Śmierć Andrzeja Romockiego.doc

(110 KB) Pobierz
Śmierć Andrzeja Romockiego "Morro" i walki Batalionu "Zośka" na Czerniakowie

 

Śmierć Andrzeja Romockiego "Morro" i walki Batalionu "Zośka" na Czerniakowie

Jak spod ziemi, zjawił się "Andrzej Morro."
- Czyścić broń ! Zarządzam ostre pogotowie !
Czyli do widzenia wizyty i spacer po Śródmieściu, gdzie w pierwszy dzień po przebiciu się ze Starego Miasta z niedowierzaniem dotykaliśmy szyby w oknach i stawaliśmy na widok spacerujących beztrosko ludzi. Także chyba koniec naszego "urlopu." Żegnajcie czerwone róże rozpięte na całych jeszcze murach, żegnajcie wciąż jeszcze zielone drzewa, żegnajcie te chwile kojącej ciszy graniczące z nieziemskim wymiarem.
Zaczęło się ściemniać. Idziemy w szyku bojowym, wybierając drogę na tyłach domów. Już Plac Trzech Krzyży, trzeba teraz przeskoczyć do Instytutu Głuchoniemych. Idziemy w dół dużym ogrodem wzdłuż ulicy Książęcej. Uwaga! po prawej stronie tereny Sejmu obsadzonego przez silne oddziały niemieckie. Ludna, Rozbrat to już pozycje naszych. Jest ciemno kiedy dochodzimy do Szkoły Dziennikarskiej na Rozbrat, naszej nowej kwatery. Podobno są tu zebrane resztki Zgrupowania Radosława, z płk. "Radosławem" na czele.
Rzeczywiście parę dni spokoju. Liżemy nasze rany. Andrzej wyżywa się w reorganizacji kompanii, której stan zmniejszył się do plutonu. Wizytuje nas "Radosław," po czym mamy odprawę, na której "Amorek" kreśli listę awansów i odznaczeń. Podziwiam jego metodyczność. Z naszego batalionu została już praktycznie tylko kompania, więc niewiele jest do notowania i sprawdzania.
Na ogół panował spokój poza normalną wymianą serii z kaemów, co według kodu wojennego oznaczało, że czuwamy. Nasze pozycje obronne miały przed sobą duży trawnik, który wspinał się między rzadkimi drzewami aż do półokrągłego budynku Sejmu. To duże przedpole, ziemia niczyja, było przedmiotem ciągłej obserwacji przez nasze posterunki rozmieszczone na pierwszym piętrze zajmowanego przez nas budynku Wyższej Szkoły Dziennikarskiej. W dzień trudno było przypuszczać, żeby ktoś odważył się pokazać na przedpolu. Natomiast w nocy czuj-duch. Jedno było pocieszenie, że oni bali się tyle samo co my. Tak więc były dnie "wolne," z czego bardzo się cieszyłem.
Niedaleko naszych pozycji, przy ulicy Mącznej, mieszkała moja babka. Znalazłem ją w półrozwalonym domu. "Gruba Berta" zmiotła prawie całą sześciopiętrową kamienicę. Babcia siedziała w bujanym fotelu i robiła na drutach. Bardzo pogodna, przywitała mnie jakby nic się nie stało. Poprosiła tylko, żebym przymknął drzwi od balkonu. Kłopot jednak był w tym, że nie tylko nie było drzwi, ale brakowało również całej ściany razem z balkonem. Zastawiłem dziurę czym mogłem i zajrzałem do kuchni, gdzie wszystko było powywracane i rozsypane. Nie znalazłem ani jednego kawałka chleba. W dzbanku trochę wody. Szczęśliwie na Czerniakowskiej była czynna piekarnia i raz dziennie można było dostać bochenek czarnego chleba. Moje wizyty stały się codzienne. Szalik z grubej wełny, który, jak się okazało, babcia robiła dla mnie, z każdym dniem przybierał na długości. Zastanawiało mnie tylko skąd babcia wydobywa tyle wełny, bo szafy porozwalane podmuchem były puste. Doszedłem do wniosku, że babcia śpi na kłębkach wełny.
Był ranek czternastego września. Nagle na niebie pojawiły się małe kadłuby samolotów. Ich czerwony kolor kontrastował z błękitem. Leciały z zawrotną szybkością pobłyskując metalem skrzydeł. Armia radziecka musi być blisko. "Migi" zniknęły nagle, tak jak się pojawiły. Nie słychać artylerii przeciwlotniczej. Może nie zdążyli nacelować. Jakoś raźniej. Andrzej przyszedł z wiadomością, że została nawiązana łączność z tamtym brzegiem. Tymczasem Niemcy nacierają wzdłuż Czerniakowskiej. Walki toczą się już na Okrąg. Wczoraj nie zaniosłem babci chleba.
Może już niedługo. Wiemy wszystko. Los 27. Wołyńskiej Dywizji AK przypieczętowany został zdradą partyzantki sowieckiej. Ginie jej dowódca, major Jan Kiwerski, nasz dawny "Dyrektor" Kedywu. Nasi chłopcy, którzy zdobyli Wilno, rozbrojeni przez armię sowiecką, powywożeni do obozów; generał "Wilk" aresztowany wraz z oficerami. Ale może wszystko się zmieniło. Przecież niemożliwe, żeby nie pomogli, będąc z drugiej strony Wisły. A poza tym Anglia i Ameryka nie zostawią nas samych.
W południe rozkaz: ostre pogotowie! Przygotować broń! Uzupełnić amunicję! Zdaje się, że nasz "urlop" skończony. Na przedpolu Sejmu pojawiły się patrole niemieckie. Chyba zbliża się generalne natarcie. Na razie - aby utrzymać pozycje do zmierzchu. Niemcy nie lubią ciemności. Przez całe popołudnie nic się nie dzieje. Od strony ul. Okrąg ucichło trochę. Robi się ciemno. Może noc będzie spokojna. Ledwo przemknęła mi przez głowę taka myśl, kiedy biegiem wpadł "Morro," wykrzykując z daleka:
- Przygotować się do natarcia! Za godzinę wymarsz. "Witold," "Słoń," "Jur, " do mnie! Jest nawiązana łączność z armią Berlinga. Musimy oczyścić brzeg Wisły, aby stworzyć przyczółek dla desantu.
Przełykam szybko ślinę ze wzruszenia. A jednak... Przecież wierzyłem, że nie może być inaczej. Jednym uchem chwytam, że musimy dotrzeć do Solca i posuwać się w kierunku Wilanowskiej. Odcinek od Zagórnej do Wilanowskiej będzie terenem lądowania. Czyszczę z zapałem mój peem zdobyty na Woli. Wszystko chodzi świetnie. Niestety mam tylko jeden zapasowy magazynek, ładuję luzem naboje po kieszeniach panterki. Trochę drżą mi ręce, ale to zawsze zanim nie padną pierwsze strzały.
Idziemy, czarną zupełnie ulicą. Nie wiem, kto jest przewodnikiem, natomiast rozpoznaję ulicę Mączną. Mijamy ruiny dobrze znanej mi kamienicy. Żeby tak babcia wiedziała, że przechodzę tuż obok. Czy w ogóle jeszcze żyje? Tyle dni u niej nie byłem. Nagle słychać warkot motoru. To chyba nie czołg. Inny dźwięk i warkot płynie z nieba. Nad nami przelatuje wolno i nisko czarny cień dwupłatowca.
- "Jur" podciągaj - dobiega mnie głos "Słonia." - Przed nami Solec. Biegnij teraz z "Haliczem" po drugiej stronie, wzdłuż muru.
Nagle od strony domów na Solcu pada seria z kaemu. Kule walą po jezdni i biją niedwuznacznie w naszą stronę. Co najdziwniejsze, w świetle powtarzających się serii widzę, że karabin wali przez okienko piwniczne, przed którym stoi okrakiem"Słoń" i boi się ruszyć, bo strumienie kul przelatują między jego nogami; krzyczy w przerwach między salwami. Nareszcie w ciszy rozlega się głos z piwnicy. - Kto tam do cholery się kręci? - Biegniemy dalej. Mur już się skończył. Po prawej stronie rzeka. Przez wysokie trawy prześwituje biały kadłub pół-zatopionej "Bajki." Pamiętam doskonale ten spacerowy statek. Jeździliśmy nim ze szkołą na wycieczki do Młocin. Nagle od strony statku klekoczą serie erkaemów. Serie są krótkie, powtarzają się z regularną częstotliwością. To Niemcy.
- Naprzód, krzyczy "Słoń."
Strzelanina coraz mocniejsza. Pewno pluton ,Alek" atakuje. Biegniemy dalej. Słychać wybuchy granatów. Zaczyna dnieć. Przed nami wyłania się biały domek stojący samotnie na piasku. Widać już wodę. Krzaki, w których ciągle stoimy, ciągną się prawie do samej rzeki.
"Jur"! Bierz "Halicza," "Szczęsnego" i "Medyka" i biegnijcie w stronę brzegu. Macie ubezpieczać nasze podejście do białego domku. Licho wie, co tam siedzi. Uważajcie, bo na "Bajce" macie Niemców.
Pobiegliśmy luźnym szykiem między krzakami, by zająć stanowiska bojowe. Już miałem krzyknąć "padnij," gdy kule zaczęły bić krótkimi seriami rozpryskując piasek przed naszymi stopami. Padliśmy między krzakami.
Halt! Halt! Za chwilę coś ciężkiego upada nie opodal. Granat rozpryskuje tuman piasku. Boję się strzelać, bo w gęstych krzakach nie widzę swoich. Niemcy coś krzyczą. Znowu serie erkaemów. Muszą być bardzo blisko, bo czuć zapach prochu. Wpadam prawie na "Szczęsnego." Korzystam z przerwy w ogniu i krzyczę, żeby się wycofać w stronę domku. Tam gdzieś musi być "Słoń" z resztą plutonu. Przez krzaki przeczołguje się reszta. Posyłam serię na ślepo w stronę Niemców, podrywamy się i szczęśliwie docieramy do białego domku. "Słoń" z resztą penetrują poczerniałe od ognia niskie murki, pozostałości po jakichś wypalonych budkach. Świetna osłona przed ogniem erkaemów. Na razie od tej strony cisza. Wydaje się jakby ostatni wysunięty punkt niemiecki był na "Bajce." Po drugiej stronie Solca trzypiętrowy dom na rogu Wilanowskiej. Wobec spodziewanego desantu, chłopcy wywiesili, od strony rzeki, biało-czerwoną flagę. Nagle zaklekotała seria z erkaemu. Świetlne kule przeleciały wzdłuż ulicy. Już wiedzą o nas. "Słoń" kazał obsadzić murki na przedpolu białego domku. Znowu cisza. Wiatr powiewa podnosząc pył piasku. Nagle pojawiła się złota czupryna "Andrzeja Morro."
- Co u was?
- Spokojnie.
- Musicie obsadzić stanowiska bliżej brzegu. Niedługo powinni lądować. Ja niedawno byłem prawie przy kościele. Niemcy chyba wycofali się za most. - Andrzej wskoczył na murek. - Zróbcie stanowisko przy tych dużych kamieniach - rzekł - powiedział wskazując reką miejsce. Pobiegłem wzrokiem za jego palcem. Padł strzał. Odruchowo schyliłem się. Ech, tylko jeden, pewno przypadkowy. Nagły okrzyk "Słonia" przeszył dziwną ciszę.
- Sanitariuszka! - Głos wydobywał się prawie ze szlochem. - Biegiem, Andrzej ranny! Uwaga ostrzał!
Z mojego stanowiska widzę tylko wydmę piasku, murek przesłania mi miejsce, gdzie przed chwilą stał Andrzej. Zosia wstała z kolan. Widzę jej twarz szarą, nieruchomą.
- Trzeba przenieść rannego do szpitala - krzyczy "Słoń." Nagle milknie widząc wpatrzony w niego wzrok Zosi.
- Andrzej nie żyje. - Głos jej jest spokojny, tylko łzy płyną po jej policzkach. Właściwie dopiero teraz naprawdę dociera do mnie rzeczywistość. Wszystko odbyło się tak nagle, tak prosto, że zakrawa na fikcję. Nie w boju, nie w ataku, nie w huraganowym ogniu, tylko ot tak, jakby od niechcenia... jeden strzał i cisza... i nie ma już tak wspaniałego człowieka, odważnego dowódcy...
- "Jur" zobacz na rzekę, płyną łodzie! - "Halicz" podbiega do mnie, schodzimy na brzeg. Jedna już dobiła. Wyskakuje trzech żołnierzy. Zielone mundury, miękkie rogatywki. Dziwny orzeł przyczepiony nad daszkiem. Już wiem. Bez korony. Coś mi błyska z historii, orzeł piastowski. Dwóch ma pistolety maszynowe. Trzeci, z dużym pistoletem u pasa, zbliża się do mnie, jego niebieskie oczy badawczo patrzą na mnie, jakby chcąc przewidzieć moje przywitanie i nagle padamy sobie w ramiona. Czuję oddech blisko mojego ucha.
- Słuchaj, ja też jestem z AK, z Wołynia, ale nie mówcie tego przy żołnierzach.

Wysyłamy wiadomość na Wilanowską. Przybiega "Witold Czarny." Gonią za nim serie pocisków. Podchorąży melduje się jako dowódca zwiadu. - Trzeba jak najszybciej do "Radosława."
Skaczemy przez ulicę. Uwaga silny ostrzał! Biegiem!
Tupoczą nasze buty rozgniatając gruz i okruchy szkła. Nagła seria wstrząsa powietrzem. - Szybciej! Kule biją po jezdni. Podchorąży potknął się, nie, pada trafiony. Brać go pod pachy! Nogi bezwładnie wloką się po bruku. Jesteśmy. Pierwszy opatrunek. Podchoraży przytomny, ale bardzo blady, lekko sie, uśmiecha. Już są nosze. Cześć, wszystko będzie dobrze...
No, to już niedługo. Rusznice ppanc., cekaemy, wprawdzie stare maximy, ale piorą, nawet działka ppanc. I mnóstwo ludzi. Żołnierze, dowódca major, kapitan zwiadu artyleryjskiego, dwie radiostacje, telefoniści, chłopaki z pepeszami i amunicji do cholery. No i dziewczyna, oficer. - No paddawaj, paddawaj, bystro job twoju mat' - pokrzykuje zachęcająco. Jej zielona spódnica ścisło opina potężne pośladki, a żołnierska bluza wzdyma się wysoko na piersiach wzbudzając ogólny podziw.
- Czto tak smatrisz? - zagadnęła nagle, a jej pucułowata twarz śmiała się od ucha do ucha. Czto ty dziewoczki nie widieł? - Buchnęła mi krew do policzków.
- "Jur"! Biegiem na brzeg z czterema ludźmi - dobiegł mnie głos "Słonia." - Przeprowadźcie czterech naszych rannych do łodzi. Uwaga na "Anodę"! - Właśnie przybiły jeszcze dwie łodzie. Zaroiło się od zielonych mundurów. Prostokątne skrzynki z amunicją wędrują z rąk do rąk żywego transportera. Najgorzej przez Solec. Wprawdzie dwa działka z cekaemami ubezpieczają, ale z Niemcami nie przelewki. Na razie dziwna cisza. Niemcy, na pewno zaskoczeni desantem, czekają rozkazów. Ale to już nieważne. Z taką siłą to nie ma mowy. To nie peemy i pojedyncze karabiny maszynowe z bardzo ograniczoną amunicją. Jutro na pewno wypad na Czerniakowską, żeby odbić stracone pozycje na Okrąg, a stamtąd... hej atak na Książęcą, dwie grupy dywersyjne możemy... przez ogród prosto na Sejm i od tyłu, Wiejska, na Piusa i do naszych w Śródmieściu. Ale będziemy krzyczeć, jak wtedy kiedy przebiliśmy się ze Starówki: nie strzelać! Tu Polacy, tu Czerniaków, idzie z nami cała armia! Nie strzelać! Wygraliśmy powstanie ... !!!
Nagle z dala dobiega moich uszu Hej chłopcy bagnet na broń... Łódź z rannymi odbija powoli. Plusk wioseł cichnie. ... Długa droga przed nami ciężki trud... Biegniemy. Solec, już Wilanowska. ... lecz co znaczy dla piechura choćby diabeł sam. Bo dla naszej kompanii szturmowej nie ma przeszkód i nie ma złych dróg... Teraz już i ja ryczę na całe gardło: Raz batalion Uderzenia, kiedy walił poprzez wieś, wychyliła się panienka, w piersi twarda w sercu miękka... - Zaterkotał karabin maszynowy. Gdzieś z bliska.
- Wszyscy na stanowiska - krzyknął kapitan "Jerzy."
Serie powtórzyły się. Tor świetlnych pocisków biegł jednak skosem w górę. Po chwili po ciemniejącym już niebie przesunął się bezszelestnie, na zamkniętym silniku, cień kukuruźnika. Po czym z wielkim szumem spadł na parcelę między domami duży worek, jak się okazało, z sucharami czarnego chleba.
Zbudził mnie tupot nóg, rozkazy wydawane półgłosem, szczęk repetowanej broni. Spałem noc beztroską na pierwszym piętrze, z wielkimi marzeniami, spokojny, że nareszcie ktoś za nas trzyma wartę. Słysząc odgłosy wyraźnych przygotowań do walki znów popadłem w stan radosnego podniecenia. Z dołu dochodzą głosy radiotelegrafistów. Poniał poniał, Semion, Semion tu Jarpol, tu Jarpol, poniał poniał. Łączność jest. Luksus. Będzie dobrze. Świst pocisku wierci w uszach. Padnij! Sypią się odłamki z gruzem. Co do cholery? W ścianie nieduża okrągła dziura, jakby wywiercona wielkim wiertłem. Czołgi. Drugie uderzenie wstrząsa domem.
- Wszyscy na stanowiska - krzyczy "Witold." - Atak czołgów! Rusznice! Na stanowiska! - Głos ,"Witolda" wyraźnie chrypnie. Dopadam mojego poharatanego okna. Od strony kościoła suną wolno cztery "pantery." Rusznice ppanc. Wychodzić biegiem! -"Witold" krzyczy coraz mocniej. Maruszka wyrosła jak spod ziemi. - Bystro, bystro sukin-syn, uhadi, w pieriod, ty job twoju mat'!
- "Jur"! Gamony!
Pstre cielsko czołgu sunie powoli na nas. Odbezpieczam granat. Czarna wtążeczka bezpiecznika przytrzymuje bujający się ciężarek z ołowiu, który w locie wyciągnie zawleczkę i wyzwoli zapłon. Boję się, żeby tylko nie za wcześnie. Wytrzymać nerwy, jeszcze trochę... Wychylam się, żeby mieć zamach. Nagła seria z wieżyczki trafia w ramę okna tuż nad moją głową. Sypią się drzazgi. Rzucam gamon. Jeszcze jedna seria i nagły huk wstrząsa powietrzem. Dym. Nic nie widać. Z boku dwa potężne strzały. To rusznice berlingowców. Poprzez zgrzyt metalowych gąsienic przebijają podniecone głosy Niemców. Z opadającego kurzu wyłaniają się cielska uciekających czołgów. Wieżyczka ostatniego jest wyraźnie przechylona. Serce zabiło mi mocniej. Po chwili do naszych uszu dochodzi odgłos pojedynczych strzałów od strony Czerniakowskiej. I nagle zrywa się huraganowy ogień broni maszynowej. Zaczęło się natarcie. "Halicz" spojrzał na mnie i uśmiechnął się dziwnie. Nieopodal stał kapitan zwiadu artyleryjskiego i wsłuchiwał się z zadumą, jakby chcąc ocenić fachowym uchem losy bitwy. Ciszę przerwał "Witold."
- Na stanowiska, ataki czołgów mogą się powtórzyć!
Jego słowa były prorocze. Ledwo wróciłem do mojego okna, kiedy zaczął się huraganowy ogień granatników. W podchorążówce uczono nas, że jest to klasyczne przygotowanie do ataku. Znów nerwy napięte. Czaimy się za murami. Ale tam przecież nasi atakują. Było przygotowanie artyleryjskie, atakiem dowodzi major Łatyszonok, oficer zaprawiony w walkach. Pod bokiem ma pułkownika "Radosława," no i tyle wojska i to z jakim uzbrojeniem. Zaterkotał nasz maxim. Długie serie, jedna po drugiej. Odezwały się peemy, teraz wybuchy granatów ręcznych. Nowy atak. Boże, żeby tamci już skończyli. Aby tylko doszli do Placu Trzech Krzyży. Tam już są nasi... Tu biegną Niemcy tyralierą. Zmieniam już drugi magazynek. Znów z mojego okna lecą drzazgi. Wtulam się w mur. Twardy nie ustępuje. Skądże ich tyle się wzięło? Jest! Jeden leży. Nasz cekaem rżnie bez przestanku. Uciekają. Jest! Trafiony jeszcze jeden. Dobrze, że berlingowcy przywieźli amunicję. Co za cisza. Dzwoni w uszach. Od strony Czerniakowskiej też głucho. Poszli naprzód ... ?
Pierwszy wpadł Łatyszonok. Obrzucił nas błędnym wzrokiem.
Gdie kapitan? - rzucił zachrypłym głosem.
- Kapitan, bystro agoń, bystro!
Zaroiło się od zielonych mundurów. Pierwsza partia. Niestety... pierwsza i ostatnia.
Prawda okazała się jak zwykle okrutna. Żołnierze, którzy na ochotnika wylądowali na przyczółku, by nieść nam pomoc, byli parę miesięcy temu zrekrutowani na polskich ziemiach. Nie było czasu, żeby ich wyszkolić, szczególnie do walk w mieście. Wstrzaśnięty patrzę na te twarze oblane potem, brudne od kurzu walących się murów i te oczy obłędnie szukające kolegów, z którymi wyszli do ataku.
Noc ostrego pogotowia. Kapitan "Jerzy" spodziewał się dalszych ataków niemieckich. Nie nastąpiły. Dalsze forsowanie Wisły nie udaje się. Niemcy zorganizowali już zaporę ognia z mostu Poniatowskiego. Tej nocy z kilkudziesięciu wysłanych łodzi dobija do nas zaledwie kilka. "Jerzy" decyduje ewakuować rannych. Jest ich coraz więcej.
Od rana nieustający ogień ze wszystkich rodzajów broni. Gdyby nie artyleria sterowana przez kapitana zwiadu, to czołgi rozniosłyby w pył nasze pozycje. Okrąg jeszcze się broni. Wiekszość jest rannych. My trzymamy Wilanowską 5 i 1, oddzielone wolną parcelą. Duszą obrony jest "Witold Czarny." Solec 53, z którym mamy połączenie wykopanym rowem, jest prawie nieobsadzony. Dom jest wypalony. Leżą tam, w ciepłym jeszcze popiele, nasi ranni. Major Łatyszonok nie odchodzi od radiostacji. - Dajtie pamoc, dajtie pamoc...

Znowu granatniki. Aby tylko do nocy. Niemcy boją się ciemności. Ale czuwać trzeba. Jest nas coraz mniej. Za to jeść się chce coraz bardziej. Został podobno już tylko jeden worek sucharów. SzczęśIiwie zastrzelono konia, który nie wiadomo skąd pojawił się nagle w samym środku walki. Niestety leży na przedpolu. Każda prawie wyprawa po mięso kończy się stratami. Głód można zapomnieć, ale pragnienie wysusza gardło. Już nie starcza śliny do przełykania. Słońce, jak na złość, pali bez litości. Żeby choć parę kropel spadło. Otworzyłbym szeroko usta i wychylił się do nieba. Czy jest naprawdę niebo? Jakie? Niebieskie? Pełne aniołów? A może to olbrzymie górskie źródło pełne lodowatej, przeźroczystej do dna wody... O Boże...
- "Jur"! Nasza kolej, idziemy po wodę.
Jesteśmy już w domu na Solcu. Odór ropiejących ran uderza w nozdrza. Każde nasze stąpniecie podnosi tuman popiołu. Ranni zaczynają się krztusić. - Woody! Pić! Cicho, bo pobudzicie Niemców. - Czołgam się na boku przez jezdnię, trzymając jedną reką dużą bańkę od mleka, tak aby nie bębniła po bruku. Zdobyczne manierki, przypięte do paska, obijają się beztrosko za każdym poruszeniem, wprowadzając mnie w stan przerażenia. Wydaje mi się, że hałas jest tak duży, iż dolatuje z łatwością do mostu. Przywieram do jezdni i czekam strzałów. Cisza. Znów naprzód, ręce już mdleją, jeszcze trochę, jeszcze kawałek. Nagle ręka dotyka piasku. Jestem na brzegu. Czekam na "Śpiocha." Jest. Dyszymy ciężko. Teraz do wody. Krzaki nas osłaniają. Leżąc na brzuchu, trzymam obie ręce w wodzie i piję bez pamięci. Co za rozkosz. Chlipiemy niesamowicie. Teraz bańki. Na chwilę kładę się na wznak. Niebo, gwiazdy, tam nie ma wojny. Wielki Wóz, Kasjopea... och jak dobrze...
- "Jur" zbieramy się.
Powrót trudniejszy, ale nie mogę uwierzyć, żeby się nie udał. Bańka cholernie ciężka. - "Śpioch" - idź pierwszy. - Obserwuję z napięciem jego powolne ruchy. Ostrożnie przeciąga bańkę położywszy ją na panterce. Jeszcze raz, jeszcze krok... Dostrzegam z ledwością jego ruch ręki. Szczęśliwie noc bez księżyca. Zaczynam powoli przesuwać się w stronę budynku. Nagle nade mną biegnie strumień świetlików. Teraz słyszę terkot cekaemu. Nadludzką siłą zrywam się i biegiem, ciągnąc bańkę, dopadam do muru. Osuwam się zlany potem. Na jezdni rozpryskują się świetliste pociski.

Walka rozgorzała ze wzmożoną siłą. Walą w nas czołgi, moździerze, broń maszynowa. Wszystko to zlewa się w jeden nieprzerwany huk. Gruz zasypuje nam oczy. Trzymam kurczowo peem i wpatruję się obłędnie przed siebie nic nie widząc. Trzymam napięty palec na języku spustowym, by móc natychmiast strzelić, gdyby wyłoniła się nagle sylwetka atakującego. Jest strasznie gorąco. Dodatkowa tortura to czerwonka. Wszyscy jesteśmy chorzy.
Agoń, agoń bystro, bystro, Semion, Semion, tu Jurapol, dawaj wsie baterie, tanki idut, Semion, Semion... - Potężne eksplozje zagłuszają wołania radiotelegrafisty. Huk wzmaga się, po czym nagle następuje cisza. Terkoczą jeszcze kaemy. W bramie wejściowej gra jeszcze nasz maxim. To jedyni berlingowcy w boju. Nawet Maruszka nie może wzbudzić entuzjazmu do walki. Biedni chłopcy.
Tymczasem nasza kochana "Zosia" rozdziela po jednym sucharze i po kawałku surowego końskiego mięsa. Pomaga jej dzielnie "Kapralinka." Dostajemy po kubku wody. Wypiłbym takich dziesięć, tak mam gardło wysuszone, a do tego gruz chrzęści między zębami.
Już świta. W szarzyźnie wstającego dnia obserwuję ciemną wstęgę Wisły i jaśniejące coraz bardziej domki Saskiej Kępy. Tak niedaleko. I chyba już tak zostanie. Tylko sen. Taki świat już nie wróci do nas. Świat całych, błyskających szybami domków to już tylko wspomnienie. Czuję rozpacz i tęsknotą za czymś, co wydaje mi się, nieosiągalne, już na zawsze stracone. Oglądam się przerażony, bo czuję łzy spływające po policzkach. Biegnę na dół, uciekam sam od siebie.
"Witold", "Jerzy", "Słoń" i Łatyszonok siedzą dokoła stołu.
- Okrąg i Czerniakowska w rękach Niemców.
- Przecież noc była spokojna.
- "Jur," powtarzam ci, przed chwilą łączniczka wysłana z meldunkiem do "Radosława" ledwo wróciła z życiem - krzyknął zdenerwowany "Witold." "Jerzy" podniósł się raptownie. - "Witold," wyślij patrole rozpoznawcze. Trzeba wiedzieć jaki teren został nam do obsadzenia.
- "Słoń," biegnij do "Kindżała" na Wilanowską 5. Ostre pogotowie. Wszyscy bez wyjątku na stanowiska. "Jerzy" popatrzył na nas chwilę, jakby jeszcze chciał coś dodać, po czym zwrócił się do Łatyszonka. - Panie majorze, proszę zawiadomić sztab waszej armii o sytuacji.
Ostatnie słowa padły razem z hukiem rozrywających się pocisków ciężkich moździerzy. Budynkiem zaczęły wstrząsać uderzenia pocisków z "tygrysów."
Nastąpił przysłowiowy czas apokalipsy. Zmasowany szturm na nasze uszczuplone pozycje.
- Semion, Semion, agoń, agoń, bystro, bystro.
Przed wieczorem pada Wilanowska 5. Ginie "Kindżał." Zapalający pocisk pada na dach naszego domu. Teraz nasz teren to płonący dom na Wilanowskiej 1 i wypalony już dom na Solec 53.
Podczas jednego ze szturmów niemieckich ginie "Jerzyk." Jesteśmy śmiertelnie zmęczeni. Podzieliliśmy służbę na trzech. Walka trwa całą dobę. Trzeba czuwać cały czas. Nasz cudowny maxim ratuje nas w czasie nocnych ataków. Jego długie serie nie pozwalają zbliżyć się atakującym. Załoga cekaemu z troską spogląda na szybko malejący zapas pocisków.
Rano nagle urywa się łączność z drugim brzegiem. Baterie zasilające radiostację wyczerpały się. Huraganowy ogień szaleje od świtu. Czołgi podsuwają się coraz bliżej, ośmielone brakiem ostrzału artylerii radzieckiej. Jerzy naliczył dziewięć "tygrysów" bombardujących nasze pozycje.
W pewnym momencie między seriami peemu przyszła mi nagle myśl, że baterie ocieplone można zregenerować. "Halicz" zajął moje okienko, a ja skoczyłem do radiotelegrafistów. Przecież dom się pali, więc ognia nie brak. Była kwestia, kto wczołga się na piętro, bo byliśmy już pod bezpośrednim ostrzałem z erkaemów, ale to zostawiłem im do rozwiązania.
Nastała przerażająca cisza. Jakby nagle zerwała się taśma filmowa w kinie. Nic nie wiem, co dzieje się od strony Solca. Stoję wmurowany w dziurę po pocisku czołgowym od strony Wilanowskiej 5 i z natężeniem wypatruję każdego podejrzanego ruchu. Coś musi się stać. Słyszę kroki, ale z wewnątrz. - "Jur" zejdź na dół, odprawa.
Cisza trwa nadal. Piwnica jest pełna naszych. Ochotnicy berlingowcy na czujkach. Przy stole siedzi Łatyszonok, "Jerzy," "Słoń," tuż koło mnie "Witold," a po mojej lewej kapitan artylerii. Maruszka siedzi pod ścianą wyciągając na podłodze swe grube nogi. Reszta stoi w milczeniu. Ciszę przerywa "Jerzy."
- Przed chwilą Niemcy przysłali rozjemców. Proponują, żebyśmy się poddali. Gwarantują respektowanie Konwencji Genewskiej. Ranni zostaną odtransportowani do szpitala. Reszta zostanie skierowana do obozu jeńców wojennych. Dają nam godziną czasu do namysłu. W razie odmowy, przypuszczają natychmiast ostateczny szturm na nasze pozycje, używając wszystkich rodzajów broni zmasowanych dookoła przyczółka.
Przetykam gwałtownie ślinę. W piwnicy absolutna cisza. Dym palącego się nad nami domu wpełza kąśliwymi smużkami z każdym powiewem leniwego wiatru. Wszystko stało się leniwe, powolne, a najbardziej nasze myśli. Tak trudno docierają do świadomości słowa, a właściwie ich znaczenie. Zawisły one w przestrzeni, tuż pod zaczerniałym sufitem. Dlaczego nikt nie mówi? Mam chęć krzyknąć. Strasznie gorąco. Pić, chociaż łyk.
Nasi ranni mają może ostatnią szansę, żeby przeżyć - głos "Witolda" jest przyciszony, ale słowa wypowiadane są wolno, prawie skandowane, brzmią niezwykle wyraźnie. Nie można ich nie słyszeć. Łatyszonok siedzi nieruchomo. Jego lekko mongolska twarz jest jak martwa. Serce mi bije coraz mocniej. Wiem, że chodzi tu o życie i że najprościej uwierzyć, przecież sytuacja beznadziejna, jeszcze te wyczerpane baterie... wybiją nas. A jak sie, poddamy i nas wybiją ... ? I w ogóle poddać się? My geesy... Nagle przestaję się bać, chce mi się tylko strasznie pić.
"Jerzy" wstaje powoli i spoglądając po nas zaczyna mówić bardzo spokojnie mocnym głosem.
- Jasnym jest, że musimy wykorzystać okazję i postarać się ewakuować rannych. Nasza sytuacja jest trudna. Ale póki mamy jeszcze broń trochę amunicji, musimy spełnić nasz obowiązek do końca. Dostaliśmy rozkaz, by bronić przyczółka, potrzebnego do lądowania wojsk, które mają pomóc naszemu powstaniu. Jeżeli plany się zmieniły, to przecież wiedzą, że tu jesteśmy, że jest tu częśc ich armii. Musimy utrzymać przyczółek. Poprosimy Niemców o dwie godziny rozejmu, aby przygotować rannych do transportu. Kto chce, może iść z rannymi, bez broni.
Nastała cisza, którą znów przerwał "Jerzy" zwracając się do Łatyszonka: - Czy pan, panie majorze, zgadza się z moim planem? - Major wymienił parę słów z kapitanem zwiadu, wstał i uścisnął rękę "Jerzemu." - Czy zgadzacie się ze mną? - zwrócił się następnie do nas. Po kolei wstawaliśmy podnosząc rękę na znak zgody. Przez chwilę miałem wrażenie, że jest to jednocześnie nasze ostatnie pożegnanie.
- Wszyscy na stanowiska, "Słoń" przyszykuj białą chorągiew, pójdziesz ze mną, "Witold" zarządź zbiórkę wszystkich dziewcząt.
"Witold" podszedł do mnie. Błysnął mu w oczach ten jego kpiarski uśmiech. Klepnął mnie po ramieniu, przymrużył filutrnie jedno oko i powiedział: - Wszystko będzie klawo, aby do wieczora. W nocy przepłynę na Saską Kępę, i jutro będzie desant. Na razie zostajesz komendantem placu. Czuwaj, nie spuszczaj oka z bramy i strony od Wilanowskiej. Sprawdź, czy cekaemiści mają naładowane zapasowe taśmy do maxima.
Wspiąłem się jedno piętro i stanąłem w oknie, by mieć dobry widok na bramę. Widzę stąd nawet kawałek rzeki. Po chwili czuję, że coś jest nie tak, że przedtem... no tak brak eksplozji, wybuchów, sypiącego się gruzu, terkotu kaemów. Cisza wprost niemożliwa. Zaczyna ogarniać mnie znużenie. Dwie doby prawie nie zmrużyłem oczu. Z moich wyliczeń wynika, że jest 23 września.
"Jerzy" ze "Słoniem" wrócili. Niemcy przyjęli warunki powtarzając pogróżki. Formuje się pochód rannych pomieszanych z resztkami ludności cywilnej. Powstaje problem. Żadna z naszych łączniczek i sanitariuszek nie chce iść na ochotnika do niewoli. "Jerzy" musi wyznaczyć rozkazem ekipę sanitarną. Wreszcie rusza długi rząd ludzi cieni, prowadzony przez białą płachtę zawieszoną na kiju. Co czują ci ludzie? Są zrezygnowani. Widzą przed sobą ostatnią szansę. Oby tylko nie podzielili naszego losu. Czy to nie są dwa wyjścia do tego samego piekła?
Jeszcze prawie godzina zawieszenia broni. Panująca cisza zdemobilizowała nas zupełnie. Wszyscy chodzą po wypalonych piętrach. Z drugiej strony Wilanowskiej widać Niemców przyglądających sie, naszym pozycjom. W pewnym momencie widzę radiotelegrafistę machającego z dołu ręką. Radiostacja ruszyła! - krzyczy szczerząc zęby. Może jednak przeżyjemy... Stoję oparty o framugę okna, bezwiednie błądzę wzrokiem po zrujnowanym podwórzu, w bramie nasz kochany maxim, głowa opada mi ze zmęczenia. Och, żeby tak na sekundę zamknąć oczy... Śni mi się... Nie, nie śni! Na środku podwórza stoi żandarm ze schmeisserem z ręku. Drugi wybiega z garażu. Posyłam serię. Widzę, jak jego zielona kurtka znaczy się czerwonymi plamami... Wyskakuje "Witold." - Alarm. Alarm! Na stanowiska! "Słoń," "Juras" do... - reszta słów ginie w gwałtownych salwach niemieckich dreicerów . Na podwórze wpadają hand-granaty. Nasz kontratak jest bardzo skuteczny. Niemcy zostawiają wielu zabitych i, co najważniejsze, broń, amunicję i, w chlebakach, knechtbroty, które z rozkoszą pożeramy w zawrotnym tempie.
Tak znów się zaczęło. Nieustająca lawina pocisków wszelkiego kalibru, krzyk rannych, walący się gruz. Gdzieś esesmani wrzucili całe paczki trotylu. Wybuchy wstrząsają resztkami ścian. Czekamy bezpośredniego natarcia. Dzięki zabitym żandarmom mam trochę amunicji do mojego MP40, zdobytego jeszcze na Woli. Tak prędko się nie dam. "Witold" skacze przez podwórze. - Łączność z drugim brzegiem nawiązana! W południe, pod osłoną dymną przybędą barki desantowe, aby nas ewakuować! Za wszelką cenę musimy utrzymać przyczółek! - Nagle zaświstały pociski nad naszymi głowami. To Ruscy. Hurra!
Hej chłopcy bagnet na broń... - Już myślami jesteśmy znowu na defiladzie w Alei Niepodległości w galowych mundurach... - Długa droga przed nami, ciężki trud...
Niemcy ciągle atakują. Od strony Wilanowskiej wysadzili pół ściany. Mnóstwo zabitych i rannych berlingowców, którzy tam się schronili. Czas idzie tak wolno. Dochodzi dwunasta. Wypatrujemy na drugi brzeg, brzeg ocalenia. Nagle przez klekot cekaemów przedziera się okrzyk: Zasłona dymna! Rzeczywiście. Pióropusz gęstego dymu zaczyna pokrywać plażę drugiego brzegu. Obserwujemy z zapartym tchem ten gigantyczny dramat, którego jesteśmy jednocześnie widzami i aktorami. Ogień niemiecki ucichł. Oni też czekają. Dym coraz gęstszy, przesuwa się wzdłuż plaży. Widok ten mnie raduje, ale wydaje mi się, że dym powinien zasłonić całą taflę wody. Tymczasem zachodni wiatr wyraźnie spycha czarną kłębistą masę z powrotem w stronę białych domków. Wewnątrz domu jeszcze się cieszą, czekają na rozkaz. Ja zaciskam zęby i mam ochotę walić gołymi pięściami w poszarpany mur. No nic, trzeba umierać. Przybiegł "Witold," klepnął mnie beztrosko w ramię, chciał pewno powiedzieć coś pogodnego i dojrzał moje oczy. Musiały być przerażające, bo jego ręka zawisła w bezruchu. - "Co się stało?" - Odepchnął mnie gwałtownie i wychylił głowę. - "O cholera jasna" - krzyknął i rzucił się pędem w stronę piwnicy, krzycząc po drodze - "Na stanowiska, wszyscy na stanowiska! Rusznice! cekaem!"
Wspaniały. Poczułem się raźniej. Co za refleks Skąd ta siła fizyczna i odporność psychiczna? Ja już słaniam się z głodu i zmęczenia, nie mówiąc o ciągłej huśtawce nastrojów. Nie skończył jeszcze wydawania głośnych komend, kiedy gruchnęły pierwsze salwy dział czołgowych. Jednocześnie ujrzałem parę kroków przed sobą wysoką sylwetkę esesmana z wymierzonym we mnie peemem. Jednak byłem szybszy. W bramie zagrał nasz maxim. "Witold" nosem wyczuł szturm. Zmieniam ostatni magazynek. Jeszcze mam jeden hand-granat zdobyty rano. Zagrzmiała rusznica ppanc. Ustał bezpośredni ogień erkaemów. Wycofują się. Jeszcze raz się udało.
Przybiega "Halicz." - Będzie ewakuacja wieczorem. Jak się tylko ściemni wychodzimy na brzeg, tam gdzie stoi "Bajka." Artyleria kładzie wał ogniowy na pozycje niemieckie, sto łodzi desantowych przyjeżdża, by nas zabrać na tamtą stronę. Aby tylko do wieczora. - Nie wiem, czy i tym razem śpiewać Szturmówkę? Może lepiej nie, żeby nie zapeszyć. Zaśpiewamy na tamtym brzegu. Patrzę na zegarek. Jest 4:30. Może przetrzymamy. Już wrzesień... Nie dokończyłem dociekań astronomicznych, bo potężny wybuch szrapnela rzucił mnie na ziemię. Duży kawał muru spadł mi na nogę. Bó1 straszny, ale noga cała, choć pokrwawiona. Chodzić mogę, więc kuśtykając rzucam się do mojej dziury. Nie szturmują. Za to bombardowanie dużo mocniejszymi pociskami. Chcą nas pogrzebać pod gruzami naszej podziurawionej i na pół spalonej "twierdzy." Słychać złowieszczy chrząst gąsienic. Są już gdzieś blisko. Czuć spaliny paliwa. Nagle wybuchy zagłuszają wszystko. Deszcz gruzu bębni po głowie. Wtem widzę szary kontur olbrzymiego cielska. Odruchowo zmierzam z moim peemem i w tym momencie zdaję sobie sprawę z mojego ruchu. Po prostu panika. Nie mam już żadnego granatu. Potężna lufa zakończona jakby małym metalowym koszyczkiem, powoli przesuwa się w moim kierunku. Stoję zahipnotyzowany. Lufa podnosi się teraz i odgaduję że celem jest okno, które wychodzi z klatki schodowej. Ten strzał zawali wyjście z piwnicy, gdzie jest nasze dowództwo razem z radiostacją. Rzucam się przez podwórze w stronę wejścia. Już prawie dobiegam, gdy olbrzymi wybuch wali mnie na ziemię. Po nim, drugi mniejszy. Ale nic się nie wali, za to słyszę, głos "Witolda": - Cholera, ostatni gamon! Rusznica! poprawić jeszcze raz! Niestety już nie mam rakiet!
Zgrzyt gąsienic teraz wróży coś dobrego. Rzeczywiście, dopadłszy do dziury widzę oddalający się tył czołgu. Zaczeło się ściemniać, zauważyłem to w przerwie pomiędzy którymś z rzędu ataków. Niemcy oszaleli, a my skamienieliśmy. Ni pragnienie, ni głód, ni śmiertelne wprost zmęczenie nie zdołały złamać naszej woli doczekania nocy. I wreszcie przyszła. Zapomnieliśmy o całym dniu nadludzkich zmagań. Przed nami jeszcze parę chwil oczekiwania, jeszcze trochę wysiłku. Ale co to w porównaniu z tym, co było. A tam w tych białych domkach...
- "Jur"! Skaczemy na brzeg. Tylko po kolei. Uwaga przez Solec. Barki dobijają do "Bajki" ale na razie wszyscy padnij na piachu. Artyleria z tamtego brzegu otworzy ogień na cały teren na zachód od Solca. Pociski będą padać blisko. Nie ruszać się dopóki ogień nie ustanie. Kolejno maszerować. "Słoń" sprawdzisz czy wszyscy wyszli. Spotkanie przy statku.

Maszerujemy między okropnymi karkasami murów. Chciałbym już być tam na piasku, ale coś mi szepcze, żebym się obejrzał. "Nasz" dom patrzy teraz na mnie swymi upiornymi oczodołami, poczernionymi wybuchami pocisków i ku mojemu przerażeniu te oczodoły mrugają do mnie płomykami ognia. Jest jakaś siła, która mnie ciągnie z powrotem. Nie opuszczaj mnie... Wrócić nie wrócić - "Jur" gdzie ty jesteś? słysze, głos "Halicza." Puszczam się biegiem w stronę Solca. Boję się obejrzeć. Może jednak duchy istnieją...
Grzebię w piasku wygodny rowek. Na razie cisza. Słychać tylko skrzyp piasku ugniatanego licznymi butami. Niemcy chyba jeszcze się nie zorientowali, że opuściliśmy Wilanowską. Znów wróciły do mnie migoczące płomienie. Podniosłem się, by jeszcze raz na nie spojrzeć, gdy nagle olbrzymi pęd powietrza rzucił mnie na piasek. W parę sekund zagrzmiała seria wybuchów. Tuż nad naszymi głowami szybowało tysiące pocisków artyleryjskich skierowanych na pozycje niemieckie. Ten świst ogromnej masy żelaza był głosem lecącej śmierci. Odruchowo wtuliłem się mocniej w piasek. Nagle zapanowała cisza. Za to, od mostu Poniatowskiego odezwala się artyleria niemiecka. Widać dostrzegli jakiś ruch na tamtym brzegu. Po paru wybuchach pokazał się ogień w kilku nadbrzeżnych domach Saskiej Kępy. Zrozumiałem ich przebiegłość. Palące się wille oświetlały doskonale rzekę. Tymczasem słychać już było ruch na tamtym brzegu. Na tle ognia dostrzegliśmy płynące barki. Niestety były to łodzie na wiosła. Ale płyną. Zaraz tu będą. Jakoś tam przebrniemy. Poszły rakiety w górę. Za chwilę na wodę zaczął spadać deszcz pocisków z granatników. Tryskają fontanny wody. Wchodzę na pokład "Bajki". Ktoś chwyta mnie za ramię -"Kapralinka". Czuję, że cała drży. Przytulam ją do siebie. - Nie bój się, będzie wszystko dobrze.
Staram się ją uspokoić. Gładzę jej bujne włosy w milczeniu. Wydaje mi się, że każde słowo będzie kłamstwem albo uspokajaniem samego siebie. Jej policzek jest mokry. Patrz, już widać pierwsze łodzie. Rzeczywiście, przy każdym wybuchu błyskają mokre piórka wioseł, a czarne kadłuby są coraz bliżej. Dobijają dwie barki prawie równocześnie. Trzecia nieco mniejsza zbliża się bezpośrednio do brzegu. Na statku zaczyna się przepychanie. Nawoływania do porządku giną w tumulcie i ogólnym chaosie. Przez chwilę miga twarz "Jerzego," który usiłuje przekrzyczeć tłum pchający się do przybyłych barek. Pierwsza już odpływa. Woda równo z burtą. Druga niemniej pełna nie może odbić, bo dziób zaplątał się w linę statku.
Mała łódź odbija chyłkiem niosąc na pokładzie Łatyszonka i Maruszkę. Wiosłują sami. Wreszcie odbija zaplątana barka. Wioślarze odpychają natrętnych, którzy usiłują doczepić się do burty. Nagle, niedaleko pierwszej barki wybucha pocisk. Przeciążona, zanurza się błyskawicznie. Krzyki tonących mieszają się z jazgotem karabinów maszynowych. Stoję oniemiały trzymając ciągle "Kapralinkę" w ramionach. Odruchowo przyciskam jej głowę do piersi, tak żeby nie musiała patrzeć na to widowisko apokliptyczne, nie grane, ale na żywo, na ten koniec naszych złudzeń. Niech ma nadzieję trochę dłużej niż ja... Seria kaemu bębni po blachach "Bajki." To mnie otrzeźwia. Niemcy atakują wzdłuż brzegu! Lecę! Schowaj się gdzieś w kącie. Przyjdę po ciebie! Nie wierzę w moją obietnicę, ale skaczę na piasek i tu zaraz wita mnie wybuch granatu. Padam, robię wyw...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin