i kości przystało, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co należy zrobić. Prawdą było, że Błyskawica spoczywała bezpiecznie w jego szkolnym kufrze, ale to nie przeszkadzało uaktywnieniu się tzw. Syndromu Szukającego. Choć tak naprawdę nie miał wcale ochoty pomóc swojemu największemu wrogowi, jego wewnętrzne dobro nie pozwalało mu na zostawienie Mroczusia na pewną śmierć. Nie czekając i nie zwracając uwagi na nic, rzucił się, aby uratować biedną, małą przytulankę łkającego już w kącie Lorda Voldemorta, którego prawie wszystkim było teraz żal. Z jednym wyjątkiem - Ginewra Weasley pieczołowicie od pierwszej klasy swojej szkolnej edukacji pielęgnowała w swoim ognistym serduszku nienawiść do Toma Riddle’a, który nie zdawał sobie w Komnacie Tajemnic sprawy z tego, że zadziera z niewłaściwą osobą. Ginny zmrużyła powieki i założyła swój słynny, żelazny, ośmiorniczy uścisk na lewym ramieniu Harry'ego, który praktycznie lecąc już po misia wywinął przepisowego orła… o, przepraszam, gryfa. Tym sposobem miś z głośnym stuknięciem wylądował na wypolerowanej posadzce krążownika, a na młodej, piegowatej, ośmiorniczej twarzy pojawił się wyraz triumfu.
Nagle osamotniony Lord Voldemort zaczął się powoli kołysać. Do przodu, do tyłu, do przodu… Ręce mu się trzęsły, do jego czerwonych oczu napłynęły łzy. Upadł na podłogę i rytmicznie się kołysząc, resztkami sił próbował powstrzymać szloch.
– M–m–m–m–mroczuś! – zawołał rozdzierającym głosem pełnym autentycznej rozpaczy i wyciągnął ręce w kierunku misia. Mroczuś leżał na zimnej podłodze na pokładzie krążownika. Niedaleko znajdował się pozbawiony przytomności Złoty Chłopiec i cucąca go Ośmiornica. W całym tym zamieszaniu zagubiła się jedna niewielka, lecz niesamowicie mroczna postać. Wtoruś rzucił się na świecące znajomą mu czerwienią oczy misia. Długimi ząbkami chwycił rubinowy guzik i zaczął szarpać swoją ofiarą. Lord Voldemort ujrzał całą tą scenę przez swoje załzawione, nabiegłe krwią oczy. Razem z napływającą falą morderczego szału poczuł, że nie docenił królika.
– T–t–ty podssstępny… w–wssstrętny … t–t–t–ty zły króliku! – krzyknął i spróbował dopełznąć do swojego ukochanego Mroczusia. Sięgnął rękoma, próbując uchwycić misia. Wtoruś odskoczył i wypuścił pluszaka, widząc długie, białe palce wyciągające się ku niemu. Zielono–srebrna baletnica poleciała pod ścianę. Voldemort podniósł się z ziemi i podbiegł do misia, po czym wziął go troskliwie na ręce i zaczął kołysać, sycząc równocześnie uspokajające słowa. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin