antek.pdf

(137 KB) Pobierz
748864751 UNPDF
Ta lektura , podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na
stronie wolnelektury.pl .
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez
BOLESŁAW PRUS
Antek
Antek urodził się we wsi nad Wisłą.
Wieś leżała w niewielkiej dolinie. Od północy otaczały ją wzgórza spadziste, po-
rosłe sosnowym lasem, a od południa wzgórza garbate, zasypane leszczyną, tarniną
i głogiem. Tam najgłośniej śpiewały ptaki i najczęściej chodziły wiejskie dzieci rwać
orzechy albo wybierać gniazda.
Kiedyś stanął na środku wsi, zdawało ci się, że oba pasma gór biegną ku sobie,
ażeby zetknąć się tam, gdzie z rana wstaje czerwone słońce. Ale było to złudzenie.
Za wsią bowiem ciągnęła się między wzgórzami dolina przecięta rzeczułką i przy-
kryta zieloną łąką.
Tam pasano bydlątka i tam cienkonogie bociany chodziły polować na żaby ku-
kające wieczorami.
Od zachodu wieś miała tamę, za tamą Wisłę, a za Wisłą znowu wzgórza wapienne,
nagie.
Każdy chłopski dom, szarą słomą pokryty, miał ogródek, a w ogródku śliwki Wieś
węgierki, spomiędzy których widać było komin sadzą uczerniony i pożarną drabinkę.
Drabiny te zaprowadzono nie od dawna, a ludzie myśleli, że one lepiej chronić będą
chaty od ognia niż dawniej bocianie gniazda. Toteż gdy płonął jaki budynek, dziwili
się bardzo, ale go nie ratowali.
— Widać, że na tego gospodarza był dopust boski — mówili między sobą. —
Spalił się, choć miał przecie nową drabinę i choć zapłacił t ¹ za starą, co to były
u niej połamane szczeble.
W takiej wsi urodził się Antek. Położyli go w niemalowanej kołysce, co została Dziecko
po zmarłym bracie, i sypiał w niej przez dwa lata. Potem przyszła mu na świat siostra,
Rozalia, więc musiał jej miejsca ustąpić, a sam, jako osoba dorosła, przenieść się na
ławę.
Przez ten rok kołysał siostrę, a przez cały następny — rozglądał się po świecie.
Raz wpadł w rzekę, drugi raz dostał batem od przejezdnego furmana za to, że go
o mało konie nie stratowały, a trzeci raz psy tak go pogryzły, że dwa tygodnie leżał
na piecu. Doświadczył więc niemało. Za to w czwartym roku życia ojciec podarował
mu swoją sukienną kamizelkę z mosiężnym guzikiem, a matka — kazała mu siostrę
nosić.
Gdy miał pięć lat, użyto go już — do pasania świń. Ale Antek nie bardzo się za
nimi oglądał. Wolał patrzeć na drugą stronę Wisły, gdzie za wapiennym wzgórzem
raz na raz pokazywało się coś wysokiego i czarnego. Wyłaziło to z lewej strony jakby
spod ziemi, szło w górę i upadało na prawo. Za tym pierwszym szło zaraz drugie
i trzecie, takie samo czarne i wysokie.
¹ t (z niem.) — kara.
748864751.001.png
 
Tymczasem świnie swoim obyczajem wlazły w kartofle. Matka spostrzegłszy to
zawinęła się wedle sukiennej kamizelki Antkowej, tak że chłopiec prawie tchu nie
mógł złapać. Ale że nie miał w sercu zawziętości, bo było z niego dziecko dobre, więc
wykrzyczawszy się i wydrapawszy — kamizelkę, zapytał matki:
— Matulu! A co to takie czarne chodzi za Wisłą?
Matka spojrzała w kierunku Antkowego palca, przysłoniła oczy ręką i odparła:
— Tam za Wisłą? Cóż to, nie widzisz, że wiatrak chodzi? A na drugi raz pilnuj
świń, bo cię pokrzywami wysmaruję.
— Acha, wiatrak! A co on, matulu, za jeden?
— At, głupiś! — odparła matka i uciekła do swojej roboty. Gdzie ona miała czas
i rozum do udzielania objaśnień o wiatrakach!
Ale chłopcu wiatrak spokojności nie dawał. Antek widywał go przecie co dzień.
Widywał go i w nocy przez sen. Więc taka straszna urosła w chłopcu ciekawość, że
jednego dnia zakradł się do promu, co ludzi na drugą stronę rzeki przewoził, i popłynął
za Wisłę.
Popłynął, wdrapał się na wapienną górę, akurat w tym miejscu, gdzie stało ogło-
szenie, aby tędy nie chodzić, i zobaczył wiatrak. Wydał mu się budynek ten jakby
dzwonnica, tylko w sobie był grubszy, a tam gdzie na dzwonnicy jest okno, miał
cztery tęgie skrzydła ustawione na krzyż. Z początku nie rozumiał nic — co to i na
co to? Ale wnet objaśnili mu rzecz pastuchowie, więc dowiedział się o wszystkim.
Naprzód o tym, że na skrzydła dmucha wiater i kręci nimi jak liśćmi. Dalej o tym,
że w wiatraku miele się zboże na mąkę, i nareszcie o tym, że przy wiatraku siedzi
młynarz, co żonę bije, a taki jest mądry, że wie, jakim sposobem ze śpichrzów wy-
prowadza się szczury.
Po takiej poglądowej lekcji Antek wrócił do domu tą samą drogą co pierwej. Dali Marzenie
mu tam przewoźnicy parę razy w łeb za swoją krwawą pracę, dała mu i matka coś
na sukienną kamizelkę, ale to nic: Antek był kontent, bo zaspokoił ciekawość. Więc
choć położył się spać o głodzie, marzył całą noc to o wiatraku, co mieli zboże, to
o młynarzu, co bije żonę i szczury wyprowadza ze śpichrzów.
Drobny ten wypadek stanowczo wpłynął na całe życie chłopca. Od tej pory —
od wschodu do zachodu słońca — strugał on patyki i układał je na krzyż. Potem
wystrugał sobie kolumnę; próbował, obciosywał, ustawiał, aż nareszcie wybudował
mały wiatraczek, który na wietrze obracał mu się jak tamten za Wisłą.
Cóż to była za radość! Teraz brakowało Antkowi tylko żony, żeby mógł ją bić,
i już byłby z niego prawdziwy młynarz!
Do dziesiątego roku życia zepsuł ze cztery koziki, ale też strugał nimi dziwne
rzeczy. Robił wiatraki, płoty, drabiny, studnie, a nawet całe chałupy. Aż się ludzie
zastanawiali i mówili do matki, że z Antka albo będzie majster, albo wielki gałgan.
Przez ten czas urodził mu się jeszcze jeden brat, Wojtek, siostra podrosła, a ojca
drzewo przytłukło — w lesie.
W chacie była z Rozalią wielka wygoda. Dziewczyna zimą zamiatała izbę, nosiła
wodę, a nawet potrafiła krupnik ugotować. Latem posyłano ją do bydła z Antkiem, bo
chłopak zajęty struganiem nigdy się nie dopilnował. Co go nie nabili, nie naprosili,
nie napłakali się nad nim. Chłopak krzyczał, obiecywał, płakał nawet razem z matką,
ale robił swoje, a bydło wciąż w szkodę właziło.
Dopiero gdy siostra razem z nim pasła, było lepiej: on strugał patyki, a ona pil-
nowała krów.
Nieraz matka widząc, że dziewucha, choć młodsza, ma więcej rozumu i chęci ani-
żeli Antek, załamywała z żalu ręce i lamentowała przed starym kumem, Andrzejem:
Antek
— Co ja pocznę, nieszczęsna, z tym Antkiem odmieńcem? Ani to w chacie nic
nie zrobi, ani bydła doglądnie, ino wciąż kraje te patyki, jakby co w niego wstąpiło.
Już z niego, mój Andrzeju, nie będzie chyba gospodarz ani nawet parobek, tylko
darmozjad na śmiech ludziom i obrazę boską!…
Andrzej, który za młodu praktykował flisactwo i dużo świata widział, tak pocieszał
strapioną wdowę:
— Jużci, gospodarzem on nie będzie, to darmo, bo on na to nie ma nawet do-
brego rozumu. Jego by zatem trza naprzód do szkoły, a potem do majstra. Nauczy
się z książki, nauczy się rzemiosła i jeżeli nie zgałganieje, będzie żył.
Na to wdowa odpowiedziała, wciąż łamiąc ręce:
— Oj, kumie, co wy też gadacie. A czy to nie wstyd gospodarskiemu dziecku
rzemiosła się imać i byle komu na obstalunek robotę robić?
Andrzej puścił dym z drewnianej fajeczki i rzekł:
— Jużci, że wstyd, ale rady na to nie ma nijakiej.
Potem, zwracając się do Antka siedzącego na podłodze przy ławie, zapytał:
— No gadaj, wisus, czym ty chcesz być? Gospodarzem czy u majstra?
A Antek na to:
— Ja będę stawiał wiatraki, co zboże mielą.
I odpowiadał tak zawsze, choć nad nim kiwano głowami, a jak czasem to i miotłą.
Miał już dziesięć lat, kiedy pewnego razu ośmioletnia wówczas siostra jego, Roza- Choroba
lia, strasznie zaniemogła. Jak się położyła z wieczora, to się jej na drugi dzień dobudzić
było trudno. Ciało miała gorące, oczy błędne i gadała od rzeczy.
Matka z początku myślała, że dziewczyna przyczaja się, dała jej więc parę sztur-
chańców. Ale gdy to nie pomogło, wytarła ją gorącym octem, a na drugi dzień na-
poiła wódką z piołunem. Wszystko na nic, a nawet gorzej, bo po wódce wystąpiły
na dziewuchę sine plamy. Wtedy wdowa przetrząsnąwszy szmaty, jakie tylko były
w skrzyni i w komorze, wybrała sześć groszy i wezwała na ratunek Grzegorzową,
wielką znachorkę.
Mądra baba obejrzała chorą uważnie, opluła koło niej podłogę jak należy, po-
smarowała ją nawet sadłem, ale — i to nie pomogło.
Wtedy rzekła do matki:
— Napalcie, kumo, w piecu do chleba. Trza dziewczynie zadać na dobre poty, to Zabobony
ją odejdzie.
Wdowa napaliła w piecu jak się patrzy i wygarnęła węgle czekając dalszych roz-
kazów.
— No, teraz — rzekła znachorka — położyć dziewuchę na sosnowej desce i wsa-
dzić ją w piec na trzy zdrowaśki. Ozdrowieje wnet, jakby kto ręką odjął!
Istotnie, położono Rozalię na sosnowej desce (Antek patrzył na to z rogu izby)
i wsadzono ją, nogami naprzód, do pieca.
Dziewczyna, gdy ją gorąco owiało, ocknęła się.
— Matulu, co wy ze mną robicie? — zawołała.
— Cicho, głupia, to ci przecie wyjdzie na zdrowie.
Już ją wsunęły baby do połowy; dziewczyna poczęła się rzucać jak ryba w sieci.
Uderzyła znachorkę, schwyciła matkę obu rękami za szyję i wniebogłosy krzyczała:
— A dyć wy mnie spalicie, matulu!…
Już ją całkiem wsunięto, piec założono deską i baby poczęły odmawiać trzy zdro- Religia
waśki…
— Zdrowaś, Panno Mario, łaski pełna…
— Matulu! matulu moja!… — jęczała nieszczęśliwa dziewczyna. — O matulu!…
— Pan z tobą, błogosławionaś ty między niewiastami…
Antek
Teraz Antek podbiegł do pieca i schwycił matkę za spódnicę.
— Matulu! — zawołał z płaczem — a dyć ją tam na śmierć zaboli!…
Ale tyle tylko zyskał, że dostał w łeb, ażeby nie przeszkadzał odmawiać zdro-
wasiek. Jakoś i chora przestała bić w deskę, rzucać się i krzyczeć. Trzy zdrowaśki
odmówiono, deskę odstawiono.
W głębi pieca leżał trup ze skórą czerwoną, gdzieniegdzie oblazłą.
Trup
— Jezu! — krzyknęła matka ujrzawszy dziewczynę niepodobną do ludzi.
I taki ogarnął ją żal za dzieckiem, że ledwie pomogła znachorce przenieść zwłoki
na tapczan. Potem uklękła na środku izby i, bijąc głową w klepisko, wołała:
— Oj, Grzegorzowa!… A cóż wyście najlepszego zrobili!…
Znachorka była markotna.
— Et!… Cicho byście lepiej byli… Wy może myślicie, że dziewuszysko od go- Zabobony
rąca tak sczerwieniało? To tak z niej choroba wylazła, ino że trochę za prędko, więc
i umorzyła niebogę. To wszystko przecie z mocy boskiej.
We wsi nikt nie wiedział o przyczynie śmierci Rozalii. Umarła dziewucha — to Śmierć
trudno. Widać, że już tak było przeznaczone. Alboż to jedno dziecko co rok we wsi
umiera, a przecie zawsze ich jest pełno.
Na trzeci dzień włożono Rozalię w świeżo zheblowaną trumienkę z czarnym krzy- Pogrzeb
żem, trumnę ustawiono w gnojownicach i powieziono dwoma wołami za wieś, tam
gdzie nad zapadniętymi mogiłami czuwają spróchniałe krzyże i białokore brzozy. Na
nierównej drodze trumienka skrzywiła się trochę na bok, a Antek, trzymający się
fałdów spódnicy matczynej, idąc za wozem myślał:
„Musi tam być źle Rozalce, kiedy się tak poprawia i na bok przewraca!…”
Potem — pokropił ksiądz trumnę święconą wodą, czterech parobków spuściło ją
na szalach do grobu, przywaliło ziemią — i tyle wszystkiego.
Wzgórza z lasem szumiącym i te, na których krzaki rosły, zostały tam, gdzie były.
Pastusi jak dawniej grali na fujarkach w dolinie i życie szło, wciąż szło swoją koleją,
choć we wsi nie stało jednej dziewuchy.
Przez tydzień mówiono o niej, potem zapomniano i opuszczono świeży grób, na
którym tylko wiatr wzdychał i świergotały polne koniki.
A jeszcze potem spadł śnieg i nawet koniki wystraszył.
W zimie gospodarskie dzieci chodziły do szkoły. A że z Antka nie spodziewała się Szkoła
matka żadnej pomocy w gospodarstwie, raczej zawadę, więc poradziwszy się kuma
Andrzeja postanowiła oddać chłopca na naukę.
— A czy mnie we szkole nauczą wiatraki budować? — pytał Antek.
— Oho! Nauczą cię nawet w kancelarii pisać, byleś ino był chętny.
Wzięła tedy wdowa czterdzieści groszy w węzełek, chłopca w garść i ze strachem
poszła do nauczyciela. Wszedłszy do izby zastała go, jak sobie łatał stary kożuch.
Pokłoniła mu się do nóg, doręczyła przyniesione pieniądze i rzekła:
— Kłaniam się też panu profesorowi i ślicznie proszę, żeby mi wielmożny pan
tego oto wisusa wziął do nauki, a ręki na niego nie żałował, jak rodzony ojciec…
Wielmożny pan, któremu słoma wyglądała z dziurawych butów, wziął Antka pod Nauczyciel
brodę, popatrzył mu w oczy i poklepał.
— Ładny chłopak — rzekł. — A co ty umiesz?
— Jużci prawda, że ładny — pochwyciła zadowolona matka — ale musi, że chyba
nic nie umie.
— Jakże więc, wy jesteście jego matką i nie wiecie, co on umie i czego się nauczył?
— spytał nauczyciel.
— A skąd bym ja miała wiedzieć, co on umie? Przecie ja baba, to mi do tych Kobieta
Antek
rzeczy nic. A co uczył się on, niby mój Antek, to wiem, że uczył się bydło paść, drwa
szczypać, wodę ze studni ciągnąć i chyba już nic więcej.
W taki sposób zainstalowano chłopca do szkoły. Ale że matce żal było wydanych
czterdziestu groszy, więc dla uspokojenia się zebrała pod domem paru sąsiadów i ra-
dziła się ich, czy to dobrze, że Antek będzie chodzić do szkoły i że taki wydatek na
niego poniosła.
— Te!… — odezwał się jeden z gospodarzy — niby to nauczycielowi z gminy się
płaci, więc na upartego moglibyście mu nic nie dawać. Ale zawsze on się upomina,
a takich, co nie płacą mu osobno, gorzej uczy.
— A dobry też z niego profesor?
— No, niczego!… On niby, jak z nim gadać, to taki jest trochę głupowaty, ale
uczy — jak wypada. Mój przecie chłopak chodzi do niego dopiero trzeci rok i już
zna całe abecadło — z góry na dół i z dołu do góry.
— E! Cóż to znaczy abecadło — odezwał się drugi gospodarz.
— Jużci, że znaczy — rzekł pierwszy. — Nibyście to nie słyszeli, co nieraz nasz
wójt powiadają: „Żebym ja choć umiał abecadło, to bym z takiej gminy miał dochodu
więcej niż tysiąc rubli, tyle co pisarz!”
W parę dni potem Antek poszedł pierwszy raz do szkoły. Wydała mu się taka Szkoła
prawie porządna jak ta izba w karczmie, co w niej szynkwas stoi, a ławki były w niej
jedna za drugą jak w kościele. Tylko że piec pękł i drzwi się nie domykały, więc
trochę ziębiło. Dzieci miały czerwone twarze i ręce trzymały w rękawach — nauczyciel
chodził w kożuchu na sobie i w baraniej czapce na głowie. A po kątach szkoły siedział
biały mróz i wytrzeszczał na wszystko iskrzące ślepie.
Usadzono Antka między tymi, co nie znali jeszcze liter, i zaczęła się lekcja.
Antek, upomniany przez matkę, ślubował sobie, że musi się odznaczyć.
Nauczyciel wziął kredę w skostniałe palce i na zdezelowanej² tablicy napisał jakiś
znak.
— Patrzcie, dzieci! — mówił. — Tę literę spamiętać łatwo, bo wygląda tak, jakby
kto kozaka tańcował, i czyta się A. Cicho tam, osły!… Powtórzcie: a… a… a…
— A!… a!… a!… — zawołali chórem uczniowie pierwszego oddziału.
Nad ich piskiem górował głos Antka. Ale nauczyciel nie zauważył go jeszcze.
Chłopca trochę to ubodło; ambicja jego została podrażniona.
Nauczyciel wyrysował drugi znak.
— Tę literę — mówił — zapamiętać jeszcze łatwiej, bo wygląda jak precel. Wi-
dzieliście precel?
— Wojtek widział, ale my to chyba nie… — odezwał się jeden.
— No, to pamiętajcie sobie, że precel jest podobny do tej litery, która nazywa
się B. Wołajcie: be! be!
Chór zawołał: be! be! — ale Antek tym razem rzeczywiście się odznaczył. Zwinął
obie ręce w trąbkę i beknął jak roczne cielę.
Śmiech wybuchnął w szkole, a nauczyciel aż zatrząsł się ze złości.
— Hę — krzyknął do Antka. — Toś ty taki zuch? Ze szkoły robisz cielętnik?
Dajcie go tu na ek .
Chłopiec ze zdziwienia aż osłupiał, ale nim się upamiętał, już go dwaj najsilniejsi
ze szkoły chwycili pod ramiona, wyciągnęli na środek i położyli.
Jeszcze Antek niedobrze zrozumiał, o co chodzi, gdy nagle uczuł kilka tęgich
razów i usłyszał przestrogę:
— A nie becz, hultaju! A nie becz!
² een — zniszczony.
Antek
Zgłoś jeśli naruszono regulamin