A. i B. Strugaccy - O przyjazni prawdziwej.rtf

(982 KB) Pobierz
Arkadij i Borys Strugaccy O Przyjaźni prawdziwej Próba ucieczki Dokładnie o 19

Arkadij i Borys Strugaccy

O Przyjaźni prawdziwej. Próba ucieczki


O Przyjaźni prawdziwej

 

Dokładnie o 19.00 trzydziestego pierwszego grudnia ubiegłego roku Andrzej T. leżał w łóżku i z melancholijną rezygnacją rozmyślał o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Jak łatwo obliczyć, do nadejścia Nowego Roku pozostało jedynie pięć godzin, ale Andrzejowi T. owa okoliczność żadnych radości nie zapowiadała, albowiem nie leżał tak sobie (śmiech pomyśleć, że nagle mógłby zapragnąć spędzić ostatnie godziny roku pod kołdrą), ale został zapędzony do łóżka na polecenie lekarza: gardło miał obolałe, a szyję opatuloną szalikiem.

Andrzej T. leżał więc w łóżku, utwierdzając się po raz kolejny w przekonaniu, iż musiał się urodzić pod wyjątkowo pechową gwiazdą. Ogrom doświadczeń nabytych przez czternaście lat życia świadczył o tym z bolesną (dosłownie) niewzruszonością.

Wystarczyło na przykład, żeby człowiek z jakiegoś (choćby i nieważnego, nie w tym rzecz) powodu nie nauczył się geografii, a od razu wzywano go do odpowiedzi - ze wszelkimi możliwymi konsekwencjami. Wystarczyło, żeby człowiek zajrzał do biurka brata-studenta (zupełnie przypadkowo, niczego złego nie mając na myśli), a znajdował budzący zachwyt japoński kalkulator, który z miejsca wyślizgiwał się z rąk i z trzaskiem spadał na podłogę. Znowu ze wszelkimi możliwymi konsekwencjami. Wystarczyło, żeby człowiek wydał zdobyty z trudem rubel na porcję lodów (kulki: śmietankowa, czekoladowa i owocowa, w odpowiednim syropie), a dosłownie dwa kroki od kawiarni napotykał kolportera, rozprzedającego ostatnie egzemplarze Zagranicznej Powieści Kryminalnej.

Tak, szczęścia nie było! Szczęście skończyło się trzy lata temu, kiedy to na urodziny podarowano człowiekowi los na loterię i człowiek wygrał na ten los budzik. Ale przecież nawet pech powinien mieć jakieś granice! Zachorować na anginę na kilka godzin przed Nowym Rokiem to już nie jest zwykły pech. To ironia losu. Przeznaczenie.

Prawo butersznyta[1] - stwierdził tata. Pewnie miał rację. Tata nierzadko mówi całkiem sensowne rzeczy. O prawie butersznyta powiedział po raz pierwszy trzy lata temu. Andrzej T. pomyślał wtedy, że butersznyt musi być nazwiskiem wielkiego niemieckiego uczonego, wpisał nawet Butersznyta zamiast Heisenberga do krzyżówki, wywołując u brata atak nieopisanej i obelżywej wesołości. Wiele wody upłynęło od tego czasu i wiele butersznytów wypadło z rąk na podłogę, chodnik i, zwyczajnie, na czarną ziemię, zanim Wielkie Prawo utrwaliło się w świadomości Andrzeja w całej swej ostrości: butersznyt zawsze pada masłem (wędliną, serem, konfiturą) na dół i nie ma na to rady.

Nie ma na to rady!

Jeżeli człowiek pozwoli ściągnąć na klasówce Milce Ponomariowej, człowiekowi stawiają pałę za to, że ściągał od Milki.

Jeżeli człowiek spokojnie i nie wadząc nikomu, siada przed telewizorem, żeby rozkoszować się jednym z siedemnastu mgnień wiosny, to każą mu wstać, naciągają odświętne ubranie (wypisz-wymaluj kaftan bezpieczeństwa) i prowadzana imieniny do babci Warii, która oczywiście telewizora nie posiada.

A jeżeli człowiek, udręczony przez literaturę i geografię, wypieści w głębi duszy czystą i niewinną nadzieję na spędzenie Nowego Roku i zasłużonych ferii w Gribanowskiej Czatowni - wszystko przepada: człowieka poraża nagła angina mieszkowa, i niech jeszcze dziękuje, że to nie dżuma, nie trąd i nie liszaj strzygący...

O 19.05, w celu sprawdzenia, czy sytuacja nie uległa zmianie, Andrzej T. eksperymentalnie przełknął ślinę. Sytuacja zmianie nie uległa: gardło bolało. Na próżno, okazuje się, łykał wstrętne, gorzkie proszki, płukał umęczone struny głosowe odrażającymi roztworami, tolerował na szyi kłujący wełniany szalik. Być może mama powinna była posłuchać rad babci Warii i obłożyć szyję siekanym śledziem. Jednak w głębi duszy Andrzej zdawał sobie sprawę, że nawet i ten środek, barbarzyński i ostateczny, niczego by nie zmienił. Przepadła świąteczna noc, przepadły ferie, przepadło wszystko, z myślą o czym mógł żyć i pracować przez ostatni miesiąc drugiego kwartału. Trudno było wytrzymać ze świadomością tego faktu i Andrzej T. pozwolił sobie na wydanie niegłośnego jęku. Był to jęk mężnego człowieka zamkniętego w pułapce bez wyjścia. Jęk astronauty spadającego w rozbitej rakiecie w czarną otchłań kosmosu, skąd nie ma powrotu. Słowem, był to jęk rozdzierający duszę.

A tata i mama byli już zapewne na miejscu, w okolicach Gribanowskiej Czatowni, gdzie tak dziwnie lśnią w poświacie ogniska puchate zaspy, gdzie uginające się pod śniegiem gałęzie sosen i świerków rzucają tajemnicze cienie. Gdzie można drążyć w śniegu tunele, wydając okrzyki wojenne uganiać się po lesie, a potem wdrapać się na piec i długo w noc słuchać śmiechu i przekomarzań dorosłych oraz pieśni starszego brata-studenta śpiewanych przy wtórze gitary...

Gwoli sprawiedliwości należy nadmienić, że nagła angina Andrzeja T. mało nie spowodowała odstąpienia od zwyczaju corocznej rodzinnej wyprawy. Najpierw mama oznajmiła stanowczo, że skoro tak, to ona, mama, zostanie ze swoim Andriuszeńką i do żadnej Gribanowskiej Czatowni nie pojedzie. Zaraz też, nie chcąc jej ustępować w wielkoduszności, w podobnym sensie wypowiedział się i tata. Nawet brat-student całkowicie skądinąd pozbawiony uczuć rodzinnych, zwłaszcza jeśli rzecz dotyczyła małokalibrowego karabinka, dwunastokrotnej lupy czy wspomnianego uprzednio japońskiego kalkulatora - również podjął się spędzić świąteczną noc przy łożu boleści, mając zapewne na myśli łóżko Andrzeja T. Wyjście z kłopotliwej sytuacji znalazł dziadek. Dowiedziawszy się w ostatniej chwili, jak się rzeczy mają, przyszedł i wygonił wszystkich z domu, po czym puścił oko do Andrzeja i nucąc pod nosem: Oj, tam na górze, tam żeńce zna, oraz szeleszcząc gazetami, rozlokował się w sąsiednim pokoju. Dziadek to człowiek z autorytetem, pułkownik rezerwy i deputowany, ale wielu rzeczy niestety nie rozumie.

O 19.08 Andrzej T. ponowił eksperyment z łykaniem śliny. Sytuacja nie uległa zmianie. A więc Andrzej T. spuścił nogi z łóżka, namacał kapcie i powlókł się do łazienki płukać zdradzieckie gardło ciepłym naparem z nagietka. Zadarł głowę i patrząc w sufit, bulgocąc i chlupiąc, rozmyślał dalej. Właściwie co to takiego - męstwo?

Męstwo - to jeśli człowiek się nie poddaje. Walczyć, poszukiwać, znaleźć i nie ugiąć się. Kiedy człowiek ma anginę, nie może walczyć ani poszukiwać, pozostaje jedno: nie poddawać się. Można na przykład posłuchać radia. Można powoli i ze smakiem przeglądać klaser ze znaczkami. Jest nowa antologia fantastyki. Jest stary tomik Trzech muszkieterów. W ostateczności - jest kot Murziła, którego już dawno pora wytrenować na bramkarza. Nie, mężny człowiek, nawet chory do utraty samodzielności, zawsze się do czegoś przyda.

Nawiasem mówiąc, dziadek do tej pory nie został wprowadzony w arkana gry w durnia.

Świat nieco pojaśniał. Andrzej T. odstawił pustą szklankę na półkę i wyszedł do przedpokoju. A w przedpokoju zobaczył na stoliku pod lustrem telefon. A zobaczywszy telefon stanął jak rażony gromem. Wprost niemożliwe, żeby taka prosta rzecz nie przyszła mu do głowy wcześniej. Stary, wierny druh Gienka - oto kto jest mu potrzebny! Pomóc oczywiście też nie pomoże, ale z nim będzie można porozmawiać jak równy z równym, po męsku, powściągliwie poskarżyć się na los i usłyszeć w odpowiedzi męskie, powściągliwe słowa pociechy i współczucia. Andrzej T. podniósł słuchawkę i wykręcił numer.

Telefon odebrał sam Gienka Arbuz, hałaśliwie wyraził swą radość i zapytał, co słychać w Gribanowskiej Czatowni.

Andrzej T. odpowiedział, że jest nie w żadnej Gribanowskiej Czatowni, a w domu, i po męsku, powściągliwie poinformował przyjaciela o swojej anginie i swoim opuszczeniu. Po czym Gienka Arbuz pomilczał trzydzieści sekund, rozmyślając i nagle oznajmił:

- Nie trać odwagi, staruszku. Nie zginiemy. Równo o dziewiątej będę u ciebie. Pogramy w autodrom i w ogóle.

Andrzejowi aż dech zaparło.

- Co? - zapytał zmieszany.

- Czekaj na mnie równo o dziewiątej - po męsku, powściągliwie rzekł wierny druh Gienka, zwany Arbuzem. - Cześć.

I w słuchawce zapiszczał krótki sygnał.

Świat nie tylko pojaśniał. Świat rozbłysnął. Andrzej T. wyobraził sobie, jak Gienka - ogromny, pyzaty, z autodromem pod pachą, pachnący noworocznymi mandarynkami i mrozem - pakuje się w te oto drzwi i jak ściągając kurtkę, bębni: Za nic mnie puścić nie chcieli, więc mówię, a niech was licho, mówię, porwie, tam Andriucha leży i ledwie dyszy, a wy mnie w domu trzymacie... Tak. Gienka. Wierny przyjaciel. Arbuz. Andrzej T. ostrożnie odetchnął, położył słuchawkę i zamrugał, bo coś go podejrzanie zaszczypało w oczy. Przyjaciel. Tak.

Wrócił do łóżka i wlazł pod kołdrę. Właściwie to szczególnie dziwić się czy rozczulać nie ma powodu. Prawdziwa męska przyjaźń nie ma sobie równych. Sam Andrzej T. nie wahałby się ani minuty, a dla Gienki nawet minuta to za długo. Jest wszak Gienka Arbuz człowiekiem czynu, rusza przyjacielowi na pomoc bez oglądania się za siebie. Jakoś wiosną, pod wieczór, kompania niedobitych basmaczy z sąsiedniej szkoły osaczyła Andrzeja na ciemnych peryferiach parku Zwycięstwa i po krótkich wyjaśnieniach kto jest kim, zaczęła niezbyt boleśnie, ale upokarzająco tłuc go torbami z tenisówkami i innym sportowym barachłem. Na to zjawił się Gienka Arbuz. Wtargnął w krąg napastników i waląc na prawo i lewo potężnymi łapskami, pomieszał szyki nieprzyjaciela. Co prawda sprano ich wtedy dotkliwie, ale choć ustąpili z pola walki w bezładzie, to jednak z honorem. Tego się nie zapomina.

I Andrzej T. zawołał radośnie:

- Dziadku! Chodź do mnie, nudno mi samemu!

Była 19.21.

O 20.47, kiedy Andrzej T., obracając w palcach wziętą do niewoli wieżę, rozmyślał nad kolejnym posunięciem, dziadek zmiękł w fotelu, pochylił siwą głowę i niegłośno zachrapał. Andrzej T. spojrzał nań, opadł na poduszki i zaczął czekać. Gienka Arbuz powinien był zjawić się lada chwila.

O 21.34 Andrzej T. wstał i na palcach powędrował do łazienki.

Przyjaciela Gienki wciąż jeszcze nie było. Uporawszy się ponownie z nagietkowym naparem Andrzej T. w zadumie popatrzył na telefon, ale powstrzymał się i znowu wrócił do łóżka. Mało to rzeczy... przemknęła mu przez głowę niejasna myśl.

O 21.53 Andrzej T. cisnął antologię fantastyki i usiadł, obejmując rękoma kolana. Dziadek spał w fotelu naprzeciwko z odrzuconą do tyłu głową i całkiem otwarcie pochrapywał. Kot Murziła w pozie Bagheery - Czarnej Pantery - oddawał się drzemce na wyłączonym telewizorze. Na taborecie obok łóżka milczał ulubieniec i męczennik Andrzeja, radioodbiornik klasy drugiej Spidola, onże Spicha, onże Spirydion, onże szelma Spidlec, w zależności od poziomu zakłóceń i nastroju. Gienka zwany Arbuzem nie przyszedł.

Andrzej T. nachmurzył się. Było mu niewygodnie, nieprzyjemnie, strasznie. W gardle piekło. Światło w pokoju to przygasało, to rozbłyskiwało oślepiająco. Żeby oderwać się od złych myśli, Andrzej wziął Spichę i przekręcił gałkę. Zatrzeszczało, przebiła się jakaś niewyraźna muzyka i nagle rozległ się znajomy głos. Wyraźny, choć jakby lekko przyduszony głos Gienki Arbuza przemówił:

- Andriucha... Andriucha... Słyszysz mnie?... Andriucha... Stary, ginę... Ratuj...

Andrzej T. podskoczył w miejscu (wyprostowało go jak stalową sprężynę). Rozejrzał się spłoszony. Potrząsnął głową. Przełknął ślinę i nie poczuł bólu. W eterze szumiało i Spidlec głosem Gienki Arbuza monotonnie raz po raz powtarzał:

- Słyszysz mnie?... Andriucha... Stary, ginę... Ratuj... Andriucha... Słyszysz mnie?...

Nie ma co ukrywać: Andrzej T. stracił głowę. Kto by zresztą na jego miejscu nie stracił? Jakim to sposobem Gienkę Arbuza zaniosło w ziemski eter? Co się z nim stało? Gdzie jest? Nie odrywając wzroku od skali długości fal, Andrzej zapytał nieśmiało:

- Gdzie jesteś, Gienka?

Spirydion głosem Gienki dalej wzywał pomocy, ale w pewnej chwili coś stało się z jego skalą. Rozjarzyła się zielonkawym, migotliwym światłem i zamieniła w ekran, taki jak w japońskim kalkulatorze brata. Po ekranie od prawej strony do lewej przemknęły słowa.

Andrzej T., lodowaciejąc, czytał:

JEŻELI CHCESZ URATOWAĆ MUSISZ ZDĄŻYĆ PRZED PÓŁNOCĄ WEJŚCIE W KUCHNI OBOK LODÓWKI JEŻELI CHCESZ URATOWAĆ MUSISZ ZDĄŻYĆ PRZED PÓŁNOCĄ WEJŚCIE W KUCHNI OBOK LODÓWKI JEŻELI CHCESZ URATOWAĆ...

Dryń! Wszystko znikło, skala znowu była tylko skalą, a monotonny głos Gienki Arbuza zamilkł w pół słowa.

- Tak! - powiedział głośno Andrzej T. - Więc to tak!

Właściwie rozumiał, jak i przedtem, niewiele. Jasne było tylko, że druh Gienka znalazł się w jakichś straszliwych opałach, że pomoc musi nadejść przed północą!... Co to tam było o jakimś wejściu w kuchni obok lodówki? Andrzej T. wiedział doskonale, że żadnego wejścia obok lodówki nie ma, są za to dwie białe szafki kuchenne.

A jeśli nawet wejście jest, to w najlepszym wypadku prowadzić może prosto w mroźne wieczorne powietr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin