Philip Roth - Operacja Shylock.rtf

(937 KB) Pobierz

Philip Roth

 

Operacja Shylock

PRZEŁOŻYŁ: GRZEGORZ SIWEK

Tytuł oryginału: OPERATION SHYLOCK


Dla Claire

„I Jakub pozostał sam, a człowiek zmagał się z nim aż do świtania”.

Księga Rodzaju 32:24

„Wszystko, co składa się na moje jestestwo, stoi do siebie w groteskowej sprzeczności”.

„Istnienie z pewnością jest sprawą wątpliwą...”

Kierkegaard


WSTĘP

Z prawnych powodów zmuszony byłem zmienić w tej książce niektóre fakty. Zmiany dotyczą szczegółów związanych z pewnymi miejscami oraz ludźmi i nie wywarły większego wpływu na wiarygodność całej historii. Jeśli jakieś imię lub nazwisko zastąpione zostało innym, to przy wymyślonym pseudonimie pojawia się w tekście charakterystyczny znaczek (x).

Opracowałem „Operację Shylock” na podstawie codziennych zapisków. Książkę można uznać za szczere opisanie zdarzeń, które przytrafiły się mnie, pięćdziesięcioparoletniemu mężczyźnie, a których kulminacją stało się podjęcie z początkiem 1988 roku współpracy z izraelską służbą wywiadowczą, Mossadem.

Komentarze dotyczące sprawy Demianiuka są dokładnym odbiciem moich refleksji ze stycznia 1988.

Dopiero pięć lat później ujrzały światło dzienne radzieckie dokumenty, przedstawione izraelskiemu Sądowi Najwyższemu przez obrońców człowieka, który w 1988 roku skazany został na karę śmierci i któremu miałem okazję przyjrzeć się na własne oczy. Na podstawie śledztwa prowadzonego w ZSRR w latach 1944-1960, którego efekty ujawniono w pełni dopiero po rozpadzie Związku Sowieckiego, wnosić można, że były żołnierz Armii Czerwonej, który w latach triumfów militarnych Hitlera wstąpił ochotniczo do szeregów SS i zyskał sobie ponurą sławę jako Iwan Groźny z Treblinki, w późniejszym okresie zaś został zlikwidowany przez machinę radzieckiego wymiaru sprawiedliwości - w rzeczywistości miał nazywać się Marczenko, a nie Demianiuk. Obrona zajęła stanowisko, iż oskarżenie nie jest w stanie udowodnić bez cienia wątpliwości, że mechanik z Cleveland, John Ivan Demianiuk, oraz kat obsługujący komorę gazową w Treblince to ten sam „Iwan”. Oskarżyciele z kolei twierdzili, że dokumenty przywiezione z dawnego Związku Radzieckiego zostały sporządzone w niejasnych okolicznościach przez ludzi, którzy już dzisiaj nie mogą złożyć zeznań przed poważnym trybunałem, a więc podobne dokumenty nie są podstawą do wydania prawomocnego wyroku. Ponadto oskarżyciel wyraził opinię, że odkryte niedawno w niemieckich archiwach federalnych świadectwa stanowią ostateczne potwierdzenie krzywoprzysięstwa złożonego przez Demianiuka, który uprzednio wielokrotnie zaprzeczał, jakoby był wartownikiem w szkolnym obozie w Trawnikach, w obozie  koncentracyjnym we Flossenburgu oraz w obozie zagłady w Sobiborze.

W obecnych dniach Sąd Najwyższy nadal zajmuje się rozpatrywaniem apelacji.

Philip Roth 1 grudnia 1992.


CZĘŚĆ I


ROZDZIAŁ 1
PIPIK ZJAWIA SIĘ

Dowiedziałem się o innym Philipie Rocie w styczniu 1988, w kilka dni po Nowym Roku. Wówczas to właśnie mój kuzyn Apter (x) zadzwonił do mnie do Nowego Jorku i oznajmił, że według izraelskiego radia jestem w Jerozolimie i uczestniczę w procesie Johna Demianiuka - człowieka, którego uznawano za Iwana Groźnego z Treblinki. Apter dodał, iż relacje z procesu przekazują codziennie stacje radiowe i telewizyjne. Według gospodyni Aptera mignąłem na ekranie telewizora poprzedniego dnia i rozpoznał mnie jeden z komentatorów. Po upływie kilkunastu godzin mój kuzyn sam usłyszał potwierdzenie tej wieści w radiowym dzienniku. Apter postanowił na własną rękę sprawdzić, gdzie przebywam, ponieważ z listu, jaki ode mnie dostał, wynikało niezbicie, że nie wybieram się do Jerozolimy przed końcem miesiąca, a kiedy już przyjadę, to przede wszystkim mam zamiar przeprowadzić wywiad z pisarzem Aaronem Appelfeldem. Powiedział swej gospodyni, że gdybym istotnie zawitał do Jerozolimy, to skontaktowałbym się z nim niezwłocznie. I nie mylił się - podczas czterech wizyt w Izraelu, jakie złożyłem w randze pracownika żydowskiej kolumny w „The Counterlife”, zwyczajowo spotykałem się z Apterem na lunchu w dzień lub dwa po przybyciu., Apter - mój daleki krewny ze strony matki - to wieczne dziecko, pięćdziesięcioczterolatek w roku 1988, z którym natura obchodziła się zadziwiająco kapryśnie. Wyglądał jak kukiełka, miał przerażająco bladą twarz młodocianego aktora, który przedwcześnie się zestarzał. Na jego rysach nie odcisnął się najmniejszy ślad zbrodni dokonanych na Żydach w dwudziestym wieku, mimo że cała jego rodzina padła w 1943 roku ofiarą morderczej niemieckiej manii. Uratował go wtedy pewien nazistowski oficer, który po prostu wziął go z transportu w Polsce i potem odsprzedał do męskiego burdelu w Monachium. W ten sposób ów oficer dorabiał sobie do wojennego żołdu. Apter miał wtedy dziewięć lat. Pozostał uwięziony w swym infantylizmie do dzisiejszego dnia - jest kimś, kto mimo osiągnięcia zaawansowanego wieku wciąż równie łatwo płacze, jak oblewa się rumieńcem; kto nie potrafi spojrzeć rozmówcy prosto w oczy. Przeszłość nie wypuszcza go ze swoich szponów. Z tych właśnie powodów nie uwierzyłem w to, co powiedział mi przez telefon - rewelecje o nowym Philipie Rocie, który zjawił się w Jerozolimie i nie odezwał się do niego.

Jednakże cztery dni później otrzymałem w Nowym Jorku kolejny telefon o swej bytności w Jerozolimie, tym razem od Aarona Appelfelda. Przyjaźniłem się z Aaronem, odkąd poznaliśmy się na przyjęciu wydanym na jego cześć przez izraelskiego attache kulturalnego w Londynie we wczesnych latach siedemdziesiątych. W tamtym okresie większość czasu spędzałem właśnie w stolicy Anglii.

Amerykańskie wydanie jego świeżo przetłumaczonej powieści miało stanowić okazję do rozmowy, jaką zamierzałem przeprowadzić z nim dla „The New York Times Book Review”. Aaron zadzwonił i powiedział, że w jednej z kafejek w Jerozolimie, do której wpada każdego dnia, by skreślić parę słów, trafiła w jego ręce gazeta „The Jerusalem Post” z ubiegłego weekendu i w rubryce anonsującej wydarzenia kulturalne natknął się na coś, o czym powinienem był - jak sądził - wiedzieć. Aaron dodał, że gdyby dowiedział się o wszystkim parę dni wcześniej, to mógłby w moim imieniu zainteresować się sprawą.

Ogłoszenie brzmiało następująco:

„Diasporyzm: Jedyne rozwiązanie problemu żydowskiego - wykład Philipa Rotha. Przewidziana późniejsza dyskusja. Godz. 18.00. Miejsce: King David Hotel. Kanapki i napoje”.

Całe tamto popołudnie zeszło mi na roztrząsaniu, co począć z tym niespodziewanym potwierdzeniem nowin Aptera. W końcu, w trakcie bezsennej nocy doszedłem do przekonania, że zaszła jakaś groteskowa pomyłka i najlepiej będzie ją zlekceważyć. Potem jednak zapadłem w ciężką drzemkę i gdy zerwałem się z łóżka wczesnym rankiem, to - nim jeszcze umyłem twarz - zadzwoniłem do apartamentu 511 w jerozolimskim hotelu King David. Odebrała kobieta posługująca się amerykańską odmianą angielszczyzny. Zapytałem ją, czy zastałem pana Rotha. Dosłyszałem, jak woła do kogoś:

- To do ciebie...!

Wreszcie słuchawkę podjął mężczyzna. Spytałem go, czy to on nazywa się Philip Roth.

- Tak jest - odparł. - A z kim mam przyjemność?

Te rozmowy telefoniczne przeprowadzałem z dwupokojowego apartamentu hotelowego na Manhattanie, który zajmowałem z żoną od prawie pięciu miesięcy, łudząc się, że zdołam w ten sposób powiązać minione z przyszłością. Bezosobowość życia w wielkomiejskim hotelu dawała się nam we znaki - oboje bowiem odczuwaliśmy brak miejsca zasługującego na miano domu. Mimo wszystko taka egzystencja była lepszym pomysłem od powrotu na farmę w Connecticut, gdzie przetrwaliśmy wiosnę i początek lata, jeden z najtrudniejszych okresów, jakim przyszło mi stawić czoła. Claire czuła się wtedy bezradna i obawiała się najgorszego. Domostwo postawione przed ponad piętnastoma laty przy końcu długiej, piaszczystej drogi, otoczone lasem i rozległymi polami, oddalone o niemal kilometr od najbliższego sąsiedztwa, stało się scenerią mojego dziwacznego załamania emocjonalnego. To przytulne sanktuarium, gdzie posadzki były wykonane z kasztanowca, gdzie znajdowało się kilka krzeseł, gdzie wszędzie walały się sterty książek, a ogień płonął zawadiacko w staroświeckim kominku prawie każdego wieczora, niespodziewanie stało się klatką dla mnie - odrażającego postrzeleńca - oraz dla Claire, opiekującej się mną mimo przerażenia, jakie ją ogarniało. To miejsce, które niegdyś uwielbiałem, w końcu zaczęło napełniać mnie strachem. Nadal nie mogłem zdobyć się na powrót tam, choć upłynęło już przecież pięć miesięcy naszego hotelowego bytowania i choć zdołałem odzyskać dawną osobowość, wziąć się w garść i znowu pewnie kroczyć starymi, wydeptanymi ścieżkami swego życia. (Owo odzyskiwanie sił psychicznych nie było z początku takie proste. Nic nie było w stanie przekonać mnie, że rzeczy są równie niegroźne jak dawniej. Zmusiłem się wprost do wyjścia na ruchliwą ulicę niczym policjanci, do których wreszcie dotarło, że na ich posterunku ktoś podłożył bombę).

A oto, co zdarzyło się wcześniej:

Po drobnym zabiegu chirurgicznym kolana, jakiemu się poddałem, ból miast zanikać, coraz bardziej się wzmagał. Mijały kolejne tygodnie, a ja czułem się znacznie gorzej niż wtedy, gdy zdecydowałem się na operację. Zobaczyłem się z młodym chirurgiem i powiedziałem mu, że nie zauważyłem żadnych zmian na lepsze, a on zwyczajnie odparł:

- Tak już czasem bywa.

Następnie przypomniał, że tuż przed wszystkim ostrzegał, iż zabieg może nie przynieść spodziewanych efektów, i odprowadził mnie do drzwi. Na pociechę przepisał mi jakieś tabletki, które miały uśmierzyć zarówno ból, jak i wzburzenie. Taki zimny tusz, wylany na głowę pacjenta, z którym wcześniej lekarze na ogól obchodzili się delikatnie, podziałał wyjątkowo przygnębiająco. Byłem zły, zastanawiałem się, co się stanie, jeśli mój stan będzie się nadal pogarszał.

Poczułem, że mój umysł zaczyna się rozpadać. Słowo ROZPAD zdawało przedzierzgnąć się w materię, która pochłonęła całą energię mego mózgu... Mózgu, który sam z siebie przestawał pracować.

Sześć liter, wielkich, masywnych, nieregularnie wyrzeźbionych zagnieździło się w nim. Pęczniały w sobie, odrywały się od siebie, czasem odpadał fragment jednej z nich, ale zwykle dotyczyło to fragmentu wyrazu, boleśnie trudnego do wymówienia zlepka ZP, z którego nie sposób stworzyć sensownej sylaby. Okaleczone słowo pozostawało beznadziejnym wrakiem, złomem, ruiną. Ten mentalny rozpad stawał się realny fizycznie, niczym cierpienie towarzyszące wyrywaniu zęba. Ból był potworny, nie do zniesienia.

Podobne i gorsze jeszcze halucynacje nawiedzały mnie dniami i nocami, ciągnęły jak stado dzikiej zwierzyny, którego nie mogłem powstrzymać. Nie byłem w stanie zapobiec niczemu, moja wola ulegała wobec potęgi najbanalniejszej, najbardziej idiotycznej myśli. Dwa, trzy, cztery razy dziennie wybuchałem płaczem - bez powodu, bez ostrzeżenia. I nie miało znaczenia, czy siedziałem samotnie w gabinecie, kartkując strony następnej z książek, której nie byłem w mocy przeczytać, czy też jadłem obiad z Claire, która z rozpaczą spoglądała na przygotowane jedzenie, którego nie mogłem przełknąć.

Po prostu płakałem. Płakałem w obecności przyjaciół i obcych. Nawet siedząc na sedesie wyciskałem z siebie ostatnią z łez, by doznać osobliwego uczucia - oto moje ego, spłukane łzami 16 i tłumionymi przez pięćdziesiąt lat życia, odkrywało przed wszystkimi swego słabowitego ducha.

Nie potrafiłem się odczepić od rękawów. Co dwie minuty gorączkowo zwijałem je i odwijałem, zapinałem guziki na mankietach, aby po chwili odpiąć je nerwowo i zacząć od nowa tę bezsensowną zabawę, która jednak przerodziła się w istotę mego istnienia. Otwierałem na oścież okna, a potem - jakby prowokując klaustrofobiczne odruchy - zamykałem je natychmiast z hukiem. Puls podskakiwał mi do stu dwudziestu uderzeń na minutę, kiedy siedziałem bezmyślnie przed ekranem telewizora, wpatrując się tępo w obrazy serwowane w wieczornym dzienniku. W bezwładnym ciele tłukło się serce - dwukrotnie szybciej od sekundnika każdego zegara na ziemi. To była jeszcze jedna manifestacja panicznego strachu, którego nie umiałem kontrolować: panika sporadycznie brała górę za dnia, lecz przede wszystkim potwornie, bez miłosierdzia dopadała mnie w nocy.

Bałem się ciemności. Wchodząc po schodach do naszej sypialni, tchórzliwie stawiałem krok po kroku.

Czułem się niczym ofiara zmierzająca do gabinetu tortur i za każdym razem miałem wrażenie, iż tego nie przetrwam. Moja jedyna szansa dociągnięcia do świtu w znośnym stanie psychicznym zamykała się w nieustannym przypominaniu sobie najnie-winniejszych chwil z przeszłości, by wymanewrować groźbę ciemności, zmierzającą ku memu statkowi, błąkającemu się na burzliwych falach. Walczyłem z histeryczną zawziętością jak miotający się człowiek owładnięty konwulsyjnym pragnieniem dotarcia do celu. Dostrzegałem wtedy obraz swego starszego brata, który prowadził mnie po naszej ulicy pełnej kamienic, letnich domków ku drewnianym schodkom... w małym, nadmorskim mieście w Jersey, gdzie nasza rodzina wynajmowała każdego lata dom na miesiąc. „Takie me, Sandy, płease...” Gdy zdawało mi się (najczęściej błędnie), że Claire śpi, wtedy śpiewałem na głos tę piosneczkę, którą uwielbiałem - jeśli kiedykolwiek uwielbiałem - w dzieciństwie, w 1938, gdy liczyłem sobie pięć lat, a mój czujny, opiekuńczy brat dziesięć.

Nie pozwalałem Claire opuszczać na noc zasłon, ponieważ musiałem sam przekonać się, że słońce wschodzi dokładnie w tej chwili, kiedy wschodziło. Jednak rano, gdy promienie światła zaczynały wnikać przez okna, chwilowa ulga, że oto kończy się groza nocy, natychmiast ustępowała strachowi przed zmorami rozpoczynającego się właśnie dnia. Noc była nie ¦’do wytrzymania i ciągnęła się w nieskończoność, z dniem rzecz się miała podobnie. Sięgałem do pudełka po kapsułkę, której zadaniem było wygrzebanie jamy, w której mogłem skryć się przed bólem oraz fobiami przynajmniej przez kilka  godzin. Tylko że nie potrafiłem uwierzyć (chociaż nie było innej, rozsądnej odpowiedzi), iż drżące dłonie wyciągające pastylkę należą do mnie.

- Gdzie jest Philip? - spytałem głuchym głosem Claire, stojąc na krawędzi basenu i ściskając jej dłoń. Każdego lata pływałem w tym basenie codziennie po pół godziny przed zachodem słońca. Teraz obawiałem się nawet zamoczyć w wodzie palec u nogi, wpatrując się oszołomiony w te tysiące litrów cieczy, które - o czym byłem przekonany - pragnęły pochłonąć mnie na zawsze. - Gdzie jest Philip Roth? - pytałem głośno. - Dokąd wyjechał?

To nie była histeria. Pytałem, bo chciałem wiedzieć.

Działo się tak przez jakąś setkę dni i nocy. Gdyby wtedy ktoś zadzwonił z wiadomością, że Philipa Rotha widziano wśród publiczności na procesie zbrodniarza wojennego w Jerozolimie albo że ów pisarz ma wygłosić odczyt poświęcony problemowi Żydów w hotelu King David, to nie mam pojęcia, co bym zrobił, jak się zachował. Katastrofalnie rozbity psychicznie mogłem uznać to za potwierdzenie kompletnego rozkładu rzeczywistości i wystarczający powód do popełnienia samobójstwa. Przyznać bowiem muszę, iż w tamtym okresie niemal bez przerwy myślałem o targnięciu się na życie.

Myślałem o tym, żeby się utopić: w małym stawie blisko domu, po drugiej stronie drogi... Bałem się jednak nie tyle wody, co węgorzy gotowych wypasać się na moich zwłokach. Pozostawało jeszcze spore, malownicze jezioro, oddalone o jakieś dziesięć kilometrów... Tylko że nie byłem w stanie pojechać tam sam. W maju udaliśmy się do Nowego Jorku, gdzie miano mi nadać honorowy stopień naukowy na jednym z uniwersytetów. Zajęliśmy numer na trzynastym piętrze w hotelu. Gdy Claire poszła na chwilę do sklepu, otworzyłem okno. Spojrzałem w dół na wewnętrzne podwórze, wychyliłem się i - trzymając się parapetu - powiedziałem sobie:

- Zrób to. Tu nie ma żadnych węgorzy.

To nie węgorze mnie powstrzymały. Powstrzymał mnie ojciec. Przyjechał z New Jersey następnego dnia, chcąc być świadkiem otrzymania przeze mnie tytułu. Już wcześniej, podczas rozmowy telefonicznej, zwracał się do mnie partem per „doktorze”. Jeszcze dawniej, przy podobnych okazjach, także nie szczędził mi tego rodzaju pokpiwania. Potrafił zaleźć za skórę.

Na dziedzińcu Uniwersytetu Columbia musiałem stanąć twarzą w twarz z paroma tysiącami ludzi, którzy w ten słoneczny dzień przybyli na 18 uroczystość. Byłem pewien, że nie dam rady dociągnąć do końca ceremonii, mającej trwać całe popołudnie, że zacznę krzyczeć na całe gardło albo szlochać jak małe dziecko. Wytrzymałem jednak, chociaż nie wiem jak. Przetrwałem nawet urządzoną specjalnie dla nagrodzonych kolację i nikt nie zorientował się, że ma do czynienia ze skończonym człowiekiem, który właśnie zamierza udowodnić, iż nie zasługuje na dalszą egzystencję. Nie mam zielonego pojęcia, co mogło się stać tego ranka w hotelu albo na nasłonecznionym dziedzińcu uniwersyteckim, gdyby nie udało mi się spojrzeć z zewnątrz na swoje ogołocone ego oraz mocne więzi łączące mnie z osiemdziesięciosześcioletnim ojcem, którego moja samobójcza śmierć roztrzaskałaby na drobne kawałki.

Po uroczystości na Columbii ojciec wpadł z nami do hotelu na filiżankę kawy. Od tygodni domyślał się już, że dzieje się ze mną coś bardzo złego, chociaż zaprzeczałem temu przy każdej okazji, twierdząc, iż to kwestia fizycznego bólu, który uparcie nie daje mi spokoju.

- Marnie wyglądasz - stwierdził. - Właściwie to wyglądasz fatalnie. Przyjrzał mi się dokładniej i jego twarz też pobladła, zszarzała, gdyż z tego co mi wiadomo, dotąd nie spotkały go poważniejsze fizyczne dolegliwości.

- To kolano - odparłem. - Boli.

Nie wyjaśniałem więcej.

- To do ciebie niepodobne, Phil. Zwykł© umiałeś załatwić sprawy po twojej myśli.

Uśmiechnąłem się.

- Tak?

- Masz - rzekł. - Otwórz, kiedy wrócisz do siebie. - Wręczył mi paczuszkę zawiniętą przez siebie w tani, brunatny papier i dodał: - To z okazji nowego wyróżnienia, doktorze.

Podarunkiem okazała się oprawiona w standardowe ramki fotografia zrobiona przez reportera „Metropolitan Life” jakieś czterdzieści pięć lat wcześniej, gdy mój ojciec otrzymał nagrodę od firmy, w której pracował. Był to wizerunek ojca w latach młodości, wizerunek, jaki dotąd tuła mi się gdzieś po głowie - dziarskiego, mocnego ubezpieczeniowca, w konwencjonalnym stroju z okresu Wielkiego Kryzysu w Ameryce: ciasno zawiązany, staroświecki krawat, dwurzędowa marynarka, krótko przycięte, przerzedzone włosy, śmiałe, prostoduszne spojrzenie, miły, trzeźwy, powściągliwy uśmiech - człowieka, którego każdy szef chciałby mieć w swym zespole, któremu zaufa każdy klient; typowa postać współczesnej rzeczywistości. „Zaufaj mi” - zdawała się mówić twarz na zdjęciu. „Daj mi pracę. Awansuj mnie. A ja cię nie zawiodę”.

Kiedy zadzwoniłem z Connecticut następnego ranka, chcąc opowiedzieć, jak bardzo ujął mnie prezent w postaci tej starej fotografii, mój ojciec nagle usłyszał dziecięcy szloch swego z górą pięćdziesięcioletniego syna. Byłem zdumiony jego względnie opanowaną reakcją na to moje załamanie.

- No dalej - rzekł, jakby świetnie zdawał sobie sprawę, że coś przed nim ukrywam. Tak, wiedział o wszystkim i dlatego właśnie całkiem niespodziewanie postanowił sprezentować mi swą fotografię z okresu, gdy był silny i twardy. - Wyrzuć to z siebie - powiedział bardzo cicho. - Cokolwiek by to było, daj temu upust.

Dowiedziałem się, że opisany właśnie przeze mnie fatalny stan, w jakim się znalazłem, wywołały pigułki nasenne, jakie brałem każdej nocy - specyfik określany jako halcion. Wielu ludzi na całym świecie padło jego ofiarą. W Holandii jego rozprowadzanie wstrzymano całkowicie w 1979, już w dwa lata po pojawieniu się w aptekach, mnie zaś przepisano halcion osiem lat później. We Francji i Niemczech lek wycofano z obrotu w latach osiemdziesiątych, natomiast w Wielkiej Brytanii zakazano jego rozpowszechniania po audycji telewizyjnej wyemitowanej przez BBC jesienią 1991. W styczniu 1992 rewelacje - choć ja sam nie nazwałbym ich raczej rewelacjami - pojawiły się w długim artykule wydrukowanym na pierwszej stronie gazety „The New York Times”: „...Przez dwie dekady przedsiębiorstwo produkujące «Halcion», najpopularniejsze na świecie tabletki nasenne, ukrywały dane naukowe mówiące, że lek wielokrotnie powodował działania uboczne zgubne dla ludzkiej psychiki...”, Dopiero w pół roku po załamaniu, jakie przeszedłem, przeczytałem po raz pierwszy o skutkach stosowania halcionu - które to skutki określono terminem „halcionowego szaleństwa” - w pewnym popularnym amerykańskim magazynie. Wspomniany artykuł zawierał cytaty z listu zamieszczonego w „The Lancet”, specjalistycznym brytyjskim czasopiśmie medycznym. Holenderski psychiatra wynotował listę objawów powiązanych ze stosowaniem halcionu, które zauważył u pacjentów biorących wspomniany lek. Objawy te dokładnie pokrywały się z moimi: „...fatalne samopoczucie: rozpad osobowości i utrata kontaktu z rzeczywistością; reakcje paranoidalne; chroniczny niepokój; nieustanny strach przed popadnięciem w obłęd;... pacjenci często czują się zrozpaczeni i muszą walczyć z przemożnym impulsem pchającym ich w stronę samounicestwienia. Jeden z pacjentów istotnie popełnił samobójstwo”.

Tylko szczęśliwy przypadek uchronił mnie przed trafieniem do szpitala - lub wprost na cmentarz.

Odstawiłem halcion i fatalne objawy przestały być tak dokuczliwe, i poczęły zanikać. Pewnego weekendu wczesnym latem 1987 mój przyjaciel Bernie Avishai przyjechał do mnie z Bostonu, poważnie zaniepokojony moim gadaniem na temat samobójstwa. Wcześniej bowiem odbyliśmy długą rozmowę telefoniczną. Cierpiałem wtedy strasznie już od trzech miesięcy i przyznałem się przed nim, gdy zamknęliśmy się w gabinecie, że postanowiłem udać się na kurację do szpitala psychiatrycznego.

Jeżeli coś mnie przed tym powstrzymywało, tó jedynie obawa, że już nigdy stamtąd nie wyjdę.

Pragnąłem, żeby ktoś mnie przekonał, iż tak nie będzie i liczyłem w tym względzie na Berniego.

Przerwał mi wówczas i zadał pytanie, które zdało mi się wprost bezczelne:

- Na czym jesteś?

Wyjaśniłem mu, że nie biorę narkotyków i nie podkręcam się w inny sposób, łykam jedynie tabletki nasenne i uspokajające. Byłem na niego zły, gdyż miałem wrażenie, iż traktuje mnie obcesowo i nie rozumie powagi położenia, w jakim się znalazłem. I wtedy szczerze wyznałem wstydliwą prawdę:

- Załamałem się. Kompletnie rozsypałem. Jestem stuknięty, psychicznie chory!

A on na to:

- Tabletki? Jakie tabletki?

I już po kilku minutach rozmawiałem telefonicznie z farmakologiem z Bostonu, który poprzedniego roku, jak się później dowiedziałem, wyciągnął z podobnego dołka wywołanego nadużywaniem halcionu samego Berniego. Ów lekarz zapytał mnie przede wszystkim, jak się czuję. Gdy odpowiedziałem, wyjaśnił mi tego przyczynę. Początkowo nie chciałem przyjąć do wiadomości, że źródłem mojego cierpienia są zwyczajne proszki nasenne i próbowałem mu wytłumaczyć, jak wcześniej Bemiemu, że nie pojmuje potworności tego, przez co musiałem przejść. W końcu zgodziłem się, by zadzwonił do mojego miejscowego lekarza i pod nadzorem ich obu zacząłem wychodzić z uzależnienia. Był to koszmarny proces, pewnie nie dałbym rady, gdybym miał stawić temu czoło jeszcze raz. „Czasami - pisał holenderski psychiatra, doktor C. van der Kroef, w «The Lancet» - spotykamy się z przykrymi symptomami odstawienio-wymi, takimi jak chwilowe napady panicznego strachu połączone z poceniem się”. Musiałem zmagać się z takimi objawami przez pierwsze trzy doby.

Van der Kroef, opisując przypadki halcionowego obłędu, z którymi zetknął się w Holandii, zaznaczył w swoim artykule:”Bez wyjątku pacjenci określają pierwsze dni po odstawieniu leku jako piekło”.

Przez następne cztery tygodnie czułem się straszliwie podenerwowany, chociaż potrafiłem już radzić sobie jakoś z nawrotami strachu. Jednakże dosłownie nie byłem w stanie zmrużyć oka. Snułem się wyczerpany po całych dniach, a potem przychodziły bezsenne noce bez halcionu. Przygnębiała mnie nadto myśl, że muszę wyglądać na kupę nieszczęścia w oczach Claire i mego brata, a także tych wszystkich przyjaciół, którzy byli blisko w czasie tych strasznych stu dni. Wstydziłem się i był to już jakiś pozytywny objaw powrotu dawnej osobowości człowieka, któremu nie było obce coś tak przyziemnego jak szacunek do samego siebie, a który nie rozważał już groteskowej możliwości utopienia się w błotnistej, pełnej padlinożerców sadzawce.

Tylko że nawet wtedy jakoś nie mogłem uwierzyć, iż to halcion uczynił był ze mnie taką szmatę. I choć szybko dochodziłem do siebie umysłowo i emocjonalnie i potrafiłem już spojrzeć na codzienne życie chłodnym okiem tak samo jak przed całym kryzysem, to w głębi duszy pozostałem w połowie przekonany, że to ja sam jestem odpowiedzialny za wszystko, co mnie spotkało, a lek może tylko zintensyfikował rozmiary katastrofy; że zdruzgotała mnie nieudana operacja kolana i dolegliwy fizyczny ból. Przypuszczałem, iż winien mej transformacji - czy może raczej deformacji - nie był żaden farmaceutyczny specyfik, ale coś ukrytego we mnie, coś niewidocznego, zamaskowanego, zduszonego, coś co ujawniło się dopiero po przekroczeniu pięćdziesiątki, lecz tkwiło we mnie od zawsze niczym wnętrzności i było moje własne, jak przebyte dzieciństwo albo styl prozy. Moja ciemna strona, z istnienia której tak długo nie zdawałem sobie sprawy. Bałem się, że w podobnych okolicznościach znowu może dojść do głosu i znowu stanę się bezwolny, wściekły bez powodu, rozpaczliwie godny pożałowania, obłąkany, diaboliczny i niegodny zaufania, nierozważny, niezdolny do spojrzenia na samego siebie, bez krzty cywilnej odwagi, która to właśnie odwaga czyni życie tak wspaniałą rzeczą - że na nowo stanę się oszalałym, odpychającym wariatem, kipiącym złością poddającym się halucynacjom odmieńcem, którego egzystencja stanowi jedno długie pasmo cierpień.

Czy teraz, po upływie pięciu lat, po tych wszystkich medycznych odkryciach dotyczących diabelskich skutków łykania małych, czarodziejskich pigułek na sen, odkryciach rozpowszechnionych przez prasę na całym świecie, nadal w połowie uważam, że było właśnie tak? Prosta, szczera odpowiedź brzmi: „Być może. Musielibyście znaleźć się na moim miejscu, żeby to rozstrzygnąć”.

Co zaś tyczy się Philipa Rotha, który zajmował apartament numer 511 w hotelu King David, z którym rozmawiałem przez telefon i który z całą pewnością nie był mną - cóż... nie dowiedziałem się, po co była ta cała maskarada, gdyż zamiast odpowiedzieć mu, kiedy zapytał o moje nazwisko, natychmiast odwiesiłem słuchawkę. Pomyślałem sobie, że w ogóle nie powinienem był dzwonić. Nie miałem powodu, by przejmować się takim zbiegiem okoliczności, a tym bardziej denerwować się z tego powodu. To śmieszne, sądziłem. Pewnie przypadkowo natknąłem się na człowieka, który nazywa się identycznie. A jeśli nie, to w takim razie w Jerozolimie pojawił się oszust podszywający się pode mnie. I nie ja to powinienem wyjaśniać. Prawdy mogą dojść inni bez mojej interwencji. Właściwie już pewnie zajęli się tym Apter i Aaron. W Izraelu zna mnie wielu i oszust na dłuższą metę musi się zdekonspirować. Jakąż szkodę może mi uczynić? Mogłem zaszkodzić wyłącznie sam sobie, decydując się na tak nierozważne kroki jak wspomniana rozmowa telefoniczna. Nie powinien się dowiedzieć, że żart czy szalbierstwo, jakiego się dopuścił, zadręcza mnie w jakikolwiek sposób, gdyż właśnie wytrącenie mnie z równowagi było zapewne powodem całej tej maskarady. Jedynym wyjściem, przynajmniej na razie, jest zlekceważenie sprawy...

A jednak już zdążyłem się zdenerwować. Kiedy tak otwarcie oświadczył, jak się nazywa, po prostu oblałem się cały potem - pewnie zabawnie musiało to wyglądać. Roztropnie odłożyłem słuchawkę już po chwili. Zdawać by się jednakże mogło, iż to nic innego jak tylko przejaw bezradności i paniki, wyraźne świadectwo, że po siedmiu miesiącach od porzucenia halcionu bynajmniej nie doszedłem do kondycji psychicznej. Mogłem mu przecież odrzec:

- Hm, ja także nazywam się Philip Roth. Urodziłem się w Newark i napisałem sporo poczytnych książek. A pan...?

Tylko że to właśnie jemu udało się zupełnie zbić mnie z pantałyku.

Postanowiłem w ogóle nie wspominać o nim Claire, kiedy zjawiłem się w Londynie następnego tygodnia. Nie chciałem, by myślała, że jest coś, co może mnie zadręczać, tym bardziej że Claire jeszcze nie wydawała się przekonana, iż kuracja dobiegła do pomyślnego końca i mara już siły, aby stawić czoło poważnym przeciwncściom losu... A co może jeszcze istotniejsze, sam nie byłem tego pewien w stu procentach. Gdy przybyłem do Londynu, to nawet nie chciałem pamiętać, że Apter zadzwonił do Nowego Jorku, aby powiedzieć mi...

Tak, zajście, które równie dobrze mógłbym potraktować beztrosko jakiś rok wcześniej, obecnie stanowiło rodzaj drobnego, lecz niepokojącego zagrożenia. To odkrycie nie sprawiło mi rzecz jasna, radości, tylko że nie potrafiłem wyrzucić tej dziwacznej bzdury ze swego mózgu, aby przestała zatruwać z takim trudem odzyskany względny spokój. Oddałbym wiele, by móc we wspomnianym czasie spojrzeć na rzeczy z odpowiedniej perspektywy.

Podczas drugiej nocy spędzonej w Londynie wciąż jeszcze spałem źle - skutkiem zmiany stref czasowych. Przebudziłem się w ciemności ze trzy albo cztery razy. W mroku zacząłem się nawet zastanawiać, czy te telefony z Jerozolimy - no i mój telefon do Jerozolimy - przypadkiem mi się nie przyśniły. Wcześniej tego dnia przysiągłbym, że rzeczywiście je odebrałem siedząc w hotelu i zabierając się akurat do pracy. Miałem zamiar przygotować pytania, które chciałem potem zadać Aaronowi w Jerozolimie; pytania dotyczące jego książek. A jednak podczas tej długiej nocy zdołałem przekonać samego siebie, że wszystko to miało miejsce w snach, że każdemu przytrafia się coś podobnego niemal każdej doby. W snach przecież mieszają się w niepojęty sposób osoby, słowa i przypadki. Źródło mojego snu zdawało mi się podówczas groteskowo oczywiste.

Podszywająca się pode mnie postać, o błazeństwach której ostrzegli mnie Apter oraz Aaron i której głos usłyszałem na własne uszy, zdała się zmorą zrodzoną ze strachu wywołanego przez pierwszą podróż zagraniczną, od momentu kiedy powróciłem do zdrowia psychicznego - imorą będąca moim drugim ja, które wymknęło się spod kontroli. Jeśli natomiast chodzi o ludzi, którzy powiadomili mnie o istnieniu mojego sobowtóra w Jerozolimie, to byli oni właśnie tymi figurami przeniesionymi z realności do krainy sennych majaków. Potwierdzało to nie tylko zadziwiające podobieństwo przekazanych przez nich nowin, ale i fakt, iż obaj w swoim czasie przeszli zgoła nieprawdopodobne koleje losu. Przemiany wymyślone przez Franza Kafkę bledną przy tych, które za sprawą Trzeciej Rzeszy stały się udziałem mego kuzyna Aptera oraz przyjaciela Aarona, nie wspominając już o wielu innych Żydach.

Było mi pilno ustalić, czy to strumień snu wystąpił rzeczywiście ze swoich brzegów, więc zerwałem się, aby zadzwonić do Aarona jeszcze przed świtaniem. W Jerozolimie był już poranek, a Aaron zwykł przecież wstawać bardzo wcześnie. Jednak nawet jeżeli wchodziło w grę ryzyko, że go zbudzę, to czułem, iż nie mogę czekać ani minuty dłużej. Musiałem przekonać się, czy doświadczyłem kolejnej umysłowej aberracji; czy nie rozmawiałem z Aaronem na temat innego Philipa Rotha. Wyszedłem z sypialni i ruszyłem na dół, do kuchni, by porozmawiać spokojnie z drugiego aparatu. I wtedy, na schodach, uzmysłowiłem sobie, jak szalona była myśl, że wyśniłem sobie to wszystko. Przyszło mi do głowy, że powinienem zatelefonować nie do Aarona, ale do lekarza w Bostonie i zapytać, czy niepewność i luki w pamięci nie są przypadkiem skutkiem środków odtruwających-1 zastosowanych w czasie kuracji. Skoro już postanowiłem zawracać głowę Aaronowi, to powinienem spytać go, co nowego w sprawie, o której mi wspomniał. A może lepiej zwrócić się wprost do oszusta i zainteresować się, jaką właściwie grę prowadzi? Bawiąc się poszukiwaniem „rozsądnego wyjścia” stawałem znowu na krawędzi przepaści wypełnionej niebezpiecznymi złudzeniami. Tak jest... Jeżeli gdzieś mogłem zadzwonić o czwartej czterdzieści pięć rano, to jedynie do pokoju numer 511 w hotelu King David.

Wziąłem się za śniadanie i zacząłem rozważać, czy nie lepiej wrócić do łóżka i darować sobie wszelkie telefony. Wtedy poczułem, że znowu chwytam swe życie we własne ręce. Wszystko może być złudzeniem, ale to nie zwalnia człowieka z obowiązku poszukiwania optymalnych rozwiązań problemów, które pojawiają się na jego drodze.

Wówczas rozbrzmiał dzwonek telefonu. To był Aaron. Sam do mnie zadzwonił.

- Philip? Kolejne dobre wieści. Jesteś w porannej gazecie.

- Bomba. W jakiej tym razem?

- Tym razem w żydowskiej. Artykuł o wizycie, jaką złożyłeś Lechowi Wałęsie. W Gdańsku.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin