Ruiz_ZafĂłn_Carlos_-_Gra_anioła.pdf

(1675 KB) Pobierz
401707857 UNPDF
CARLOS RUIZ ZAFÓN
GRA ANIOŁA
przełożyli
Katarzyna Okrasko
Carlos Marrodan Casas
Tytuł oryginału: El Juego del Angel
Dla MariCarmen
„a nation of two”
AKT PIERWSZY
MIASTO PRZEKLĘTYCH
1
Pisarz nigdy nie zapomina dnia, w którym po raz pierwszy przyjmuje pieniądze lub
pochlebstwo w zamian za opowieść. Nigdy nie zapomina tego momentu, kiedy po raz
pierwszy słodka trucizna próżności zaczyna krążyć mu w żyłach, wierząc, że jeśli zdoła ukryć
swój brak talentu, sen o pisarstwie zapewni u dach nad głową, ciepłą strawę pod wieczór i
ziści jego największe marzenie: ujrzy swoje nazwisko wydrukowane na nędznym skrawku
papieru, który zapewne go przeżyje. Pisarz skazany jest na wieczne wspominanie tej chwili,
bo właśnie wtedy został zgubiony na zawsze, a za jego duszę już wyznaczono cenę.
Mój pierwszy raz zdarzył się pewnego grudniowego dnia 1917 roku. Miałem
siedemnaście lat i pracowałem w „La Voz de la Industria”, lichej gazecie, której redakcja
dogorywała w mocno już zniszczonym budynku, niegdyś fabryce kwasu siarkowego. Jego
mury wydzielały jeszcze owe szczególne gryzące opary, które przeżerały meble, ubrania,
duszę, a nawet przepalały podeszwy. Sylwetka gmachu wyzierała zza gąszczu aniołów i
krzyży cmentarza na Pueblo Nuevo, tworząc zarys jakby jeszcze jednego grobowca
widocznego na tle setek kominów przemysłowych, które nieustannie zaciągały barcelońskie
niebo szkarłatno - czarnym zmierzchem.
Tego wieczora, który miał odmienić moje życie, don Basilio Moragas, zastępca
naczelnego, wezwał mnie tuż przed zamknięciem numeru do ciemnej klitki położonej w głębi
redakcji, służącej mu zarówno za gabinet, jak i za palarnię cygar. Don Basilio obdarzony był
wyjątkowo przerażającym wyglądem i sumiastymi wąsami, z nikim się nie cackał i wyznawał
teorię, że nadużywanie przysłówków i przymiotników właściwe jest dewiantom i osobom
cierpiącym na awitaminozę. Odkrywszy dziennikarza, który przejawiał skłonności do zbyt
kwiecistej prozy, zsyłał go na trzy tygodnie do działu nekrologów.
Jeśli mimo to delikwent ponownie wchodził na drogę przestępstwa, don Basilio
skazywał go na dożywotnią pracę w kąciku praktycznej gospodyni. Baliśmy się go wszyscy, a
on świetnie o tym wiedział.
- Wzywał mnie pan, don Basilio? - spytałem nieśmiało.
Spojrzał na mnie spode łba. Przekroczyłem próg gabinetu przesyconego wonią potu i
tytoniu - w tej właśnie kolejności. Don Basilio, nie bacząc na moją obecność, z czerwonym
ołówkiem w dłoni, kontynuował redakcję leżącego przed nim artykułu. Przez kilka minut
miażdżył tekst poprawkami, o ile nie bezlitosnymi skreśleniami, co raz to cedząc przez zęby
kolejne przekleństwo, jakby był sam w gabinecie. Nie wiedząc, jak się zachować, ruszyłem
ku opartemu o ścianę krzesłu.
- Kazałem panu siadać? - burknął don Basilio, nie unosząc wzroku.
Natychmiast odstawiłem krzesło i wstrzymałem oddech. Zastępca naczelnego
westchnął, upuścił czerwony ołówek, odchylił głowę i spojrzał na mnie jak na bezużyteczny
śmieć.
- Słyszałem, że pan pisze.
Przełknąłem ślinę, a gdy wreszcie otworzyłem usta, wydobył się z nich ledwo
słyszalny głosik:
- Troszeczkę, sam nie wiem, to znaczy, chcę powiedzieć, że owszem, piszę...
- Tuszę, iż pisze pan lepiej, niż mówi. A co właściwie pan pisze, jeśli mogę zapytać?
- Kryminały. To znaczy...
- Pojmuję.
Trudno opisać spojrzenie, jakim obrzucił mnie don Basilio. Przypuszczam, że
okazałby większy entuzjazm, gdybym mu powiedział, że lepię szopki ze świeżego gówna.
Ponownie westchnął i wzruszył ramionami.
- Vidal twierdzi, że nie jest z panem aż tak źle. A nawet, że jest całkiem dobrze. Rzecz
jasna, zważywszy, że przyszło nam żyć w czasach literackiej posuchy, nie ma co się łudzić.
Ale skoro Vidal twierdzi, co twierdzi...
Pedro Vidal był gwiazdą „La Voz de la Industria”. Pisał cotygodniową kronikę
wypadków, jedyną godną lektury rubrykę w całej gazecie.
Zarazem był autorem kilkunastu, cieszących się jaką taką popularnością, powieści o
gangsterach z Ravalu, którzy utrzymywali nieformalne związki z damami z wyższych sfer.
Zawsze w nieskazitelnym jedwabnym garniturze i lśniących włoskich butach, poruszał się i
zachowywał niczym amant filmowy, blondyn, z włosami, jakby wyszedł prosto od fryzjera,
elegancko przystrzyżonym wąsikiem i z wiecznym uśmiechem osoby, która czuje się dobrze
we własnej skórze i na tym świecie. Pochodził z dynastii reemigrantów, którzy za oceanem
zbili fortunę na cukrze, a powróciwszy do kraju, pomnożyli ją, elektryfikując miasto. Jego
ojciec, patriarcha klanu, był jednym z większościowych akcjonariuszy dziennika, dla niego
samego zaś redakcja była placem zabaw, na którym mógł zabić zżerającą go nudę kogoś, kto
przez całe życie nie musiał przepracować choćby jednego dnia.
Nieważne dlań było, że rodzina dzień w dzień traciła na dzienniku pieniądze, tak jak
pojawiające się coraz liczniej na ulicach Barcelony samochody traciły olej; zaspokoiwszy
swoje szlacheckie aspiracje, dynastia Vidalów oddawała się kolekcjonowaniu banków i parcel
o wielkości małych księstw w dzielnicy Ensanche.
Pedro Vidal był pierwszą osobą, której pokazałem swoje literackie próbki; właściwie
jeszcze jako dziecko pracowałem wówczas, roznosząc po redakcji kawę i papierosy. Zawsze
miał dla mnie chwilę, czytał to, co mu przynosiłem, i udzielał mi rad. Z czasem zostałem jego
pomocnikiem, pozwalał mi przepisywać swoje teksty. To on oświadczył, że jeśli pociąga
mnie rosyjska ruletka literatury, pomoże mi stawiać pierwsze kroki. Dotrzymując obietnicy,
rzucił mnie teraz w szpony don Basilia, redakcyjnego potwora.
- Vidal jest romantykiem, który wierzy w to głęboko antyhiszpańskie bajdurzenie o
zasługokracji, czyli dawaniu szansy tym, którzy naprawdę na nią zasługują, a nie pierwszemu
z brzegu znajomemu. Gdybym był tak nadziany jak on, też zgrywałbym poetę.
Gdybym miał chociaż setną część forsy, której mu zbywa, zająłbym się pisaniem
sonetów, a zwabione moją dobrodusznością i uprzejmością ptaszki zlatywałyby się, by jeść
mi z ręki.
- Pan Vidal to wielki człowiek - zaprotestowałem.
- To mało powiedziane. Prawdziwy z niego święty, bo nie zważając na pańską
mizerię, od tygodni truje mi głowę, jaki to utalentowany i pracowity jest nasz redakcyjny
beniaminek. Wie, że w rzeczywistości mam miękkie serce, poza tym obiecał mi, że jeśli dam
panu szansę, podaruje mi pudełko cygar Cohiba. A jeśli Vidal tak mówi, dla mnie to jakby
sam Mojżesz zszedł z góry z kamiennymi tablicami w ręku. Tak więc dlatego, że mamy Boże
Narodzenie, a po trosze także i po to, by zamknąć wreszcie gębę pańskiemu przyjacielowi,
proponuję, by zadebiutował pan jak prawdziwy bohater: na przekór wiatrom i burzom.
- Dziękuję bardzo, don Basilio. Zapewniam, że nie będzie pan żałował...
- Nie tak prędko, kurczaczku. A co pan właściwie myśli o nadużywaniu
przymiotników i przysłówków?
- Sądzę, że jest przestępstwem, na które w kodeksie karnym zabrakło paragrafu -
odparłem z nadgorliwością neofity.
Don Basilio pokiwał głową.
- Czeka pana wielka przyszłość, Martin. Ma pan jasno wytyczone priorytety. A w tym
zawodzie przeżywają tylko ci, którzy mają priorytety zamiast zasad. Wyłuszczę panu, o co
chodzi. Niech pan usiądzie i zmieni się w słuch, bo nie będę powtarzał dwa razy.
Plan był następujący. Z przyczyn, w które don Basilio, z sobie tylko znanych
powodów, wolał się nie zagłębiać, tekst przeznaczony na drugą kolumnę wydania
niedzielnego - a zazwyczaj było to opowiadanie lub relacja z podróży - w ostatniej chwili
został zdjęty. Z założenia miała to być proza wysoce patriotyczna, choć niepozbawiona nuty
lirycznej, opiewająca czyny oddziałów almogawarów, którzy ratują całe chrześcijaństwo i
wszystko, co pod słońcem zasługuje na miano przyzwoitego, począwszy od Ziemi Świętej, a
Zgłoś jeśli naruszono regulamin