Williamson Penelope - Kim jesteś, przybyszu _.pdf

(1607 KB) Pobierz
14933305 UNPDF
Penelope Williamson
KIM JESTEŚ, PRZYBYSZU?
1
Derekowi,
I
Pojawił się w ich życiu w ostatnich dniach ostrej montańskiej zimy.
Był to okres, w którym kraina sprawiała wrażenie ponurej i zmęczonej zimnem. Pożółkły śnieg,
przypominający wosk starych świec, leżał płatami, balsamiczne topole trzeszczały od mrozu, a wiosna
wciąż wydawała się bardziej wspomnieniem niż obietnicą.
Tego niedzielnego ranka, gdy zjawił się obcy przybysz, Rachel Yoder nie chciało się wstać z łóżka.
Leżała pod grubą kołdrą ze wzrokiem utkwionym w oknie, w którym jak w ramach widniało szare
niebo. Słuchała stękania ścian przy uderzeniach wiatru i czuła słabość sięgającą do szpiku kości.
Leżała i słuchała, jak Benjo rozpala ogień w kuchni: stukały fajerki, trzaskały drewienka na podpałkę,
szurgotała szufelka podczas wygarniania popiołu. Potem w domu zapadła cisza i Rachel wiedziała, że
syn spogląda na zamknięte drzwi jej izby i zastanawia się z niepokojem, dlaczego jeszcze nie wstała.
Opuściła nogi na podłogę; zadrżała z zimna, które ciągnęło od gołych sosnowych desek i wkradało się
pod nocną koszulę. Ubrała się, nie zapalając lampy. Jak każdego ranka włożyła prosty ciemnobrązowy
stanik i spódnice oraz czarny fartuch. Na ramiona zarzuciła czarną trójkątną chustę, skrzyżowała
końce na piersiach i poprzypinała w pasie. Palcami zgrabiałymi z zimna z trudnością wbijała duże
szpile w sztywną wełnę. Wyznawcy Prostej i wąskiej drogi nie używali pętelek ani guzików. Kobiety
prostaczków od początku spinały ubrania szpilkami, i tak będą robić zawsze.
Wreszcie zajęła się włosami. Były gęste i długie, sięgały do ramion i miały kolor polerowanego
mahoniu. Tak przynajmniej powiedział pewnego razu jedyny mężczyzna, który je oglądał.
Uśmiechnęła się na to wspomnienie. „Polerowany mahoń” - tak powiedział. I słowa te padły z ust
mężczyzny, który urodził się jako wyznawca prostej i wąskiej drogi i innego życia nie znał, a zatem jego
oczy z całą pewnością nigdy nie widziały mahoniu, polerowanego czy też nie polerowanego. Och, Ben!
Zawsze zachwycał się jej włosami, musiała więc uważać, by nie wbić się w pychę. Ściągnęła je do tyłu
i zwinęła w węzeł, a następnie całkiem zakryła wykrochmalonym, batystowym, modlitewnym
czepcem, noszącym nazwę Kapp . Palcami wymacała sztywny środkowy fałd, by w ten sposób upewnić
się, że włożyła go na środek głowy. Nigdy nie mieli lustra - ani w tym domu, ani w tamtym, gdzie
dorastała.
Nęciło ją ciepło kuchni, ale została jeszcze w chłodzie i w szarości świtu, by wyjrzeć przez okno
pozbawione firanek. Tej zimy sosny Banksa, rosnące rzędem wzdłuż góry po tamtej stronie potoku,
zmarzły i miały teraz kolor starej rdzy. Chmury nabrzmiałe groźbą następnego śniegu osnuwały
wierzchołki górskie.
- Przyjdź już, wiosno - szepnęła. - Pospiesz się, proszę.
Opuściła głowę i oparła czoło na zimnej szybie. Nie mogła doczekać się wiosny, a przecież wraz z nią
nadchodziła pora rodzenia się jagniąt, co oznaczało więcej niż miesiąc ciężkiej pracy i troski.
Tę wiosnę będzie musiała przeżyć sama.
- Och, Ben - powtórzyła, tym razem na głos.
Zacisnęła wargi, chcąc zwalczyć swoją słabość. Jej mąż cieszy się teraz lepszym życiem, życiem
wiecznym, szczęśliwością i ukojeniem na łonie Abrahama i zaznaje chwały niebiańskiej. Tęsknota za
nim świadczyłaby o egoizmie z jej strony. Musi znaleźć w sobie odwagę, by poddać się woli bożej,
choćby ze względu na ich syna.
Odeszła od okna i przywoławszy uśmiech na usta, otworzyła drzwi i wkroczyła do ciepłej, zalanej
żółtym światłem kuchni.
Benjo stał przy stole i wsypywał kawę do młynka. Ręka mu drgnęła, gdy szczęknęła klamka, i
ziarenka rozsypały się po brązowej ceracie. Utkwił oczy, zbyt błyszczące, w twarzy Rachel.
- Mamo, dlaczego wstałaś t... t... tak późno? Czy cz... cz... czu... - Ścisnął zęby, usiłując wydostać z
gardła słowo, które utkwiło gdzieś między głową a językiem.
Doktor Henry twierdził, że jeśli Benjo ma kiedykolwiek zwalczyć jąkanie, to ona nie powinna kończyć
za niego zdania i musi pozwolić mu na samodzielną walkę ze słowami. Patrzenie jednak na jego
mordęgę sprawiało jej ból, toteż niekiedy nie potrafiła się opanować.
Potrząsnęła przecząco głową i podeszła do syna.
- Czuję się tylko trochę rozleniwiona.
Delikatnie zgarnęła mu włosy z oczu. Nie musiała się już pochylać, tak bardzo urósł. W lecie skończy
2
nadal bowiem po dwudziestu pięciu latach...
dziesięć lat. Niedługo ją przerośnie.
Dni upływały niepostrzeżenie, jeden za drugim. Zima zamieniała się w wiosnę, rodziły się jagnięta,
nadchodziły sianokosy i strzyża, potem okres parzenia się owiec i znów były młode. Rano się wstawało,
wkładało ubranie babki, udawało na modlitwy i śpiewało psalmy, które niegdyś śpiewał dziadek, i ta
wiara była ich wiarą, i będzie wiarą ich dzieci i wnuków. I to właśnie - płynięcie dni jak rzeki do oceanu
lat - zawsze tak jej się podobało w życiu prostaczków. Upływ czasu stał się pociechą. Słodka
monotonia, powolność i niezmienna pewność upływania czasu.
- Spodziewam się, że nadciągnie tu stado głodnych owiec - powiedziała z gardłem ściśniętym
melancholijnym smutkiem. - Pewno słychać ich beczenie w całej okolicy. Lepiej zabieraj się do
wyciągania sań z sianem, ja tymczasem zatroszczę się o nasze puste brzuchy. Inaczej spóźnimy się na
modlitwy. - I znów odgarnęła mu włosy. - I czuję się dobrze, nasz synu. Naprawdę dobrze.
Kiedy zobaczyła ulgę pojawiającą się na jego twarzy, słodko ścisnęło jej się serce. Lekkim krokiem
poszedł ku drzwiom, zabierając sprzed pieca gumowe buty, a z wieszaka na ścianie kapotę i kapelusz.
Jego ojciec był rosłym mężczyzną o ciemnych oczach, ciemnych włosach i gęstej, sięgającej piersi
brodzie. Benjo się w nią wrodził: drobnokościsty, mały jak na swój wiek, miał szare oczy i mahoniowe
włosy.
Zostawił drzwi otwarte i do kuchni dmuchnął wiatr, a z nim Targnęła zima.
- Mamo! - zawołał Benjo z ganka, gdzie przysiadł na stopniu, by wciągnąć gumiaki. Obrócił głowę,
żeby na nią popatrzeć oczami pełnymi szczęścia. - Dlaczego o... o... owca wciąż je?
Tym razem nietrudno było jej się uśmiechnąć. Ach, ten Benjo i jego nieznośne pytania!
- Nie wiem na pewno, ale przypuszczam, że potrzebuje mnóstwo trawy i siana na całą tę wełnę.
- I na wszystkie te j... jagnięta. - Zaśmiał się, podskoczył i przytupując, wcisnął pięty w gumiaki.
Potem zamachnął się rękami i zeskoczył ze schodka na podwórko; lodową breją ochlapał cały ganek.
Ostry gwizd przeszył powietrze. MacDuff, brązowo-biały szkocki owczarek, wypadł z gęstwiny wierzb
rosnących nad potokiem. Popędził prosto do Benja, skoczył mu na pierś i o mało nie przewrócił.
Rachel zamknęła drzwi, słysząc głośny śmiech chłopca i szczekanie MacDuffa. Z uśmiechem na ustach
oparła się na chwilę o drzwi, przyciskając tył głowy i ramiona do chropowatej sosnowej deski.
Kawa zaczęła kipieć z dzbanka, szybko więc podbiegła do pieca. O Judaszu! Musi się pospieszyć ze
śniadaniem, jeśli mają dotrzeć na modlitwy bez karygodnego spóźnienia. Wszyscy członkowie zboru
zamieszkujący tę wysokogórską dolinę zbierali się na nabożeństwo w co drugą niedzielę. Nikt nigdy
nie opuścił kazania, chyba że przeszkodziła mu śmiertelna choroba.
Gorący smalec pryskał i skwierczał, gdy położyła gruby kukurydziany placek na patelni. Uchyliła
trochę okno, żeby wypuścić dym. Placek skwierczał, wiatr świszczał na parapecie, a gdzieś z pastwiska
dolatywało tradycyjne pasterskie nawoływanie: O-wi! O-wi!
Wyjrzała przez okno. Benjo miał trudności ze skłonieniem gromadki kotnych maciorek, by przestały
chować się pod topolami i udały do karmnika. Głupie stworzenia kręciły się uparcie w kółko. Długie
kościste pyski i rozwarte oczy wyzierające z szarej wełny upodobniały je z daleka do stada wystraszo-
nych sów.
Wtedy właśnie Benjo przestał machać rękami na owce i stanął nieruchomo. Głowę miał uniesioną i
lekko przechyloną, wzrok utkwiony w dali. Rachel, patrząc na syna, poczuła ukłucie w sercu. Czujny i
stojący w bezruchu pod topolami chłopiec nagle zupełnie przypominał swojego ojca.
Podeszła do okna, zapominając o trzymanej w ręce patelni ze skwierczącym plackiem. Szyba
zaparowała od jej oddechu, musiała ją przetrzeć. I wtedy go zobaczyła - nieznajomego idącego przez
ich łąkę. Miał długi czarny prochowiec i czarny kapelusz. Zmierzał prosto do nich.
Nie było w nim nic specjalnie groźnego, a jednak ścisnęła mocno rączkę patelni. Wiatr załomotał w
szyby, Rachel się wzdrygnęła.
Szedł chwiejnie, jak ktoś, kto wypił za dużo whisky i komu nogi odmawiają posłuszeństwa. W tej
okolicy nikt nie chodził pieszo. Było to zbyt wielkie pustkowie jak na to, by wybrać się dokądś bez
wozu czy konia. A człowiek poruszający się na piechotę - jak uważała większość innowierców - to w
ogóle nie człowiek.
Rachel porzuciła ciepłą kuchnię i dołączyła do Benja na podwórku. Oboje patrzyli na przybysza, który
zataczając się, szedł wolno wprost ku nim.
- Może to komiwojażer, któremu zepsuł się wóz - powiedziała. MacDuff, wciąż pilnujący owiec pod
topolami, przywarował na sztywnych nogach z groźnym warkotem. - Albo pastuch od krów, któremu
3
okulał kucyk.
W zimie wiatr utworzył na łące śniegowe bruzdy, które zamarzały w dzień i w nocy. Mimo świstu
wichury słyszała chrupot lodu załamującego się pod butami nieznajomego.
Upadł na kolano. Wiatr rozwiewał czarny prochowiec: na tle ołowianego nieba wyglądał teraz jak
kruk ze skrzydłami rozpostartymi do lotu. Podniósł się znów na nogi, pozostawiając na starym
woskowożółtym śniegu jaskrawoczerwoną smugę.
- On jest r... r... r...! - krzyknął Benjo, ale Rachel uniosła już spódnice i ruszyła biegiem.
Stopa nieznajomego uwięzła w lodzie; runął jak długi i tym razem już się nie podniósł. Rachel uklękła
przy nim tak gwałtownie, że Benjo, biegnący tuż za nią, omal na nią nie wpadł. Krew wsiąkała wokół
nich w śnieg coraz szerszym kręgiem.
Położyła dłoń na ramieniu nieznajomego. Wzdrygnął się, gdy go dotknęła, podźwignął na kolana i
podniósł głowę. Dojrzała skrajne przerażenie w jego oczach, nim zatrzepotał powiekami i zdążył je
zamknąć. Potem osunął się na ziemię, zamieniając się w gromadkę czarnego materiału i czerwonej
krwi.
Kałuża krwi rosła. Cały dół czarnego prochowca był od niej mokry. Jaskrawe czerwone ślady
prowadziły z łąki w stronę rzędu żółtych sosen, skąd nieznajomy przyszedł.
- Benjo - powiedziała skrzeczącym głosem. Chłopiec drgnął i cofnął się o krok. - Benjo, musisz jechać
do miasta po doktora Henry’ego.
- N... n... n...!
Odwróciła się, nie wstając z klęczek, i chwyciła syna za ramię.
- Benjo...
Oczy miał dzikie i kręcił głową tam i z powrotem.
- Nie m...
Potrząsnęła nim.
- Owszem, możesz. On cię zna, nie musisz więc z nim rozmawiać. Możesz mu to napisać.
Szare oczy syna spoglądały teraz na nią; twarz wykrzywiał mu strach. Dla chłopca, ubranego jak
przystało prostaczkom i zachowującego się jak oni, wyprawa do miasta i znalezienie się wśród
innowierców były udręką. Zazwyczaj oni się tylko gapili i szeptali do siebie, przysłaniając usta dłońmi,
ale czasami bywali okrutni. W stosunku do chudzielca, który się jąkał, niemal zawsze byli okrutni.
Chwyciła go za szyję, o mało co nie zrzucając mu kapelusza z głowy.
- Benjo, m u s i s z. Ten człowiek jest umierający. - Obróciła go i popchnęła w stronę podwórka. -
Jedź, jedź zaraz. Jedź!
Mężczyzna był umierający. Nie rozumiała, dlaczego jeszcze żyje, skoro utracił tak wiele krwi i co
gorsza - w dalszym ciągu ją traci. Musi go zabrać do domu z tego lodowatego wiatru i zamarzniętej
ziemi, gdzie na pewno umrze, i to szybko.
Spróbowała rannego podnieść, ale jej się nie udało. Chwyciła go za ręce i pociągnęła, lecz się
zatrzymała, widząc płynącą spod niego rzekę świeżej czerwonej krwi.
Usłyszała mlaskanie kopyt po błocie. Obejrzała się przez ramię. Na oklep na ich starym koniu
pociągowym wyjechał ze stajni Benjo. Patrzył na nią przez chwilę, po czym szturchnął piętami kobyłę
w krągłe boki i klepnął po zadzie kapeluszem. Kobyła parsknęła i ruszyła kłusem, przebiegła, stukając
kopytami, przez most z bierwion nad potokiem i podążała drogą w stronę miasta po śladach
zostawionych na śniegu przez koła wozów.
Rachel zebrała garść śniegu i zaczęła trzeć nim nieruchomą białą twarz nieznajomego. Poruszył się i
jęknął. Klepnęła go mocno w policzek, potem jeszcze raz, mocniej.
- Proszę się ocknąć. Ocknąć! - Ocknął się na tyle, żeby się unieść na kolana. Zobaczyła wtedy, że
prawą rękę ma złamaną; wisiała na temblaku zrobionym z czarnego jedwabnego krawata.
Zdrową rękę mężczyzny położyła na swoim ramieniu, chwyciła go w pasie i jakoś udało jej się
postawić rannego na nogi.
- Pójdziemy teraz do domu - powiedziała, choć wątpiła, że ją usłyszy. Dął silny wiatr, smagając ich
niemiłosiernie. Ranny miał urywany oddech.
Brnęli po stwardniałym śniegu ramię w ramię, tak blisko siebie, że nie ogolony policzek
nieznajomego drapał jej twarz, włosy biły po oczach. Kolba strzelby, którą zapewne woził w olstrze na
siodle, a teraz niósł na ramieniu, uderzała ją w głowę, rewolwer w kaburze na biodrze wbijał się w bok.
W nos bił jego zapach, zapach krwi.
4
Udało jej się ściągnąć kapę ze swojego łóżka, zanim na nie padli, zwarci w dziwnym objęciu.
Unieruchomiona ciężarem jego ciała, zesztywniała przerażona, że on umarł i że teraz leży pod
nieboszczykiem. Napięła mięśnie, uniosła się i odpychając jego pierś, przewróciła go na wznak. Na
bieliźnie pościelowej poszerzała się czerwona plama.
Jeśli nadal tak krwawił, to nie mógł być nieboszczykiem. Twarz miał jednak bladą niczym pobielony
nagrobek, zamknięte oczy głęboko zapadły w oczodołach. Na policzku widniały wyraźne pręgi od
uderzenia.
Leżał niefortunnie, na strzelbie w futerale, musiała więc porządnie się namęczyć, żeby ją spod niego
wyciągnąć. Odchyliła prochowiec mokry od krwi. Ubranie, niegdyś eleganckie, teraz tak było
nasiąknięte, że straciła drogocenne sekundy, by odnaleźć ranę. Rozpięła zakrwawioną kamizelkę i
koszulę.
W lewym boku zobaczyła dziurę od kuli.
Dziura była niewielka, czarna i przy każdym oddechu wypływała z niej krew. Rachel zrobiła z
włochatego ręcznika jakby grubą poduszkę i przycisnęła ją mocno dłońmi do rany. Trzymała tak długo,
aż ręce zaczęły jej drżeć z wysiłku. Kiedy uniosła ręcznik, przekonała się, że krwawienie trochę się
zmniejszyło.
Wybiegła z izby na podwórko, trzaskając drzwiami. Wiatr szarpał jej spódnice i tasiemkami czepca
chłostał szyję. Wystraszyła grzebiące w słomie przy stodole kury, które rozbiegły się chmarą, gdacząc,
trzepocząc skrzydłami i gubiąc pierze. Otworzyła wrota stodoły. W nos buchnął jej zapach krowy, kur i
mnóstwa owiec. Te zapachy tak mocno zrosły się z jej życiem, że rzadko zwracała na nie uwagę. Tym
razem jednak ogarnęły ją mdłości i zwymiotowała.
To przez tę krew. Cały uwalany był krwią. Zacisnęła powieki, lecz wciąż widziała tylko krew.
Zebrała wszystkie pajęczyny, które znalazła. „Nie byłoby ich tak dużo, gdyby żył Ben” - pomyślała.
Jakże pragnęła, żeby żył i zajął się mężczyzną, który umierał w ich łóżku!
Zaniosła pajęczyny do domu w fartuchu, skąd wiatr nie mógł ich porwać. Bała się wejść do sypialni,
przekonana, że ranny umarł podczas jej nieobecności. Lecz nie, leżał w upiornej ciszy, a krew kapała
teraz na gołe sosnowe deski podłogi.
Wlała terpentyny do dziury po kuli. Szarpnął się, skóra na brzuchu zadrżała, przytomności jednak nie
odzyskał. Położyła pajęczyny na ranie i nakryła ją czystą szmatką, po czym odsunęła się od łóżka i
cofała, póki nie uderzyła nogami w siedzenie fotela na biegunach. Powoli usiadła i położyła na
kolanach, dłońmi ku górze, ręce uwalane krwią. Przymknęła oczy i ujrzała krew, szybko je więc
otworzyła.
Uniosła głowę i po raz pierwszy przyjrzała się twarzy mężczyzny, który leżał na jej łóżku.
Był młody, z pewnością miał nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, włosy brązowoczarne w kolorze
świeżo zaoranej ziemi, skórę mlecznobiałą, może z powodu tak wielkiego upływu krwi. Wyglądał
interesująco: wydatne kości policzkowe, długi wąski nos, szeroko rozstawione oczy i gęste długie rzęsy.
Nie mogła sobie przypomnieć koloru oczu, pamiętała jedynie ogromne przerażenie, jakie się w nich
malowało, gdy go pierwszy raz dotknęła.
To Mutter Anna Mary potrafiła uzdrawiać dotykiem ręki. Od babki swojego ojca Rachel nauczyła się
umiejętności leczniczych, ale taki dotyk był darem od Boga i jak dotąd Bóg jej nim nie obdarzył.
Prababka mówiła, że to wiara daje ten uzdrawiający dotyk. Człowiek otwiera duszę na moc wiary, tak
jak słonecznik rozchyla płatki na ciepło i światło.
Rachel wolno podniosła się z bujaka i podeszła do łóżka. Położyła dłonie na rannym w taki sposób,
jak to robiła prababka. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że jej dusza otwiera się jak kwiat, płatki po
kolei się rozchylają, wyciągając ku słońcu.
Pierś rannego się poruszała, unosząc i opadając pod jej palcami. Pomyślała, że mogłaby usłyszeć bicie
jego serca, słyszeć, jak przepompowuje krew. Bije i bije, głośniej, coraz głośniej. Spróbowała sobie
wyobrazić, że z palców spływa życie, jak rzeka wlewająca się do oceanu, a ona staje się częścią krwi
przepompowywanej przez jego serce.
Kiedy otworzyła oczy i spojrzała na twarz nieznajomego, zobaczyła sine wargi i bladość,
zapowiadające nadejście śmierci.
- No, pospiesz się. Otwórz usta!
Rachel wepchnęła mu między wargi gumowy smoczek i przechyliła butelkę w kształcie nerki w taki
sposób, by mleko łatwiej spływało do ust.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin