Kern Ludwik Jerzy - Ferdynand wspaniały.pdf

(399 KB) Pobierz
446272821 UNPDF
Ludwik Jerzy Kern
Ferdynand Wspaniały
I
We wtorek, zaraz po obiedzie, Ferdynand jak zwykle położył się na kanapie. Kanapa była stara i w
jednym miejscu miała zagłębienie wielkości Ferdynanda. Ferdynand bardzo lubił to zagłębienie.
Leżenie w nim sprawiało mu sporo przyjemności.
O tej porze w domu działy się różne ciekawe rzeczy. W kuchni podczas kąpieli rozmawiały ze sobą
garnki i talerze, a od czasu do czasu wtrącały się do tej rozmowy łyżki, noże i widelce. Niby na
pozór były to zwykłe brzęknięcia i stuknięcia, ale Ferdynand potrafił z nich zrozumieć prawie
wszystko. Słyszał, jak półmisek mówił do widelca:
``Ty, przestań się kłuć!''
Albo jak zrozpaczona szklanka wołała:
``Gdzie jest mój mąż, spodeczek?''
W drugim pokoju pan siedząc przy stole kończył swoją poobiednią herbatę, a pani opowiadała panu
o nim, o Ferdynandzie. Że Ferdynand to, że Ferdynand tamto, takie, wiecie, prywatne historie.
Czasami nawet przyjemnie było posłuchać. Ale nie zawsze.
Potem było słychać szelest gazety, odgłos odsuwanego krzesła i kroki pana, które stawały się coraz
głośniejsze. Jak już były straszliwie głośne, to znaczyło, że trzeba się trochę posunąć, żeby zrobić
miejsce dla pana. Bo pan także lubił tę starą kanapę, tyle tylko, że wyciągał się na niej jak długi,
zamiast elegancko zwinąć się w kłębek.
- Posuń się, Ferdynand! - mówił pan trącając Ferdynanda gazetą. - No, jeszcze trochę się posuń, bo
jak nie, to położę się na podłodze pod kanapą i będzie ci przykro.
Ferdynand nigdy by na coś takiego nie pozwolił, posuwał się więc troszeczkę, a pan kładł się obok
niego. Od razu też zaczynały się odzywać z wnętrza kanapy sprężyny:
``Drim!''
``Giam!''
``Brdęk!''
A po chwili znów, jak tylko pan się ruszył:
``Giam!''
``Brdęk!''
``Drim!''
Nie muszę chyba dodawać, że również mowę sprężyn Ferdynand rozumiał znakomicie. Niekiedy
nawet z nimi rozmawiał. Były to jedne z najdziwniejszych rozmów, jakie sobie można wyobrazić.
Pan przeważnie szybko zasypiał, gazeta wypadała mu z rąk i bardzo często znajdowała się nagle
przed nosem Ferdynanda. Chcąc nie chcąc Ferdynand zaczynał czytać. Wiecie, jak to jest: nie ma
się wcale ochoty na czytanie, a ktoś wam podsunie pod nos, choćby w tramwaju, gazetę i zupełnie
machinalnie zaczynacie czytać. To samo było z Ferdynandem.
Ponieważ to był wtorek, więc gazeta była wtorkowa. Gazety, jak wiadomo, dzielą się na:
poniedziałkowe,
wtorkowe,
środowe,
czwartkowe,
piątkowe,
sobotnie
i niedzielne.
Niedzielne są najgrubsze. ``Może dlatego - myślał sobie Ferdynand - że w niedzielę pan najdłużej
leży na kanapie''.
Więc, jak już powiedziałem, gazeta była wtorkowa i Ferdynand mimo woli zaczął ją czytać.
Najpierw zobaczył, co grają w kinach, gazeta bowiem była tak przez pana złożona, że przed nosem
Ferdynanda znalazła się akurat ostatnia strona, a na ostatniej stronie każda szanująca się gazeta
zamieszcza program kin. Potem przeczytał dyżury aptek. Potem repertuar teatrów. Potem prognozę
pogody na jutro. Dowiedział się, o której wschodzi i zachodzi słońce i który szpital będzie dziś w
nocy przyjmował tych, co zanadto się objedzą lub połkną guzik. Jak już to wszystko przeczytał, to
westchnął sobie głośno i głęboko się zamyślił...
Myślał tak sobie i myślał, kiedy nagle z ust pana dobiegło pierwsze, delikatne jeszcze i ledwo
uchwytne: ``Hrrr!''. Ferdynand nastawił uszu i po chwili usłyszał następne ``Hrrr!'', już nieco
mocniejsze. Nie ulegało wątpliwości - pan chciał porozmawiać z Ferdynandem. Więc Ferdynand
natychmiast najgrzeczniej, jak umiał, odpowiedział panu: ``Wrrr!'' Pan znowu: ``Hrrr!'', a
Ferdynand znowu: ``Wrrr!'' Pan ``Hrrr!'', Ferdynand ``Wrrr!'' I tak sobie zaczęli rozmawiać:
- Hrrr!
- Wrrr!
- Hrrr!
- Wrrr!
- Hrrr!
Aż pan wreszcie odwrócił się na bok i przerwał tę interesującą rozmowę.
Ferdynand jeszcze raz zaczął czytać gazetę od początku, ale ponieważ wszystko już wiedział,
szybko mu się to znudziło i przymrużywszy oczy wpatrywał się w nogi pana, obok których właśnie
leżał.
``Gdzie te nogi już nie były! - pomyślał sobie. - Takim nogom to dobrze. Chodzą, gdzie chcą. Żeby
nawet odeszły jak najdalej, nikt na nie nie woła: ``Do nogi!'' Wszystko im wolno''.
Jeszcze bardziej przymrużył oczy.
``A gdyby tak... - przyszło mu nagle do głowy. - Gdyby tak wstać z tej kanapy, podejść do drzwi w
przedpokoju, wyjść na schody i spróbować stanąć na własnych nogach! Na dwóch własnych
nogach!''
- Ferdynandzie! - zawołał. - Jesteś wspaniały!
Powoli zsunął się z kanapy, tak żeby nie zbudzić pana i drzemiących w środku sprężyn, i cicho,
cichuteńko poszedł do przedpokoju. Niestety, drzwi były zamknięte.
Ale przypadek, który jest sprzymierzeńcem wszystkich wielkich przedsięwzięć, który podróżnikom
pomaga odkrywać nieznane lądy, a wodzom wygrywać przegrane bitwy, przypadek - ta gwiazda
odważnych - przyszedł również z pomocą Ferdynandowi.
Oto kiedy tak stał pod drzwiami, ze smutnie spuszczoną głową, przekonany, że nic z tego nie
będzie, usłyszał na schodach znajome kroki. To był listonosz.
- Och, żeby tylko miał list do pana albo do pani - westchnął Ferdynand.
Po chwili rozległo się delikatne pukanie ołówkiem w drzwi. Pani zjawiła się bardzo szybko,
otworzyła, a wtedy Ferdynand chyłkiem przeszedł pomiędzy nogami listonosza, które w ten sposób
stały się dla niego łukiem triumfalnym prowadzącym w daleki świat.
Listonosz i pani tak byli zajęci, że niczego nie zauważyli. Pani zamknęła drzwi, listonosz poszedł
piętro wyżej. Ferdynand został na schodach sam. Zbliżała się najważniejsza chwila.
``Po raz pierwszy w mym życiu - pomyślał Ferdynand - zejdę ze schodów tak, jak trzeba. Jestem
wzruszony - dodał - jestem szczerze wzruszony''.
Stanął na dwóch tylnych łapach, prawą przednią położył na poręczy i powoli, krok za krokiem,
zaczął schodzić w dół.
Poszło nadspodziewanie dobrze. Z drugiego piętra na pierwsze schodził co prawda z tą odrobiną
niepewności właściwą wszystkim debiutantom, ale za to z pierwszego na parter schodził już nie
debiutant, ale wytrawny, pewny siebie bywalec najświetniejszych klatek schodowych.
Na parterze zaczął nawet pogwizdywać. I z tym pogwizdywaniem, które dodawało jak gdyby
lekkości jego wrodzonemu wdziękowi, wyszedł na oświetloną popołudniowym słońcem, pełną
ludzi ulicę.
Znał ją nie od dziś. Ale tak, jak dziś - patrzył na nią pierwszy raz. Dotychczas biegł zawsze z nosem
przy ziemi, nie wiadomo dlaczego tracąc najlepsze widoki. Teraz kroczył majestatycznie, z głową
podniesioną wysoko, i nagle zobaczył wszystko to, co z całą pewnością oglądali pan i pani, kiedy
wychodzili z domu. Wysokie domy, drzewa, które składały się nie tylko z samych pni, ale miały
jeszcze w górze liściaste korony, latarnie zakończone mlecznymi lampami i błękitne niebo, po
którym przesuwały się pierzaste obłoki.
Ulicą jechały tramwaje, autobusy i samochody, a chodnikami szli przechodnie. Jedno, co trochę
zastanowiło Ferdynanda, to to, że niektórzy jakby się troszkę za nim oglądali. Przystanął przed
kwiaciarnią, obok której wisiało wielkie lustro. Przyjrzał się sobie z jednej i drugiej strony.
- Taaak! - powiedział. - Rozumiem. Muszę natychmiast iść do krawca.
Ii
Krawców w tym mieście było wielu. Którego wybrać? Ferdynand nie miał w tych sprawach
żadnego doświadczenia. Jeszcze nigdy w życiu nie szył sobie ubrania. Szedł więc, wyprostowany, z
głową zadartą do góry i rozglądał się po szyldach. Wreszcie przy jakiejś bramie zobaczył małą,
skromną tabliczkę:
``Pierwszorzędny zakład krawiecki M. Dogg''
- Przynajmniej jakieś ludzkie nazwisko - mruknął - tyle, że dziwnie pisane. Kto wie zresztą, może
to nawet i ładnie brzmi? - zaczął się zastanawiać. - Bądź co bądź takie dwa ``g'' na końcu wyglądają
wytwornie. Gdyby tak sobie dodać gdzieś jakąś literę... Na przykład ``Ferdynandd'' albo
``Ferrdynand'', albo ``Feerdynand'', albo ``Fferdynand'', albo ``Ferddynand'', albo ``Ferdyynand'',
albo ``Ferdynnand'', albo ``Ferdynaand'', albo ``Ferdynannd'', albo całkiem po prostu
``Ffeerrddyynnaanndd''. Trzeba by to kiedyś wypróbować na papierze - postanowił Ferdynand -
zobaczymy, jak to wygląda napisane. Bez tego nie można nic postanowić. Jak będę miał chwilę
wolnego czasu, to się tą sprawą zajmę.
Wszedł do bramy, znalazł wejście do zakładu krawieckiego, mimo woli obwąchał drzwi, a potem
nacisnął dzwonek.
``Najważniejsza rzecz - pomyślał sobie - to powiedzieć: Dzień dobry! Jak uda mi się powiedzieć:
Dzień dobry! - to dalej już jakoś pójdzie''. - Był pewien, że potrafi to powiedzieć, a jednak miał w
sercu odrobinę niepokoju.
Drzwi otworzył pan Dogg osobiście. Gdy zobaczył Ferdynanda nonszalancko opartego o framugę,
ściągnął z łysego czoła okulary i nerwowo umieścił je na nosie. Pytające spojrzenie krawca zmusiło
Ferdynanda do czynu.
- Dzień do-bry pa-nu - powiedział bardzo powoli, lecz zdecydowanym głosem.
- Dzień dobry - z przyzwyczajenia odpowiedział krawiec. Zawsze odpowiadał: ``Dzień dobry'', jeśli
tylko ktoś inny mówił do niego: ``Dzień dobry.''
- Chciał-bym za-mó-wić u pa-na u-bra-nie - powiedział Ferdynand.
- Czy pan ma na myśli siebie? - zapytał krawiec.
- O-czy-wiś-cie - odparł Ferdynand. - Tak się bo-wiem dziw-nie zło-ży-ło, że wy-szed-łem dzi-siaj
z do-mu bez u-bra-nia, a nie chce mi się wra-cać.
- Jestem zawalony robotą... - powiedział krawiec. - Musiałbym wszystko odłożyć...
- Niech pan to dla mnie zro-bi! - zawołał Ferdynand i swoimi wiernymi oczami spojrzał w
zmęczone oczy krawca. Jednocześnie stwierdził, że mówi coraz płynniej.
Krawiec był wyraźnie wzruszony. Otworzył szerzej drzwi i powiedział:
- Pan będzie łaskaw wejść do salonu.
Jeszcze żaden klient nie zrobił na nim tak dobrego wrażenia, jak ten. Spojrzenie Ferdynanda
uczyniło go miękkim jak wosk. Wskazał Ferdynandowi wygodny fotel, a sam stanął obok,
nerwowo bawiąc się dwoma końcami centymetra, który miał zawieszony na szyi.
- Jaki to ma być garnitur? - zapytał uprzejmie.
- Ładny - odparł bez wahania Ferdynand.
- Rozumiem - powiedział pan Dogg. - A z jakiego materiału?
- Z ładnego - po chwili zastanowienia odrzekł Ferdynand.
- A jak go uszyjemy?
- Ładnie.
- A kamizelka jaka będzie?
- Ładna.
- A spodnie?
- Ładne.
- A klapy?
- Ładne.
- A z jakim mankietem zrobimy spodnie?
- Z ładnym.
- A jaką damy podszewkę?
- Ładną.
Pan Dogg był uszczęśliwiony. Pierwszy raz zdarzyło mu się spotkać klienta, który by tak dobrze
wiedział, czego chce.
- Z największą przyjemnością uszyję panu ubranie! - zawołał. - Zaraz weźmiemy miarę. Proszę
łaskawie wstać i stanąć prosto.
Ferdynand wstał, a pan Dogg zaczął go mierzyć centymetrem we wszystkie strony. Kiedy skończył,
znów podsunął Ferdynandowi fotel.
- Ma pan tutaj całą masę różnych pism i żurnali. Proszę sobie przeglądać, a ja tymczasem skoczę do
pracowni i skroję pański garnitur. Za dziesięć minut zrobimy przymiarkę.
Pan Dogg wyszedł, a Ferdynand zaczął od niechcenia przerzucać żurnale i tygodniki. Ale myśl, że
już niedługo będzie miał własne, specjalnie dla siebie uszyte ubranie, nie pozwalała mu się skupić.
Obojętnym wzrokiem patrzył na fotografie zamieszczone w pismach, bo chociaż przedstawiały one
rzeczy naprawdę niezwykłe i ciekawe, to jednak były niczym w porównaniu z jego własnym
ubraniem. Z prawdziwym ubraniem uszytym u prawdziwego krawca.
Nim minęło dziesięć minut, pan Dogg zjawił się z powrotem.
- Czy zechce pan przymierzyć? - zapytał.
Kto by nie chciał przymierzyć? Przecież to wielka przyjemność włożyć na siebie takie coś.
Ferdynand stanął przed lustrem, a pan Dogg pomógł mu się ubrać w to, co ze sobą przyniósł. Nie
była to jeszcze marynarka, ale także nie był to już sam materiał. Był to pewien kształt, który miał
sobą wypełnić Ferdynand. Ten kształt zostanie dopasowany do Ferdynanda. On, Ferdynand, nada
mu ostateczny fason.
- Spodni nie będziemy mierzyć - stwierdził kategorycznie pan Dogg. - Mam spodniarza, który się
nie myli.
Ferdynand był zachwycony.
- Zupełnie słusznie - powiedział. - Po co mierzyć spodnie...
- Całkiem nieźle, całkiem nieźle... - mruczał pan Dogg, upinając na Ferdynandzie marynarkę. Usta
miał pełne szpilek, dlatego też mówił jakby przez zęby. - Tu jeszcze trochę zbierzemy, tam
popuścimy i będzie w porządku. Czy nie uciska pana pod pachami?
- Troszeczkę.
- Zaraz to poprawimy.
- Auuuuuuu! - zawył z bólu Ferdynand.
- Najmocniej pana przepraszam. To te okropne szpilki. Czy bardzo pana bolało?
Ferdynand uśmiechnął się niewyraźnie, co miało oznaczać, że owszem, bolało, ale nic nie szkodzi.
Zresztą czym było takie głupie ukłucie w porównaniu z odbiciem, które teraz widział przed sobą w
lustrze? Mimo że marynarka była zaledwie sfastrygowana i pospinana szpilkami, wyglądało to
cudownie. Ferdynand sam siebie nie mógł poznać.
- Czy to ja, czy to nie ja? - zastanawiał się po cichu. A głośno dodał: - Właściwie, proszę pana, to
mógłbym już tak, jak teraz, wyjść na ulicę.
- W takim stanie nie wypuściłbym pana stąd za żadne skarby - odpowiedział stanowczo pan Dogg. -
Zobaczy pan, jak to będzie wyglądało w całości. Niech pan będzie cierpliwy, drogi panie... drogi
panie...
- Ferdynandzie - podpowiedział Ferdynand.
- O, właśnie - pan Dogg odstąpił dwa kroki do tyłu. - Piękne imię! - powiedział z zachwytem. A
potem już normalnym tonem: - Więc niech pan będzie cierpliwy, drogi panie Ferdynandzie, a ja
postaram się zrobić to jak najszybciej.
To mówiąc zdjął z Ferdynanda przyszłą marynarkę i zniknął w drzwiach pracowni.
Rzeczywiście nie trwało to zbyt długo. Ferdynand zdążył parę razy przejść się przez salon, parę
razy wyjrzeć przez okno na ulicę i parę razy ziewnąć ze zdenerwowania, a już pan Dogg był z
powrotem z gotowym ubraniem.
Ferdynand przebrał się za parawanem. Kiedy stamtąd wyszedł, pan Dogg zatarł z zadowoleniem
dłonie.
- Panie Ferdynandzie! - zawołał. - Wygląda pan rewelacyjnie!
Ferdynand spojrzał w lustro i oniemiał. Wiedział, że to będzie wspaniałe, ale nie przypuszczał, że
aż do tego stopnia. Popatrzył głęboko w oczy pana Dogga i rzekł:
- Ogromnie się sobie podobam, panie Dogg. - A potem zaraz dodał: - Pan, panie Dogg, jest królem
krawców.
Pan Dogg z wdzięcznością przyjął komplement.
- Jeśli mi wolno panu coś poradzić - szepnął nachyliwszy się nad lewym uchem Ferdynanda - to
koszula do tego garnituru najlepsza byłaby w prążki.
- Prawda! - wrzasnął Ferdynand. - Na śmierć zapomniałem o koszuli.
- Do koszuli w prążki radziłbym krawat w paski - ciągnął dalej pan Dogg.
- Tak, tak, krawat musi być w paski - zgodził się Ferdynand.
- Co zaś do kapelusza, to najodpowiedniejszy, moim zdaniem, byłby chyba melonik.
- Wie pan, że sam o tym myślałem! - zawołał Ferdynand.
- Należałoby także... - tu pan Dogg całkiem ściszył głos. - Należałoby pomyśleć o czymś na nóżki.
- No właśnie, że też mi to wcześniej nie przyszło do głowy.
- Jeśli pan pozwoli, to zadzwonię do miasta i zaraz to wszystko przyślą.
- Kiedy... - zaczął niepewnie Ferdynand.
- Niech pan nic nie mówi - przerwał mu krawiec - wiem, co pan chce powiedzieć. Chce pan
powiedzieć, że nie ma pan przy sobie pieniędzy. Nic nie szkodzi. Nie chodzi o pieniądze. Pańska
wdzięczność, pańskie zadowolenie sprawią mi o wiele większą radość niż największa nawet suma
pieniędzy. Proszę więcej o tym nie wspominać. Panie Ferdynandzie, pan jest wspaniały.
Z ogromnym trudem udało się Ferdynandowi opanować, żeby nie zaskowytać ze szczęścia i nie
zacząć machać ogonem. Zamiast tego najładniej, jak potrafił, podał panu Doggowi łapę.
Iii
Najpiękniejszą ulicą w mieście, przystając sobie od czasu do czasu przed wystawai sklepów, szedł
elegancki pan. Nowiuteńkie ubranie ślicznie na nim wyglądało. Przechodnie patrzyli na niego z
podziwem, a on mijając ich uśmiechał się z wrodzonym sobie wdziękiem. Odsłaniał przy tym swoje
białe zęby, ale tylko trochę, tyle, ile trzeba. Kiedy doszedł do końca ulicy, przeszedł na drugą stronę
i zaczął iść w przeciwnym kierunku. Lekki, podrygujący, szczęśliwy. To był Ferdynand.
Już piąty albo szósty raz szedł wzdłuż tej ulicy. Nie ma się czemu dziwić. Jeśli ktoś po raz pierwszy
w życiu ma na sobie nowe ubranie, to chciałby w nim chodzić tylko po najpiękniejszej ulicy miasta.
Jednak każda najpiękniejsza ulica, choćby była najdłuższa, gdzieś tam się kończy. Ferdynand,
spostrzegłszy to, miał do wyboru albo skręcić w jakąś przecznicę, albo zawrócić i iść jeszcze raz tą
samą drogą. Wybrał to drugie. W ten sposób doszedł do przeciwnego końca najpiękniejszej ulicy.
Znów nie chciał skręcić w bok i znów zawrócił. A potem jeszcze raz. I jeszcze raz. I teraz właśnie
szedł tą ulicą po raz piąty czy szósty.
Wydawać by się mogło, że to nic trudnego tak sobie spacerować tam i z powrotem. Nie jestem tego
zdania. W przypadku Ferdynanda był to wielki wyczyn. Pomyślcie tylko, ile pokus czyhało na
niego na każdym kroku. Po pierwsze: ulica wysadzana była drzewami, i to po obu stronach; po
Zgłoś jeśli naruszono regulamin