Strugacki Arkadij i Borys - Wspaniale urzadzona planeta.rtf

(79 KB) Pobierz

A. i B. Strugaccy

Wspaniale urządzona planeta

I

 

Lu stał zanurzony po pas w soczystej zieleni i patrzył, jak ląduje helikopter. Wicher, bijący od śmigieł, rozkołysał spokojne dotąd morze roślinności, po którym rozeszły się srebrzyste i ciemnozielone fale. Lu wydawało się, że helikopter obniża się zbyt wolno, więc niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. Było bardzo gorąco i duszno. Maleńkie białe słońce wzeszło już wysoko, nawet trawa dyszała skwarem. Śmigła zafurczały głośniej; helikopter odwrócił się bokiem do Lu, potem obniżył się nagle na jakieś półtora metra i utonął niemal w trawie na szczycie pagórka. Lu pobiegł w górę po zboczu, plącząc się i potykając w trawie.

Silnik zamilkł, śmigła zwolniły obroty i po chwili zamarły w bezruchu. Z kabiny helikoptera wyszli ludzie. Najpierw wygramolił się ślamazarny nieco dryblas w kurtce z podwiniętymi rękawami. Jego spłowiałe włosy, nie krępowane hełmem, sterczały niesfornie nad owalną brązową twarzą. Lu poznał go: był to kierownik grupy, Tropiciel Śladów, Anatol Popow.

— Dzień dobry, gospodarzu — przemówił wesoło, wyciągając rękę. — Niń–chao!

— Chao–niń, Tropiciele Śladów! — odrzekł Lu. — Witamy serdecznie na Leonidzie!

Uczynił również powitalny gest, ale musieli przejść jeszcze z dziesięć kroków, zanim się spotkali.

— Bardzo się cieszę — powiedział Lu, uśmiechając się szeroko.

— Wynudził się pan za wszystkie czasy?

— Skonać można było z nudów! Sam jeden na całej planecie.

Za plecami Popowa ktoś krzyknął: „A żesz ty…!” — i coś z łoskotem runęło w trawę.

— To właśnie Borys Fokin — zaprezentował Popow nie odwracając głowy. — Archeolog „wańka–wstańka”.

— To przez tę diabelską trawę… — wykrztusił Borys Fokin podnosząc się niezdarnie. Miał rude wąsiki, usiany piegami nos i zsunięty na bakier biały plastykowy hełm. Borys wytarł pośpiesznie o spodnie swe zabrudzone zielenią dłonie i przedstawił się: — Archeolog Fokin z grupy Tropicieli Śladów. Bardzo miło mi poznać fizyka Lu.

Przedstawił się uroczyście, według wszelkich zasad, których go widocznie jeszcze niedawno uczono w szkole.

— Witam serdecznie, archeologu Fokin — powiedział Lu.

— A to jest Tatjana Palej, także archeolog — rzekł znowu Popow.

Lu zbliżył się i grzecznie skłonił głowę. Dziewczyna miała szare zuchwałe oczy i olśniewająco białe zęby. Ręka jej była silna i szorstka. Nawet kombinezon umiała nosić z wdziękiem.

— Nazywam się Tania — oświadczyła.

— A ja Guan–Czen — niezdecydowanie wymamrotał Lu.

— Mboga — przedstawił Popow — biolog i myśliwy.

— Gdzie on jest? — zapytał Lu. — Ach, proszę mi wybaczyć. Stokrotnie przepraszam!

— Nie szkodzi, fizyku Lu — powiedział Mboga, witając się serdecznie.

Mboga był Pigmejem z Kongo i ponad trawą wystawała tylko jego czarna głowa, owinięta białą chustką. Obok głowy sterczała masywna, czarna lufa karabinu.

— To jest Tora Myśliwy — powiedziała ciepło Tatjana.

Lu musiał się schylić, aby uścisnąć rękę Torze Myśliwemu. Teraz wiedział, kim jest Mboga: Tora Myśliwy — to przecież członek komitetu, sprawującego opiekę nad fauną innych planet; to biolog, mający w swoim dorobku odkrycie „bakterii życia” na Pandorze; to zoopsycholog, który oswoił potworne marsjańskie „sora–tobu–hiru” — latające pijawki. Lu czuł się strasznie zażenowany swoją gafą.

— Widzę, że pan jest bez broni, fizyku Lu — zauważył Mboga.

— W ogóle to ja mam pistolet — odrzekł Lu. — Ale on jest bardzo ciężki.

— Rozumiem — powiedział Mboga z aprobatą, po czym rozejrzał się dokoła. — Mimo wszystko podpaliliśmy step — rzekł ściszonym głosem.

Lu odwrócił się. Od pagórka aż do samego horyzontu ciągnęła się płaska równina, pokryta lśniącą, soczystą trawą. Ze trzy kilometry od wzgórza płonęła trawa, podpalona reaktorem rakiety desantowej. W białawe niebo wznosiły się z wolna gęste kłęby jasnego dymu. Za dymem majaczyła rakieta — ciemne jajko na trzech rozstawionych podpórkach. Wokół rakiety czerniał szeroki, wypalony krąg.

— To nic strasznego — powiedział Lu — trawa szybko zgaśnie. Tu jest bardzo wilgotno. Chodźcie, to wam pokażę wasze gospodarstwo.

Wziął Popowa pod rękę i powiódł go obok helikoptera na drugą stronę wzgórza. Pozostali ruszyli ich śladem. Lu obejrzał się kilka razy, z uśmiechem machając ku nim ręką.

Popow burknął ze złością:

— Zawsze jest nieprzyjemnie, gdy człowiek tak nabałagani przy lądowaniu.

— Trawa szybko zgaśnie — powtórzył Lu.

Słyszał, jak idący za nim Fokin troszczy się pieczołowicie o archeologa: „Ostrożnie, Taniu, tu, zdaje się, jest kępa”… — „Utrapienie ty moje — odpowiadała inżynier archeolog. — Sam patrz lepiej pod nogi”.

— Oto wasze gospodarstwo — oznajmił Lu.

Bezkresną, zieloną równinę przecinała szeroka, spokojna rzeka. Na zakręcie rzeki błyszczał w słońcu karbowany dach.

— To moje laboratorium — zakomunikował Lu.

Na prawo od laboratorium unosiły się w niebo kłęby czerwonego i czarnego dymu.

— A tam buduje się magazyn — poinformował..

Widać było, jak w dymie miotają się jakieś cienie. Na moment ukazała się wielka, niedołężna maszyna na gąsienicach — robot–matka, wśród dymów od razu coś błysnęło, rozległ się donośny łoskot i jeszcze gęstsze kłęby buchnęły w niebo.

— A tam oto jest miasto — wskazał Lu.

Od bazy do miasta było niewiele więcej niż kilometr. Z pagórka budynki miasta wyglądały jak szare płaskie cegły. Szesnaście szarych, olbrzymich cegieł…

— Istotnie — powiedział Fokin — bardzo oryginalne rozmieszczenie.

Popow w milczeniu skinął głową. To miasto było zupełnie niepodobne do innych. Do momentu Odkrycia planety Leonidy, Tropiciele Śladów — jak nazywano pracowników komisji zajmującej się badaniem śladów działalności innych istot rozumnych w Kosmosie — zetknęli się jedynie z dwoma miastami. Z opustoszałym miastem na Marsie i równie pustym miastem na Władysławie — planecie błękitnej gwiazdy EN–17. Miasta te najwyraźniej budował sam architekt. Były tam cylindryczne, wrzynające się wiele pięter w głąb gmachy ze świecącej substancji krzemoorganicznej, rozmieszczone koncentrycznie.

Miasto na Leonidzie miało zupełnie inny wygląd. Były to po prostu dwa rzędy szarych pudełek z porowatego wapniaka.

Popow w milczeniu skinął głową. To miasto było zupełj nie niepodobne do innych. Do momentu odkrycia pis Leonidy, Tropiciele Siadów — jak nazywano pracowników komisji zajmującej się badaniem śladów działalności nych istot rozumnych w Kosmosie — zetknęli się j« z dwoma miastami. Z opustoszałym miastem na i równie pustym miastem na Władysławie — planecie kitnej gwiazdy EN—17. Miasta te najwyraźniej budował sam architekt. Były tam cylindryczne, wrzynające się wiele pięter w głąb gmachy ze świecącej substancji krzemc organicznej, rozmieszczone koncentrycznie.

Miasto na Leonidzie miało zupełnie inny wygląd. Były po prostu dwa rzędy szarych pudełek z porowatego waf niaka.

— Czy odwiedzał pan miasto po Gorbowskim? — zapytał Popow.

— Nie — a — odpowiedział Lu — ani razu. Właściwie miałem kiedy. Zresztą nie jestem archeologiem, lecz fizykiem atmosferycznym. No i wreszcie Gorbowski mnie, bym tam nie chodził.

— Bu–buch! — rozległo się z budowy. Gęstymi obłokami rwały się w górę czerwone kłęby dymu. Wśród nic zarysowywały się już gładkie ściany magazynu. Robot–matka wydostawała się z dymu na trawę. Obok niej skakały czarne cybernetyczne roboty–budowniczowie, podobne pielgrzymów. Następnie cybery ustawiły się w szeregu i pobiegły nad rzekę.

— Dokąd to one? — z ciekawością zapytał Fokin.

— Kąpać się — rzekła Tania.

— Wyrównują zaporę — wyjaśnił Lu. — Magazyn już prawie gotów. Trzeba je zaraz przestroić na inny system, gdyż będą budować hangar i wodociąg.

— Wodociąg! — zapiał z zachwytu Fokin.

— Wolałbym jednak przenieść bazę nieco dalej od miasta — rzekł Popow z wahaniem.

— Tak zarządził Gorbowski — odpowiedział Lu. — Niedobrze jest oddalać się zbytnio od bazy.

— To także racja — przyznał Popow. — Żeby tylko cybery nie uszkodziły miasta.

— Ależ skąd! — obruszył się Lu. — One mi tam nie pójdą.

— Jaka to wspaniale urządzona planeta — przemówił Mboga.

— Tak, to prawda — radośnie potwierdził Lu. — Rzeka, powietrze, zieleń i żadnych komarów, żadnych szkodliwych owadów!

— Uroczy zakątek — powtórzył Mboga.

— A kąpać się można? — zapytała Tania.

Lu popatrzył na rzekę. W jej zielonkawych odmętach trudno się było przejrzeć, ale poza tym była to jednak najpoczciwsza rzeka z najprawdziwszą pod słońcem wodą. Leonida była pierwszą planetą, na której znaleziono powietrze, nadające się do oddychania, i prawdziwą wodę.

— Myślę, że można się kąpać — powiedział Lu. — Wprawdzie ja sam się nie kąpałem, nie miałem czasu.

— Wobec tego będziemy się kąpać codziennie! — ucieszyła się Tania.

— Nie zgadzam się — zaoponował Fokin. — Trzy razy dziennie! Właściwie to kąpiel będzie chyba naszym głównym zajęciem…

— No, dobrze — przerwał mu Popow. — A tam co? — zapytał, patrząc na pasmo płaskich wzgórz na horyzoncie.

— Nie wiem — wzruszył ramionami Lu. — Tam jeszcze nikt nie był. Walkenstein nagle zachorował i Gorbowski musiał go zabrać. Zdążył tylko wyładować dla mnie sprzęt i odleciał.

Przez pewien czas wszyscy stali w milczeniu i patrzyli na wzgórza, rozciągające się na horyzoncie. Pierwszy odezwał się Popow:

— Za jakieś trzy dni sam polecę wzdłuż rzeki w obie strony.

— Jeśli są jeszcze jakiekolwiek ślady — zauważył Fokin — to niewątpliwie należy ich szukać właśnie przy rzece.

— Na pewno — grzecznie zgodził się Lu. — A teraz chodźmy do mnie.

Popow obejrzał się na helikopter.

— Nic mu nie będzie, niech zostanie tutaj — powiedział Lu. — Hipopotamy nie wchodzą na wzgórza.

— Oo — zdziwił się Mboga. — Hipopotamy?

— To tylko ja je tak nazywam. Z daleka są nawet podobne do hipopotamów, ale z bliska ich nie widziałem.

Zaczęli wreszcie schodzić ze wzgórza.

— Po tamtej stronie trawa jest bardzo wysoka, widziałem tylko ich grzbiety — ciągnął Lu.

Mboga szedł obok niego miękkim, posuwistym krokiem, rozsuwając falującą trawę.

— Poza tym są tu też ptaki — wyjaśniał gospodarz swym gościom. — To istne olbrzymy i w dodatku latają nieraz bardzo nisko. Jeden ptak o mało co nie przewrócił mi lokatora.

Popow, nie zwalniając kroku, popatrzył w niebo, zakrywając oczy od słońca.

— Przy okazji — powiedział — muszę posłać radiogram na „Słonecznik”. Czy można będzie skorzystać z waszej radiostacji?

— Ile dusza zapragnie — odpowiedział Lu.

— Wie pan, Percey Dixon chciał ustrzelić jednego. Mówię o ptakach. Ale Gorbowski nie pozwolił.

— Dlaczego? — zapytał Mboga.

— Nie wiem, nie mam pojęcia. Ale był strasznie rozgniewany i — nie uwierzycie chyba — chciał odebrać nam wszystkim broń.

— Nam nawet zabrał — powiedział Popow. — To był wielki skandal na Radzie. Według mnie, wyszło bardzo nieładnie — Gorbowski wprost przytłoczył nas wszystkich swoim autorytetem.

— Prócz Tory Myśliwego — wtrąciła Tania.

— No cóż, ja broń wziąłem — przytaknął Mboga.

— Ale ja rozumiem Leonida Andriejewicza. Tu jakoś wcale nie chce się strzelać.

— A mimo wszystko Gorbowski to dziwak! — wybuchnął Fokin.

— Każdy ma swoje dziwactwa — powiedział Lu powściągliwie. — Moim zdaniem, to wspaniały człowiek.

Podeszli wreszcie do obszernej kopuły laboratorium z niskimi, okrągłymi drzwiczkami. Nad kopułą obracały się w różne strony trzy kratownicowe dyski lokatorów.

— Tu oto można rozbić wasze namioty — zaproponował Lu. — A jeśli trzeba, to dam rozkaz cyberom, by wybudowały wam coś bardziej trwałego.

Popow spojrzał na kopułę, popatrzył na kłęby czerwonego i czarnego dymu za laboratorium, następnie obejrzał się na szare dachy miasta i rzekł z poczuciem winy:

— Wie pan, Lu? Boję się, że będziemy tu panu przeszkadzać. I do miasta taki kawał. Już lepiej urządzimy się jakoś w mieście, co?

— I zresztą tu jakoś pachnie spalenizną — dodała Tania — a ja do tego boję się cyberów…

— Ja również nie znoszę cyberów — solidarnie dołączył się Fokin.

Lu z urazą wzruszył ramionami.

— Jak chcecie — powiedział. — Według mnie, tu jest bardzo dobrze.

— Gdy tylko rozbijemy obóz — rzekła Tania — ściągniemy pana z pewnością. Sam pan zobaczy, jak u nas będzie świetnie. A od miasta do bazy jest przecież bliziutko!

— No cóż — powiedział Lu. — Czemu by nie…? Ale na razie proszę do mnie…

Archeolodzy, schyliwszy się uprzednio, skierowali swe kroki ku niskim drzwiczkom. Mboga szedł ostatni, nie chyląc czoła przed niczym.

Lu stanął na progu i rozejrzał się. Gdy zobaczył zdeptaną ziemię, pożółkłą, zmiętą trawę, ponure stosy stopionego żelastwa, to nagle uświadomił sobie, że tu rzeczywiście pachnie spalenizną.


II

 

W mieście była tylko jedna jedyna ulica, bardzo szeroka, porosła gęstą trawą. Ciągnęła się prawie dokładnie wzdłuż południka i kończyła niedaleko rzeki. Popow postanowił rozbić obóz w centrum miasta. Pracę zaczęli o trzeciej po południu według czasu miejscowego (doba na Leonidzie miała nieco ponad 27 godzin).

Upał jakby się wzmógł. Wiatru nie było, nad szarymi prostopadłościanami budynków drżało rozpalone powietrze i tylko w południowej części miasta, bliżej rzeki, było nieco przewiewnie. Pachniało — jak mówił Fokin — sianem i „troszeczkę chlorellową*[1] plantacją”.

Popow zabrał ze sobą Mbogę a także Lu, który zaproponował mu swą pomoc. Wsiedli w helikopter i poszybowali ku rakiecie, aby przywieźć z niej aparaturę i produkty, Tatjana zaś i Fokin zajęli się pomiarami miasta. Sprzętu było niewiele i Popow przewiózł go w dwóch partiach. Kiedy przyleciał po raz pierwszy, Fokin, pomagający przy wyładowywaniu, zakomunikował głosem dającym wiele do myślenia, że wszystkie budynki miasta mają bardzo zbliżone do siebie wymiary, a ich odchylenia od średnich dadzą się doskonale ułożyć w klasyczną krzywą prawdopodobieństwa.

— To bardzo ciekawe — zauważył grzecznie Lu.

— Dowodzi to — kontynuował Fokin — że wszystkie budynki mają to samo przeznaczenie. Pozostaje tylko ustalić — jakie? — dodał po namyśle.

Kiedy helikopter wrócił ponownie, Popow zobaczył, że Tania i Fokin ustawili wysoką żerdź, wznosząc ponad miastem nieoficjalny sztandar Tropicieli Śladów — białe płótno ze stylizowanym emblematem siedmiobocznej nakrętki śruby.

W odległych czasach, prawie półtora stulecia temu, pewien wielki badacz Kosmosu — zacięty przeciwnik studiowania śladów działalności innych istot rozumnych w Kosmosie — oświadczył pochopnie, że za niezbite świadectwo tego rodzaju działalności gotów jest uznać wyłącznie koło na osi, graficzne przedstawienie twierdzenia Pitagorasa, wykute w skale, i siedmioboczną śrubkę. Tropiciele Śladów przyjęli wyzwanie i ozdobili swój sztandar emblematem śrubki.

Popow z zadowoleniem zasalutował sztandarowi. Wiele spalono paliwa, wiele przebyto parseków*[2] od narodzin tego sztandaru. Po raz pierwszy wzniesiono go nad kolistymi ulicami opuszczonego miasta na Marsie. Wtedy jeszcze krążyły fantastyczne hipotezy, że zarówno miasto, jak i sputniki Marsa mogą być pochodzenia naturalnego. Wtedy tylko najśmielsi Tropiciele Śladów uważali, że miasto i sputniki są jedynymi śladami marsjańskiej cywilizacji, która znikła w tak tajemniczy sposób. I wiele jeszcze musiano przebyć parseków, wiele ziemi przekopano, zanim zatriumfowała jedynie słuszna hipoteza: opustoszałe miasta i porzucone sputniki zostały zbudowane przez przybyszy z odległego i nieznanego systemu planetarnego. Ale co z tym miastem na Leonidzie…

Popow wyrzucił z kabiny helikoptera ostatni tobół, zeskoczył w trawę i z rozmachem zatrzasnął drzwiczki. Lu podszedł do niego, rozwijając podwinięte rękawy, i powiedział:

— Pozwólcie, że was teraz pożegnam, archeologu Popow. Za dwadzieścia minut mam przeprowadzić sondowanie.

— Oczywiście — odparł Popow. — Nie ma o czym mówić. Serdecznie dziękuję, Lu. Proszę przyjść do nas na kolację. Lu spojrzał na zegarek i powiedział:

— Dziękuję, ale nie wiem jeszcze, czy przyjdę. Mboga, oparłszy strzelbę o ścianę najbliższego budynku, nadmuchiwał namiot na samym środku ulicy. Rzucił okiem za oddalającym się Lu, a później przeniósł wzrok na Popowa, rozciągając w uśmiechu swe szare wargi na drobnej pomarszczonej twarzy.

— Wiesz, Anatolu! — powiedział. — To rzeczywiście znakomicie urządzona planeta. Chodzi się tu bez broni, rozstawia namioty po prostu w trawie… I do tego jeszcze spójrz…

Skinął w stronę Fokina i Tani. Obydwoje, wydeptawszy wokół siebie trawę, guzdrali się w cieniu budynku, urządzając swe podręczne laboratorium. Tania była w jedwabnej bluzce bez rękawów i w krótkich spodenkach. Jej ciężkie trzewiki błyszczały na dachu budynku ponad głową swej właścicielki, a kombinezon poniewierał się obok, porzucony na tłumokach. Fokin zaś w spodenkach gimnastycznych z wściekłością ściągał przez głowę mokrą od potu bluzę.

— Utrapienie ty moje — mówiła Tania. — Gdzieś ty podłączył akumulatory?

— Zaraz, zaraz, Tanieczko — niewyraźnie odpowiadał Fokin.

— O tak, doktorze Mboga — zgadzał się Popow. — Na szczęście, to nie Pandora.

Wyciągnął z tłumoka drugi namiot i zaczął dopasowywać do niego pompę odśrodkową. „Tak, to nie Pandora” — pomyślał i przypomniał sobie, jak na Pandorze przedzierali się przez ponurą dżunglę w ciężkich skafandrach najwyższej mocy, ściskając w rękach masywny dezintegrator w każdej chwili gotowy do strzału. Pod nogami chlupotało i za każdym krokiem w różne strony rzucały się wielonogie obrzydliwe stwory, a nad głowami, poprzez plątaninę lepkich gałęzi, mrocznie migotały krwawym blaskiem dwa bliskie słońca. Ba, czyż to jedynie Pandora była tak niegościnna?! Na wszystkich planetach z atmosferą Tropiciele Śladów i Desantowcy poruszali się z wielką ostrożnością, pędzili przed sobą całe kolumny robotów–zwiadowców, ruchome cybernetyczne mikrobiolaboratoria, toksynoanalizatory, skondensowane obłoki uniwersalnych kontrawirusów. Bezzwłocznie po wylądowaniu kapitan był obowiązany wypalić termitem strefę bezpieczeństwa i za największe przestępstwo uważano powrót na statek bez profilaktycznej dezynfekcji i dezynsekcji, które przeprowadzano w sposób niezwykle dokładny. Niewidoczne potworki, straszniejsze od dżumy i trądu, czekały na nieostrożnych. Tak było zaledwie dziesięć lat temu.

Tak mogłoby być i teraz, na tak cudownym tworze, jakim jest planeta Leonida. Przecież ona także obfituje w mikrofaunę, i to bardzo bogatą. Ale dziesięć lat temu maleńki dr Mboga odnalazł na strasznej Pandorze „bakterię życia”, a profesor Karpienko odkrył na Ziemi bioblokadę. Jeden zastrzyk na dobę lub nawet na tydzień i możesz gwizdać na wszystkie choroby wszechświata.

Popow wytarł spoconą twarz i zaczął rozpinać kurtkę. Kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi i białawe niebo na wschodzie zaczęło przybierać odcień ciemnoliliowy, wszyscy zasiedli do kolacji. Obóz był gotów. W poprzek ulicy stały trzy namioty, tobołki i skrzynki ze sprzętem zostały starannie złożone wzdłuż ściany jednego z budynków. Fokin, wzdychając, przygotował kolację. Wszyscy byli porządnie głodni i dlatego nie czekali na Lu. Z obozu widać było zresztą, że Lu siedzi na dachu swego laboratorium i coś majstruje przy antenach.

— Zostawimy mu jego porcję — powiedziała Tania.

— Nie martw się — odrzekł Fokin, jedząc gotowaną cielęcinę. — Przegłodzi się, to przyjdzie.

— W niezbyt szczęśliwym miejscu ustawiłeś helikopter, Tolu — stwierdziła nagle Tatjana. — Cały widok na rzekę nam zasłoniłeś.

Wszyscy popatrzyli na helikopter. Rzeczywiście rzeki nie było widać.

— Za to z dachu widać ją doskonale — z niezmąconym spokojem odparł Popow.

— Ależ nie — zaprotestował Fokin, siedzący do rzeki plecami. — Nie można dojrzeć żadnego obiektu, który by cieszył nasze oko.

— Jak to żadnego? — z zimną krwią zapytał znów Popow. — A cielęcina?

Położył się raptem na plecach i zaczął patrzeć w niebo.

— Oto, o czym ja myślę — przemówił Fokin, wycierając serwetką wąsy. — Jak właściwie będziemy przedostawać się do wnętrza tych trumien? — wyjęczał, dotykając palcem najbliższego gmachu. — Będziemy kopać czy ciąć ścianę?

— Kiedy to żaden problem — odezwał się Popow ospale. — Ciekawe tylko, jak się tam dostawali właściciele tych domów. Czy też cięli ściany?

Fokin popatrzył w zadumie na Popowa i rzekł:

— A co ty właściwie wiesz o tych właścicielach? Może wcale nie zamierzali tam wchodzić?

— Aha — podchwyciła Tania. — Nowy system architektury. Człowiek siadał sobie na trawkę, wznosił dokoła siebie ściany i sufit i…

— I odchodził — zakończył Mboga.

— A może to rzeczywiście grobowce? — wyzywająco rzekł Fokin.

Przez pewien czas wszyscy zastanawiali się nad tym przypuszczeniem.

— Tatjano, a co z analizami? — zapytał Popow.

— Wapień — odpowiedziała Tania. — Kwasowęglowy wapień. Oczywiście z różnymi naleciałościami, zwłaszcza w budynkach położonych najbliżej rzeki. Ale czy wy w ogóle wiecie, do czego to wszystko podobne? Do raf koralowych. I wygląda mi na to, że cały budynek wykonano z jednego kawałka…

— Monolit pochodzenia naturalnego — przemówił Popow.

— No i masz ci los! Znów — „naturalnego”! — rozzłościł się Fokin. — Charakterystyczna prawidłowość: wystarczy odkryć nowe ślady i natychmiast znajdą się towarzysze, którzy oświadczą, że są to formacje pochodzenia naturalnego.

— Kiedy to zupełnie logiczne przypuszczenie…

— Przecież jutro złożymy intrawizor i zobaczymy, kto ma rację — powiedziała Tania. — Najważniejsze, że ten wapień nie ma nic wspólnego z bursztynem, z którego zostało zbudowane marsjańskie miasto. No i miasto na Władysławie.

— To znaczy, że jeszcze ktoś się włóczy po planetach — zakonkludował Popow.

— Dobrze by było, gdyby oni tym razem zostawili nam coś bardziej konkretnego.

— Żeby tak znaleźć bibliotekę — rozmarzył się Fokin. — No i jakieś maszyny!

Zapanowało milczenie. Mboga wyjął krótką fajeczkę i począł ją nabijać. Przykucnąwszy patrzył w zadumie na liliowe niebo ponad namiotami. Na jego maleńkiej twarzy, odcinającej się od białej chustki, malował się wyraz błogiego spokoju i pełnego zadowolenia.

— Jak cicho — szepnęła Tania.

Bum! Bach! Trach! — rozległo się od strony bazy.

— A niech to diabli — burknął Fokin. — A to po co?

Mboga wypuścił krąg dymu i westchnął:

— Rozumiem was, Boria. Ja sam po raz pierwszy w życiu nie doznaję radości, słuchając, jak nasze maszyny pracują na obcej planecie.

— W tym właśnie sęk, że ta jakoś wcale nie jest obca — powiedziała Tania.

Wielki czarny żuk przyleciał nie wiadomo skąd, brzęcząc ciężko, i zatoczywszy dwa kręgi nad Tropicielami, odleciał z powrotem.

— Cudownie — orzekła Tania. — Prawda, jaki błogi nastrój?

Fokin zasapał z cicha, wtuliwszy głowę w zgięcie łokcia. Tania podniosła się i odeszła od namiotu. Popow także wstał i przeciągnął się z rozkoszą. Taka niezmącona cisza panowała wokół, że zmieszał się niesłychanie, gdy Mboga zerwał się nagle na równe nogi, jakby podrzucony sprężyną, po czym zamarł w bezruchu, zwróciwszy twarz ku rzece. Popow oczywiście także odwrócił się ku błyszczącej wstędze.

Jakieś olbrzymie czarne cielsko toczyło się ku obozowi od strony rzeki. Helikopter częściowo je zasłaniał, ale widać było, jak się kołysze w biegu i jak zachodzące słońce błyszczy na jego wilgotnych, lśniących bokach, rozdętych niczym brzuch hipopotama. Ta góra mięsa poruszała się dość szybko, torując sobie drogę w trawie i Popow z przerażeniem zobaczył, jak helikopter zachybotał się, a następnie zaczął powoli przechylać się na bok. Między ścianą budynku a dnem helikoptera przecisnęło się niskie masywne czoło z dwiema pokaźnymi wypukłościami. Popow ujrzał dwa maleńkie tępe ślepia, skierowane — jak mu się zdawało — prosto na niego.

— Ostrożniej! — ryknął na całe gardło, nie zdając sobie sprawy z tego, co mówi.

Helikopter runął na ziemię i zarył się w trawę…

Potwór w dalszym ciągu zbliżał się do obozu. Miał on co najmniej trzy metry wysokości, jego płaskie boki miarowo wznosiły się, to znów opadały i rozlegało się rytmiczne donośne sapanie.

Popow usłyszał, jak za jego plecami Mboga szczęknął zamkiem karabinka. Wówczas dopiero ocknął się, rejterując do namiotów. Lecz wyprzedził go Fokin, który zdumiewającym cwałem przemknął obok niego na czworakach. Potwór był już o jakieś dwadzieścia kroków.

— Zdążycie zwinąć obóz? — rzucił Mboga.

— Nie — odparł Popow.

— Będę strzelał’

— Zaczekajcie — rzekł Popow, po czym ruszył naprzód, machnął ręką i krzyknął: — Stój!

Na chwilę góra żywego mięsa stanęła jak wryta. Najeżone guzami czoło uniosło się nagle i wszyscy zobaczyli otwierającą swe podwoje potężną paszczę nie mniejszą od kabiny helikoptera, wypełnioną po brzegi zieloną trawiastą masą.

— Tola! — krzyknęła Tania. — Wracaj natychmiast! Potwór wydał z siebie przeciągły chrapliwy dźwięk i ruszył naprzód jeszcze szybciej.

— Stój! — zawołał znowu Popow, ale już bez większego entuzjazmu. — Widocznie jest trawożerny — powiedział i zaczął z wolna wycofywać się w stronę namiotów.

Obejrzał się jeszcze. Mboga czekał z karabinkiem przy ramieniu i Tania już zatykała uszy. Obok Tani, z tobołem na plecach i trójnogiem w ręku, stał Fokin, nastroszywszy wąsy.

— Czy będzie się dziś do niego strzelać, czy nie? — ryknął pełnym napięcia głosem. — Uciekać z intrawizorem, czy…

Du–dut! Półautomatyczny sztucer myśliwski Mbogi miał kaliber 16,3 mm i siła uderzenia kuli z odległości dwudziestu kroków równała się ośmiu tonom. Uderzenie wypadło akurat w sam środek czoła między dwoma guzami. Potwór z rozmachem przysiadł na zadzie.

Du–dut! Drugie uderzenie powaliło potwora na grzbiet. Krótkie, tłuste nogi konwulsyjnie zadrgały w powietrzu. Chchaa–aa… rozległo się z gęstej trawy. Wzdęło się i opadło czarne brzuszysko i wszystko ścichło. Mboga opuścił karabin.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin