Graham Masterton - Demony Normandii.pdf

(518 KB) Pobierz
GRAHAM MASTERTON DEMONY NORMANDII
GRAHAM MASTERTON DEMONY NORMANDII
PRZEŁOŻYŁA: E. KAY
TYTUŁ ORYGINAŁU: THE DEVILS OF D–DAY
Najgorsze diabły to te,
które cieszą się
wojną i rozlewem krwi
i które doświadczają ludzi
najokrutniejszymi cięgami
Francis Barrett
OD AUTORA
Wszystkie diabły i demony, które pojawiają się w tej książce, są legendarnymi stworami
pochodzącymi z piekieł. Istnieją rzeczowe dowody na ich istnienie. Z tego powodu nie
polecałbym nikomu wzywania ich za pomocą zaklęć występujących w tekście, gdyż zaklęcia
te również są autentyczne.
Chciałbym podkreślić, że Pentagon i brytyjskie Ministerstwo Obrony usilnie zaprzeczają,
jakoby wypadki tu opisane zdarzyły się kiedykolwiek, pozostawiam to jednak do Waszego
uznania.
1
Widziałem ich, jak nadjeżdżali, już z odległości ponad kilometra — dwie niewielkie
postaci rowerzystów, o twarzach szczelnie owiniętych szalikami, wściekle pedałujące pośród
białych zimowych drzew. Gdy przybliżyli się, słyszałem też, jak rozmawiali, i dostrzegłem
obłoczki zimnej pary, zalegające wokół ich warg. Znajdowałem się w Normandii, w grudniu,
świat wydawał się mglisty i szary niby fotografia, a ponure, czerwone słońce zaczynało już
zsuwać się za porośnięte lasem wzgórza. Poza tymi dwoma robotnikami francuskimi, którzy z
wolna nadjeżdżali w moim kierunku, na drodze nie było nikogo. Stałem sam ze swoim
statywem mierniczego na trawie zwarzonej szronem, wynajęty citroen 2cv zaparkowawszy
niezgrabnie pod kątem na poboczu. Trzymał tak piekielny mróz, że prawie nie czułem dłoni i
nosa, i nawet obawiałem się przytupywać, by nie odpadły mi palce u nóg.
Mężczyźni przybliżyli się. Byli niemłodzi. Obaj mieli na sobie ciasne marynarki i berety, a
jednemu z nich wystawał zza pleców podniszczony wojskowy tornister, z którego sterczała
długa bagietka. Na oszronionej jezdni opony kół rowerów pozostawiały białe, futrzaste ślady.
W sercu prowincji Suisse Normande panował niewielki ruch. Czasami pojawił się jakiś
przypadkowy traktor albo mignął pędząc setką jeszcze bardziej przypadkowy citroen
maserati, wzbijając lodowe tumany.
— Bonjour, messieurs! — zawołałem.
Jeden ze staruszków zwolnił i zsiadł. Podprowadził rower aż pod sam statyw i odrzekł: —
Bonjour monsieur. Qu’est–ce que vous faites?
— Mój francuski nie jest najlepszy — powiedziałem. — Czy mówi pan po angielsku?
Staruszek skinął głową.
— Sporządzam mapę — dodałem, wskazując w kierunku zimnych, srebrzystych wzgórz u
krańca doliny. — Une carte.
— Ah, oui — rzekł staruszek. — Une carte.
Ten drugi, który nadal siedział okrakiem na rowerze, zsunął z twarzy szalik i wytarł nos.
— To pod nową drogę? — zapytał. — Nową autostradę?
— Nie, nie. Dla kogoś, kto pisze książkę historyczną. To będzie mapa całego tutejszego
regionu do książki o drugiej wojnie światowej.
— Ah, la guerre. — Pierwszy staruszek skinął głową. — Une carte de la guerre, hunh?
Następnie wyjął błękitną paczuszkę gitane’ów i poczęstował mnie. Zazwyczaj nie paliłem
francuskich papierosów, po części dlatego, że zawierały dużo smoły, po części dlatego, że
cuchnęły niczym palona sierść końska, ale nie chciałem wydać się niegrzeczny, w każdym
razie nie po dwóch zaledwie dniach spędzonych w północnej Francji. Poza tym z radością
przyjąłem nawet tak małe źródło ciepła jak rozżarzony papieros.
Przez chwilę paliliśmy i uśmiechaliśmy się do siebie w milczeniu, tak jak to robią ludzie,
którzy nie umieją się dobrze posługiwać cudzym językiem.
— Bili się w całej dolinie i nad rzeką Orne — powiedział wreszcie staruszek z bagietką. —
Bardzo dobrze pamiętam.
— Czołgi, wie pan? Tu i tu — dodał ten drugi. — Amerykanie nadciągali z przeciwnej
strony, od Clecy, a Niemcy wycofywali się doliną Orne. Ciężka bitwa, widzi pan, tam, pod
Pont D’Ouilly. Ale tamtego dnia Niemcy nie mieli szans. Te czołgi amerykańskie przeszły
mostem w Le Vey i odcięły im odwrót. Nocą, właśnie stąd, widać było płonące niemieckie
czołgi na całej linii rzeki aż do zakrętu.
Wypuściłem kłąb dymu i pary. Panował taki mrok, iż z trudnością wyłowiłem zeń ciężki,
granitowy zarys skałek koło Ouilly, gdzie Orne rozszerzając się zakręcała, by spaść pienistą
kaskadą z tamy w Le Vey i podążyć na północ. Słyszałem jednakże odgłos rwącej wody i
smętne bicie dzwonu kościelnego w odległej wiosce. Tu, w tym zimnym i zaszronionym
miejscu, wydawało nam się, iż jesteśmy jedynymi ludźmi na całym kontynencie europejskim.
— Ciężkie były te walki — odezwał się staruszek z bagietką. — Nigdy takich nie
widziałem. Bez trudu złapaliśmy trzech Niemców. Z radością się nam poddali. Pamiętam, jak
jeden z nich powiedział: „Dzisiaj walczyłem z szatanem”.
Drugi rowerzysta pokiwał głową. — Der Teufel. Tak właśnie powiedział. Sam słyszałem.
On i ja jesteśmy kuzynami.
Uśmiechnąłem się do obu. Nie bardzo wiedziałem, co rzec.
— Cóż — zauważył ten z bagietką. — Musimy wracać na posiłek.
— Dziękuję, że panowie się zatrzymali — powiedziałem. — Gdy człowiek tak stoi, robi
się samotny.
— Interesuje się pan wojną? — zapytał drugi. Wzruszyłem ramionami. — Nieszczególnie.
Jestem kartografem. Rysownikiem map.
— Mnóstwo jest historii o wojnie. Niektóre to zwykłe bzdury. I tu, w tej okolicy, natknie
się pan na wiele opowieści. Tam, może kilometr od Pont D’Ouilly, stoi w zaroślach
amerykański czołg. Nocą ludzie do niego nie podchodzą. Powiadają, że w ponure noce
słychać, jak w środku rozmawia ze sobą jego załoga.
— Upiorne.
Staruszek podciągnął szalik tak wysoko, że wyglądały spoza niego tylko oczy, stare,
otoczone zmarszczkami. Przypominał dziwacznego arabskiego wieszcza albo straszliwie
porAntonego człowieka. Wcisnął ręce w dziane rękawiczki | i odezwał się przytłumionym
głosem: — To tylko opowieści. Sądzę, że wszystkie pola bitewne mają swe upiory. W
każdym razie, le potage s’attend.
Kuzyni machnęli mi na pożegnanie i powoli odjechali i drogą. Wkrótce zniknęli we mgle
za zakrętem obsadzonym drzewami. Znowu zostałem sam, skostniały z zimna, niemal gotów
spakować wszystko i jechać na obiad. Słońce wygasało, zduszone białym płatem opadającej
mgły, tak że ledwie t mogłem dostrzec własne dłonie, gdy je uniosłem do twarzy, cóż więc
mówić o szczytach odległych skałek.
Ułożyłem ekwipunek w bagażniku, wgramoliłem się na fotel kierowcy i przez pięć minut
usiłowałem uruchomić samochód. Przeklęty grat rżał jak koń, toteż miałem ochotę wysiąść i
dać mu porządnego kopniaka, ale silnik nagle kaszlnął i ożył. Włączyłem światła, wykręciłem
i skierowałem się do Falaise, do swego brudnego hoteliku.
Ujechałem niecały kilometr, gdy zobaczyłem przed sobą drogowskaz — PONT
D’OUILLY 4 KM. Rzuciłem okiem na zegarek. Dochodziło dopiero wpół do piątej,
pomyślałem więc, że mały wypad, by popatrzeć na nawiedzony czołg, mógłby okazać się
interesujący. Ewentualnie spróbowałbym go sfotografować jutro, przy świetle dziennym,
może Roger zechciałby wykorzystać zdjęcie w swojej książce. Roger Kellman napisał
właśnie rys historyczny „The Days after D–Day”, który miałem zilustrować mapami. Każdy
drobiazg dotyczący pamiątek wojskowych stanowiłby dla niego smakowity kąsek.
Skręciłem w lewo i prawie natychmiast pożałowałem swej decyzji. Droga wiodła ostro w
dół, wijąc się i kręcąc między drzewami i skałami, była śliska od lodu, błota i na poły
zamarzniętych krowich placków. Samochód raz po raz wpadał w poślizg, rzucało nim na
boki, a przednia szyba zaszła zupełnie mgłą od mojego nerwowego sapania, aż musiałem w
końcu otworzyć okno i wysunąć głowę na zewnątrz, co przy temperaturze dobrze poniżej zera
wcale nie sprawiało mi żadnej przyjemności.
Mijałem milczące, podupadłe gospodarstwa, w których dachy obór obwisły
niebezpiecznie, a szyby w oknach zastępowały deski. Mijałem szare pastwiska, na których
stały krowy podobne do zabrudzonych brązowo–białych układanek. Z włochatych warg
zwisała im soplami zamarznięta ślina. Mijałem opuszczone domy i skośne pola, opadające ku
ciemnej, zimowej rzece. Jedyną oznaką życia, na jaką natknąłem się, był warkoczący traktor,
z kołami oblepionymi niemal do podwójnych rozmiarów glinką koloru ochry, postawiony na
poboczu. Ale wewnątrz nie zauważyłem nikogo.
Wreszcie kręta droga zaprowadziła mnie między szorstkie mury kamienne, pod arkadę
splątanych bezlistnych gałęzi drzew i dalej na most w Ouilly. Rozglądałem się za czołgiem
opisanym przez rowerzystów, ale za pierwszym razem minąłem go wcale go nie
zauważywszy. Przez pięć minut walczyłem z samochodem, by zmusić go do powrotu tą samą
trasą. Dwa razy zgasł mi silnik, a raz mało brakowało, bym ugrzązł w bramie jakiegoś
gospodarstwa. Widziałem przez podwórze, jak otworzyły się drzwi od stajni i jak
podejrzliwie przyjrzała mi się staruszka o szarej twarzy, w białym koronkowym czepku na
głowie, ale wnet drzwi się zamknęły. Wcisnąłem coś, co przypominało drugi bieg, i z rykiem
ruszyłem z powrotem.
Tego czołgu można było nie zauważyć w świetle dnia, a co dopiero o zmierzchu w samym
środku mroźnej normandzkiej zimy. Gdy wyjeżdżałem zza zakrętu, stanął mi przed oczyma:
Udało mi się zatrzymać citroena kilka metrów dalej, w niewielkiej odległości od czołgu, choć
podwozie jęknęło w proteście. Wysiadłem z samochodu prosto w podmarznięty krowi placek.
Przynajmniej w takiej postaci nie cuchnął. Wytarłem but o kamień na poboczu i podszedłem
do czołgu, by mu się przyjrzeć.
Był ciemny i masywny, ale dziwnie mały. Zapewne tak się przyzwyczailiśmy do widoku
współczesnych czołgów wojskowych, że zapomnieliśmy, jak niewielkie rozmiary miały w
rzeczywistości czołgi w czasach drugiej wojny światowej. Od jego czarnej powierzchni
odpadały płaty rdzy, i tak wrósł w żywopłot, że wyglądał jak jakiś przedmiot z baśni o śpiącej
królewnie. Głogi i ciernie wiły się wokół wieżyczki, poprzerastały gąsienice i oplotły krótką
lufę. Nie wiem, jakiego typu był ten czołg, sądziłem, że może sherman, czy coś w tym
rodzaju. Niewątpliwie był to czołg amerykański. Na boku widniała wyblakła, przerdzewiała
gwiazda i jakiś malunek, prawie zatarty działaniem czasu i pogody. Kopnąłem czołg i
usłyszałem głuche, puste dudnienie.
Wzdłuż drogi szła wolno jakaś kobieta niosąc aluminiowy kubeł na mleko. Podchodząc,
patrzyła na mnie z uwagą, a gdy znalazła się blisko, stanęła i postawiła kubeł. Była dość
młoda, może miała dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery lata. Głowę owiązała chustką w
czerwone kropki. Najwyraźniej była to córka jakiegoś gospodarza. Ręce miała szorstkie od
rannego dojenia krów w zimnych oborach, a policzki jaskrawokarmazynowe jak u malowanej
lalki.
— Bonjour, mam’selle — powiedziałem.
Skinęła głową, po czym zapytała:
Zgłoś jeśli naruszono regulamin