Ronikier Adam _Pamiętniki_1939_-_1945.doc

(1917 KB) Pobierz
Adam Ronikier

Adam Ronikier

Pamiętniki 1939-1945

© Copyright by Wydawnictwo Literackie, Kraków 2001 Wydanie pierwsze

Projekt okładki i stron tytułowych

Lech Przybylski                                                                     (

Przypisy                  t   ..

Jerzy Ronikier            ?

Redaktor prowadzący Anita Kasperek

Redakcja i opracowanie tekstu Maria Rydlowa

Indeks osób

Urszula Srokosz, Elżbieta Stanowska

Konsultacja indeksu

Małgorzata Hertmanowicz-Brzoza

Redaktor techniczny Bożena Korbut

Zdjęcie na okładce przedstawia spotkanie na „święconym" 4 kwietnia 1942 roku

w Placówce dla Dzieci Ulicy w Krakowie. Na pierwszym planie Adam Ronikier

(po lewej) i ks. abp Adam Sapieha.

Archiwum Kurii Metropolitalnej w Krakowie (sygn. AS II/7)

Repr. Stanisław Michta

Wydano przy udziale finansowym Miasta Krakowa

Printed in Poland

Wydawnictwo Literackie 2001

31-147 Kraków, ul. Długa l

bezpłatna linia telefoniczna: O 800 42 10 40

księgarnia internetowa: www.wl.net.pl

e-mail: ksiegarnia@wl.net.pl

tel./fax: (+48-12) 422 46 44

Skład i łamanie: Józef Paluch — Zecer Comp.

Druk i oprawa: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza

ISBN 83-08-03169-2

Jerzy Ronikier

Moje wspomnienie

Czas panowania systemu komunistycznego w Polsce pozostawił w świadomości historycznej społeczeństwa wiele białych plam. Jedną z nich są dzieje Rady Głównej Opiekuńczej (RGO), polskiej instytucji charytatywnej oficjalnie działającej pod okupacją niemiecką w czasie II wojny świato-wej. Pamiętniki mojego dziadka, Adama Ronikiera, w znacznym stopniu zapisują tę białą plamę. Działalność RGO przedstawiona tu została z punktu widzenia jej organizatora i pierwszego prezesa. Jest to relacja osobista, a wiec siłą rzeczy subiektywna i polemiczna w stosunku do wszystkich krytyków działalności RGO i jej Prezesa.

Autor, Adam Feliks hr. Ronikier (1881-1952), urodził się w Warszawie, był synem Wiktora Kazimierza i Wandy z Wecławowiczów. Rodzeństwem Adama byli Henryk (1882-1948), Kazimierz (1886-1973), żonaty z Ireną Niezabitowską, i Antonina (1897-1938). Ukończył z odznaczeniem Szkołę Realną im. Wojciecha Górskiego, a następnie studiował w Rydze na wydziale architektury tamtejszej politechniki. Tam też został aktywnym członkiem polskiej korporacji studenckiej Arkonia, gdzie zawarł bliską znajomość z wieloma prominentnymi postaciami II Rzeczypospolitej, między innymi Władysławem Sikorskim i Władysławem Andersem. Od dzieciństwa stykał się z pracą społeczną, której poświęcał się jego ojciec, organizując m.in. pracownie dla młodzieży rzemieślniczej i biedoty warszawskiej, fundując domy opieki, kaplicę w Ignacewie. 19 IX 1908 r. Adam poślubił Jadwigę Plater--Zyberk (1882-1954), córkę Jana Kazimierza i Weroniki z Czapskich herbu Leliwa. Ślub odbył się na Łotwie, w majątku Liksna. Po powrocie do Warszawy zamieszkał wraz z żoną w odziedziczonych po rodzicach Ząbkach. W małżeństwie tym miał synów: Jana (1910-1976), inżyniera hutnika, Witolda (1913-1950), oficera zawodowego KOP, Stefana (1917-1987), oficera WP,

rolnika, Henryka (1919-1994), bankowca, Edwarda (1921-1961), ekonomistę, i córkę Anielę (1912-1984), żonę Konstantego Szuldrzyńskiego.

Jak wspominają współcześni (np. Kazimierz Okulicz), Adam Roni-kier był świetnym mówcą, zamiłowanym społecznikiem i poliglotą. W swojej działalności politycznej związał się początkowo z obozem Narodowej Demokracji. W czasie I wojny światowej należał do ugrupowania aktywistów warszawskich, upatrujących szansę odbudowy państwa polskiego w porozumieniu z Niemcami. Ta podstawowa różnica zapatrywań doprowadziła do rozłamu w łonie Narodowej Demokracji i oskarżenia Romana Dmow-skiego o serwilizm w stosunku do Rosji. Po wkroczeniu Niemców do Warszawy Adam Ronikier wraz z Wojciechem Rostworowskim i Marianem Zbo-rowskim przekształcił tę grupę w konserwatywne Stronnictwo Narodowe. W 1915 r., jako przywódca SN, wszedł do utworzonego w tym czasie Międzypartyjnego Koła Politycznego, a następnie do Rady Narodowej (reprezentacja wszystkich partii i ugrupowań politycznych Królestwa) i został członkiem delegacji do rozmów z Naczelnym Komitetem Narodowym (NKN). Z ramienia Rady Regencyjnej sprawował funkcję posła w Berlinie. W imieniu Rady negocjował i podpisał umowę (30 VI 1918) gwarantującą niepodległość Litwy. Po odzyskaniu niepodległości przez Polskę początkowo, dzięki bliskiej znajomości z Kazimierzem Sosnkowskim, zbliżył się do Pilsud-skiego, jednak zrażony metodami stosowanymi przez „obóz pułkowników", wycofał się na dłuższy czas z działalności publicznej i poświęcił się całkowicie realizacji projektu przekształcenia swoich podwarszawskich Ząbek w miasto-ogród. Parcelował majątek, wytyczał i obsadzał aleje sprowadzanymi w tym celu rzadkimi okazami drzew i krzewów, kanalizował miasteczko, budował elektrownię i basen pływacki. Jednak na skutek postawy miejscowej ludności wysiłki te nie dały większego efektu, stały się natomiast przyczyną trudności finansowych. Poza pracą nad „miastem-ogrodem Ząbki" podejmował się różnych misji zagranicznych, m.in. w 1936 r. jako wysłannik kardynała Augusta Hlonda i gen. Kazimierza Sosnkowskiego odwiedził Ignacego Paderewskiego w celu nawiązania współpracy z opozycyjnym Frontem Morges. Podczas oblężenia Warszawy we wrześniu 1939 r. uczestniczył w spotkaniach polityków opozycyjnych, a po kapitulacji stolicy włączył się w prace Stołecznego Komitetu Samopomocy Społecznej (SKSS).

Osobną kartą życiorysu Adama Ronikiera była jego działalność społeczna. Kiedy w 1915 r. władze niemieckie wyraziły zgodę na utworzenie Rady Głównej Opiekuńczej (RGO), objął w niej funkcję prezesa Zarządu Głównego i w praktyce w jego rękach spoczywała całość prac związanych z pomocą, opieką społeczną i ewidencją strat wojennych. Równocześnie osobiście kierował Wydziałem Opieki nad Dziećmi i Młodzieżą RGO, w ramach którego zorganizował wielką kwestę pod hasłem „Ratujcie dzieci". Po wzno-

wieniu w 1916 r. działalności Polskiej Macierzy Szkolnej w okupowanej przez Niemców części Królestwa, wraz z prof. J. Wieruszem-Kowalskim został wybrany na wiceprezesa Zarządu Głównego tej organizacji. W pamiętniku często odwołuje się do swoich doświadczeń związanych z organizowaniem i działalnością RGO w czasie I wojny światowej. Doświadczenie to posłużyło do stworzenia podobnej organizacji w czasie II wojny i okupacji niemieckiej w Polsce. Dzięki energii Prezesa (funkcję te pełnił w latach 1940-1943) i działającej z nim grupy ludzi stworzona została organizacja, która w tych trudnych czasach niosła wielostronną pomoc polskiemu społeczeństwu. Fundamentem działalności opiekuńczej RGO była ścisła współpraca z episkopatem Kościoła katolickiego, a zwłaszcza z metropolitą krakowskim ks. Adamem Stefanem Sapiehą. Odmowa oficjalnego uczestnictwa w uroczystościach dożynkowych na Wawelu spowodowała usunięcie go z funkcji prezesa RGO (25 X 1943), a następnie aresztowanie przez gestapo (26 I 1944). Po wielokrotnych przesłuchaniach Ronikier został zwolniony 31 III 1944 r. Kiedy w 1945 r. w radiostacji zbliżającej się Armii Czerwonej ogłoszono go jednym z głównych wrogów ZSRR i zaocznie skazano na śmierć, wyruszył na emigrację. Początkowo udał się do Rzymu, do armii gen. Władysława Andersa, gdzie wznowił działalność RGO jako instytucji mającej organizować pomoc uchodźcom polskim na całym świecie i uzyskał dla tego celu poparcie Hoovera, jednak ewakuacja 2 Korpusu do Anglii przerwała te prace. W Londynie nie znalazł poparcia dla tego rodzaju działalności i wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie, jak wspomina Kazimierz Okulicz: „był bliski urzeczywistnienia swoich planów, ale waśnie wśród Polonii amerykańskiej i niechęć niektórych działaczy do wyzbycia się monopolu w dziedzinie akcji opiekuńczej na rzecz nowej, szerszej instytucji, rozbiły dobrze zapowiadające się dzieło. Niezrażony, zajął się następnie działalnością polityczną, ale brak środków zniweczył wszystkie jego plany. Wszczął jeszcze kilka innych inicjatyw, lecz słabnące siły i wielki niedostatek nie pozwoliły mu w warunkach amerykańskich znaleźć dla nich poparcia"*. Osiadł w Orchard Lakę nad jeziorem Michigan, gdzie zmarł 4 IX 1952 r.

Sylwetka Adama Ronikiera wymyka się stereotypowym kryteriom oceny. Najlepiej charaktery żuje ją opinia cytowanego wyżej Okulicza: „Była to indywidualność wybitna i uzdolniona, ale niedostatecznie homogeniczna. W tej dość skomplikowanej naturze ścierały się różne pierwiastki i różne, często dość krótkotrwałe, impulsy. Różność składników tej bogatej natury cementowały jednak dwie jej zasadnicze cechy: gorąca religijność i żarliwy

* Księga pamiątkowa stulecia Arkonii 1879-1979, Ryga-Warszawa--Londyn 1979, s. 253.

patriotyzm". Do tej zwięzłej charakterystyki należy dodać jeszcze dwie cechy. Po pierwsze — wyniesioną z czasów studiów w Rydze fascynację kulturą niemiecką, co niemal automatycznie generowało niechęć do Rosji, a zwłaszcza do Związku Radzieckiego, w którym upatrywał głównego wroga Polski i narodu polskiego. Drugą cechą, istotną zwłaszcza w okresie okupacji hitlerowskiej, był całkowity brak poczucia strachu i głęboka wiara, że nic złego nie może mu się przytrafić. Cecha ta w połączeniu ze znakomitą znajomością języka niemieckiego pozwalała mu na swobodne zachowanie w kontaktach z nawet najbardziej osławionymi swoją brutalnością przedstawicielami władz hitlerowskich.

Pamiętnik, a właściwie rodzaj dziennika, gdyż pisany był na bieżąco, zredagowany został ostatecznie w 1945 r., więc niemal nazajutrz po opisywanych wydarzeniach, kiedy silne były jeszcze emocje związane z minioną okupacją niemiecką i przeżyciami autora. Brak perspektywy czasowej, która siłą rzeczy wpływa na obiektywizację opinii, jest szczególną wartością Pamiętników, pozwala bowiem poznać rzeczywiste poglądy autora na wiele aktualnych i ważnych dla niego spraw i problemów. Widać to szczególnie wyraźnie w ostatnich partiach, kiedy opisywane wydarzenia zbliżają się do czasu powstania pamiętnika.

RGO powstało na wzór podobnej organizacji pomocowej działającej w okresie I wojny światowej. Asumpt do jej powołania dała wizyta przedstawicieli amerykańskiego Czerwonego Krzyża. Oni też wzięli na siebie zadanie zabiegania o legalizację tej instytucji przez władze w Berlinie. Podstawowym zadaniem Rady miało być rozdzielanie przesyłanej ze Stanów Zjednoczonych wielomilionowej pomocy charytatywnej (medykamenty, ubrania, żywność). Szybko jednak rozszerzyła ona swoje działanie na wiele innych dziedzin życia społecznego. Tworzenie nowej instytucji natrafiło na znaczne trudności ze strony władz okupacyjnych, które przez dłuższy czas ociągały się z zatwierdzeniem jej statutu i składu osobowego. Na kartach Pamiętników znajdziemy informacje dotyczące wszystkich ważniejszych problemów trapiących społeczeństwo pod okupacją niemiecką, m.in. sprawy wywozu Polaków na roboty przymusowe do Niemiec. Próba rozwiązania tego problemu wywołała pierwszą większą kontrowersję pomiędzy RGO i jej Prezesem a innymi, zwłaszcza warszawskimi, środowiskami politycz-no-społecznymi. Sprawy aresztowania profesorów UJ, pomocy Żydom, przesiedleń ludności polskiej, masowych aresztowań, odpowiedzialności zbiorowej czy mordów na ludności polskiej w Galicji, wszystkie one były przedmiotem interwencji ze strony RGO.

W tych warunkach sytuacja Rady, jako jednej z niewielu instytucji oficjalnie działających na terenie GG, była niezwykle trudna. Stąd wiele miejsca poświęca autor sporom i konfliktom, jakie powstawały pomiędzy

Krakowem, gdzie mieściła się siedziba Rady, a Warszawą. Źródłem występujących tu różnic były z jednej strony poglądy polityczne samego Prezesa i jego otoczenia, z drugiej jednak także fakt, że RGO skupiała głównie środowiska ziemiańskie i konserwatywne. Podstawowym problemem politycznym, jaki przewija się przez treść całych Pamiętników, jest stosunek do dwóch „odwiecznych" wrogów Polski, tj. Niemiec i Rosji. Adam Ronikier, wywodzący się ze środowiska aktywistów warszawskich, zgodnie z zasadą, że Niemcy zagrażają jedynie egzystencji fizycznej Polaków, natomiast Rosja zabija ich dusze, właśnie w bolszewikach upatrywał śmiertelne zagrożenie dla narodu polskiego. W miarę zbliżania się Armii Czerwonej do granic Polski problem ten stawał się coraz bardziej wyrazisty i zdaniem autora wymagał wypracowania jasnej koncepcji politycznej, uwzględniającej przewidywany rozwój wydarzeń. Sam opowiadał się za koncepcją odmowy współpracy z bolszewikami i ratowania „substancji narodowej", stąd bardzo krytyczny stosunek do decyzji ujawniania się oddziałów AK i do powstania warszawskiego. Mimo krytycznego stosunku Adam Ronikier użył wszystkich swoich wpływów dla uzyskania najlepszych warunków kapitulacji i starał się zapewnić opiekę wysiedlanym warszawiakom.

W tym miejscu warto wspomnieć o problemie zasadniczym, jakim były wzajemne stosunki Rady z AK i Delegaturą Rządu. Był to problem dość skomplikowany i nie zawsze jednoznaczny. Bogdan Kroił, nie żyjący już dzisiaj autor jedynej obszernej monografii Rady Głównej Opiekuńczej (Warszawa 1985), który badał korespondencję obu tych instytucji z rządem londyńskim, twierdził, że stosunki Prezesa i Rady z AK były poprawne. Jest to o tyle zrozumiałe, że wielu współpracowników RGO było jednocześnie mocno związanych ze strukturami AK. Wystarczy tu wymienić choćby bardzo ciepło wspominaną przez autora Karolinę Lanckorońską, aresztowaną latem 1944 r., czy Edmunda Seyfrieda, byłego oficera drugiego wydziału, również aresztowanego w tym czasie. Osoby te czuwały, by Rada utrzymywała właściwy dystans do władz okupacyjnych. Zupełnie inaczej wyglądały stosunki z Delegaturą, a więc ze strukturami politycznymi państwa podziemnego. Nie układały się one najlepiej. Było to o tyle zrozumiałe, że z chwilą, gdy Rada i jej prezes rozszerzali swoją działalność na różne dziedziny życia publicznego, siłą rzeczy popadali w konflikt z Delegaturą, która zastrzegała te dziedziny do swojej wyłącznej kompetencji. Dodatkowo odległość pomiędzy Krakowem a Warszawą sprzyjała powstawaniu rozmaitych pogłosek i plotek dotyczących wszystkich rzeczywistych działań Rady, co sprawiało, że w całym tym okresie stosunki pomiędzy oboma instytucjami były zgoła złe lub co najmniej napięte i pełne wzajemnych pretensji. Głównym zarzutem, jaki stawiano Adamowi Ronikierowi w tym czasie, było podejrzenie o chęć stworzenia rządu polskiego pod patronatem Rzeszy, a więc

powrót do koncepcji z I wojny światowej. Sam autor uznawał to przypuszczenie za absurdalne i wielokrotnie mu zaprzeczał. Także w świetle badań Kroiła okazało się ono bezpodstawne.

Poglądy polityczne przedstawione w pamiętniku są stosunkowo mało znane, występowały bowiem jedynie na marginesach prac historycznych. Nie można ich uznać za reprezentatywne dla polskich środowisk politycznych, jednak istniały i wyrażały przekonania części opinii publicznej. Dziś jesteśmy bogatsi o doświadczenia minionych pięćdziesięciu lat naszej historii i łatwiej nam obiektywnie ocenić rozmaite postawy i poglądy poprzednich pokoleń. Jednak, aby było to możliwe, musimy je poznać i przeanalizować, Pamiętniki stwarzają nam taką możliwość.

Pół wieku, jakie dzieli nas od opisywanych wydarzeń, sprawiło, że okres okupacji niemieckiej jawi się nam jako monolit, tymczasem miał on swoją dynamikę zmian i związanych z nią zjawisk dewaluacji czy dezaktualizacji rozmaitych oczekiwań i poglądów. Lata 1939-1941 to okres ścisłej współpracy dwóch okupantów. Dla społeczeństwa istotna była odpowiedź na pytanie, jak zachowają się zwycięzcy. Z relacji Pamiętników wynika, że nic nie było jeszcze przesądzone. Ze strony niemieckiej występowały dwie tendencje, pierwsza to chęć zawarcia jakiegoś porozumienia z pokonanymi, na wzór rozwiązań z czasów I wojny światowej, druga zakładała pełne, przeprowadzane w sposób brutalny, podporządkowanie społeczeństwa polskiego zwycięzcom. Jak dziś wiadomo, przeważyła ta druga tendencja. Politycy, zwłaszcza ci związani ze środowiskami aktywistów, z trudem i niechętnie rozstawali się jednak ze swoimi złudzeniami. Inny nastrój dominował po rozgromieniu Francji i w czasie niemieckich sukcesów w wojnie ze Związkiem Radzieckim. Inny wreszcie z chwilą załamania się ofensywy wschodniej i pierwszych sukcesów Armii Czerwonej. Zmieniała się sytuacja militarna, oczekiwania i koncepcje polityczne. Wszystkie te zmiany zaznaczone zostały, chociaż czasem nazbyt dyskretnie, na kartach Pamiętników.

Starsze pokolenie odnajdzie tu wiele panujących wówczas nastrojów, zwłaszcza w odniesieniu do Krakowa, w którym znajdowała się siedziba RGO. Przypomniane zostały problemy, które bulwersowały społeczeństwo, i próby ich przezwyciężenia, różne postawy, poglądy charakterystyczne dla trudnego czasu okupacji hitlerowskiej. Młodsi czytelnicy odnajdą w Pamiętnikach nieobecny dzisiaj świat wartości, ważny dla sposobu myślenia o Polsce, jakie prezentowała nie istniejąca już grupa ziemiaństwa i tzw. przedwojennej inteligencji. Świat ten został skutecznie zdruzgotany najpierw przez niemieckiego okupanta, a następnie przez zainstalowaną w Polsce władzę komunistyczną. Trzeba jednak o nim pamiętać, w nim bowiem tkwiły wartości, do których odwoływać się możemy także i dzisiaj.

 

Słowo wstępne

Nie wiem, czy mam być wdzięcznym Opatrzności za to, że w życiu mym byłem świadkiem rozgrywanych dwóch wojen światowych, a jeszcze bardziej za to, że w tych wojnach danym mi było być organizatorem i prezesem RGO, czyli Rady Głównej Opiekuńczej w Polsce — instytucji, jak się później okazało, niezbędnej i w pierwszej, i w drugiej wojnie, a na którą spadał ciężki obowiązek organizowania i niesienia pomocy społeczeństwu polskiemu we wszelkich formach, w jakich ta pomoc była tylko możliwą.

Praca podczas pierwszej wojny, a jeszcze bardziej podczas drugiej przeze mnie prowadzona była o zakresie wprost olbrzymim, toteż pochłaniała mnie ona całkowicie — była jednak tak niezmiernie interesującą, tak wszechstronną i tak kształcącą, że, pomimo że zabrała mnie, zdaje się, bezpowrotnie zdrowie, nie żałuje, żem się jej podjął i prowadził. To zetknięcie się bezpośrednie z prawdziwą biedą ludzką, obrona dotkniętego nią społeczeństwa polskiego, jego reakcje, wyczyny i zachowanie się w tym pełnym grozy i nieszczęść kataklizmie dziejowym, wreszcie nauka, jak nieść pomoc nie tyle materialną, ile moralną — to wszystko pochłaniać musiało każdego człowieka, który w tej pracy brał udział w ogóle, a tym bardziej na kierowniczym stanowisku. Poza tym stosunek do stron walczących na naszej Ojczyzny terenie, konieczność wywalczania u nich tego wszystkiego, co dla „ratowania substancji narodu"* było koniecznym, wreszcie sto-

11

sowanie w wojnie drugiej światowej doświadczeń z pierwszej i porównanie, które nasuwać się musiało pomiędzy Niemcami jednej i drugiej wojny — wszystko to przedstawiało niebywały materiał do obserwacji i doświadczeń.

Ponieważ w wielu rzeczach ważnych dla przyszłości Ojczyzny naszej brałem bezpośredni i czynny udział, a w wielu jestem nawet niemal jedynym źródłem wiadomości o nich, myślę wiec, że nie bez pożytku będzie podanie ich w możliwie obiektywnej formie do szerszej wiadomości.

Niestety, powstanie w Warszawie pozbawiło mnie całego mego archiwum z czasów pierwszej wojny, które miało być materiałem do obszerniejszych wspomnień z owych czasów, wydana bowiem przeze mnie w roku 1919-ym broszura pod tytułem W świetle prawdy* tylko szkicowo odtworzyła przeżywane przeze mnie wypadki i prowadzone prace. Obecnie jednak, mając świeżo przed oczyma to wszystko, co w drugiej wojnie światowej przeżyłem, biorę się do opowiadania o tym wszystkim i pomimo że wypadki te są jeszcze bardzo świeże, starać się będę je odtworzyć możliwie spokojnie i obiektywnie, popierając opowiadane fakty odnośnymi dokumentami, by mogły one pomimo usterek pamięci ludzkiej odtworzyć pełnie prawdy przeżywanych przez nas wypadków dziejowych.

Falkenberg — Aix les Bains Marzec — grudzień 1945 roku

Część pierwsza Lata 1939-1940

Znaki na niebie wskazywały już od jesieni 1938 roku, że bez krwawej rozprawy w Europie nie może się obejść, a w Polsce łudzono się jeszcze ciągle, że jakoś' to będzie, a nawet, że będzie dobrze, bo w razie wojny zdobędziemy Berlin i nasze mocarstwowe stanowisko będzie umocnionym kosztem zachodniego sąsiada. Nieznajomość ani sił, ani zamiarów tego sąsiada przede wszystkim, zaś sąsiada ze wschodu także — była powszechną i to nie tylko u tych, którzy o polityce chcieli wydawać sądy, nie mając żadnych danych po temu, ale także i u tych, którzy byli obowiązani wiedzieć, a o niczym poinformowani nie byli, zaś swe nadzieje na nadzwyczajnych propozycjach i ofertach, robionych w Londynie i Paryżu, opierali.

Nawet człowiek tej miary, co generał Władysław Sikorski, aczkolwiek pesymista zupełny co do naszego przygotowania wojennego, liczył na to, że potrafimy na tak długi czas na sobie zatrzymać nawałę niemiecką, by Francja, sojuszniczka nasza i według zdania generała do wojny jedynie przygotowana, mogła wejść w szranki wojenne i zwycięstwo na korzyść aliantów stanowczo przechylić. Wierzył on niezłomnie w geniusz wojenny generałów francuskich Weyganda i Gamelina* i stawiał wszystko wówczas jeszcze na kartę francuską.

13

Jedynie znawcy stosunków panujących we Francji tak gruntowni, jak na przykład mój brat*, który lat kilkadziesiąt tam spędził, a przed samą wojną do kraju przyjechał, ostrzegali, że na Francje, niestety, liczyć nie wolno, rozkład bowiem społeczny pod wpływem ostatnich rządów sięgnął w niej już tak daleko, że tzw. „Poilus"*, bohaterzy z czasów pierwszej wojny światowej, prze-szli już do historii i na nich byłoby iluzją liczyć — że zaś obecnie robotnik francuski został panem sytuacji i podawszy sobie rękę z francuskim rentierem, nie chce stanowczo wojny i bić się nie myśli. Drastyczny wypadek oplucia w Paryżu na placu Yictora Hugo pułkownika francuskiego przez robotników, widziany przez brata mego, był dla mnie jaskrawym potwierdzeniem jego poglądu na sytuację wprost groźną dla nas.

Toteż z przerażeniem i trwogą w dniu l-go września 1939 roku ujrzałem na niebie o świcie samoloty niemieckie nad Warszawą. Serce mnie się ściskało boleśnie, gdy widziałem bohaterski zapał młodzieży naszej, a rozum mi mówił niewzruszenie, że wszystko to pójść musi na marne, i uprzytamniał mi kieskę, która nas czeka. Myśl ma szukała tylko uparcie drogi do przetrwania do chwili, gdy przyjdzie pomoc francuska i angielska, na które liczyłem, bo zdawało mi się, że liczyć mamy prawo na zasadzie sojuszu z Francją i aktu gwarancji ofiarowanej nam przez Anglię*.

Gdy w dniu 3 września nastąpiło wypowiedzenie wojny Niemcom przez Anglię i Francję, odetchnąłem jakby swobodniej, naiwnie jak i inni przypuszczając, że nawet gdyby przygotowanie naszych sojuszników do wojny nie było dostatecznym, to jednak dadzą oni w tej czy innej formie znać o sobie i nas podtrzymają w potrzebie.

Tymczasem walec wojenny niemiecki z nie znaną dotychczas w historii wojen szybkością, wtargnąwszy na ziemie polskie, miażdżył je bezlitośnie, napotykając co prawda ze strony polskiej na opór bohaterski, ale, niestety, bezskuteczny zupełnie. Czyżby mogły tysiącom wyprowadzanych do walki czołgów niemieckich przeciwstawić się skutecznie nieliczne polskie, czyż samoloty polskie mogły stawić czoło wówczas najpotężniejszemu lotnictwu niemieckiemu?! Czyż mogło niezaprzeczalne i uznawane nawet przez Niemców bohaterstwo polskiego żołnierza zatrzymać

14

nawałę idącą ze wszystkich stron, zaś tacy generałowie, jak Bortnowski, Anders lub Kleeberg, a potem Sosnkowski, naprawić błędy dowództwa sił zbrojnych popełniane przez lata?!

Bitwa pod Kutnem*, którą znalazłem później zapisaną w rocznikach wojennych niemieckich pod znamienną nazwą: „die grósste Schlacht der Welt" (największa bitwa świata) — miała jedną chwilę, gdy się zwycięstwo na stronę polską przechylać zdawało, jednak oprócz strasznej masakry ułanów naszych, którzy z lancami na tanki się porwali, i zapisania na kartach bohaterstwa tego ich wyczynu nic nie wpłynęła na wynik końcowy pochodu niemieckiego na Polskę.

W Warszawie pierwsze dni wojny z Niemcami stały pod znakiem wiary w pomoc Anglii i Francji — wiary podtrzymywanej starannie przez radio polskie komunikujące bez przerwy różne wiadomości, które ten nastrój podtrzymywać miały, a które w następstwie były tylko źródłem gorzkich rozczarowań. Manifestowano przed ambasadami angielską i francuską, wierząc święcie, że pomoc, jeżeli już nie na lądzie, to przynajmniej w formie eskadr lotniczych nadejść musi bezwzględnie — opowiadano sobie o desancie angielskim dokonanym w Gdańsku i o nalocie samolotów polskich na Berlin. Rozczarowanie następowało szybko i boleśnie, gdy się wkrótce przekonywano o kłamliwości wieści podobnych. Mijały jeden za drugim dnie trwożnego wyczekiwania połączone z ciągłymi nalotami coraz to liczniejszych eskadr niemieckich, które, w miarę gdy się przekonywały o bezbronności Warszawy, coraz zuchwałej atakowały. Władze polskie coraz to rzadziej dawały znać o sobie, jedynie niezmordowany prezydent Starzyński przez usta pułkownika Umiastowskiego lub od czasu do czasu osobiście zachęcał ludność miasta do niepodda-wania się depresji, stawania w szeregach ochotników dla obrony stolicy i do budowy szańców — generał Czuma otrzymał komendę nad Warszawą* i postanowił jej bronić.

Zachowanie się ludności pomimo wzmagających się nalotów, a potem i ostrzeliwania przez ciężką artylerię niemiecką było wzorowe, karne i odważne. Dla ilustracji jego przytoczyć mógłbym liczne przykłady, przytoczę tylko dwa charakterystyczne, których byłem świadkiem naocznym: oto w dniu 15 września, w czasie gdy szrapnele niemieckie i bomby licznie spadały na

15

miasto, razem z innymi schroniłem się do domu, w którego bramie zebrał się tłum. W chwili gdy tam weszedłem, straszny huk wstrząsnął powietrzem i oficyna tego domu wraz ze schodami zawaliła się na skutek wybuchu bomby. Staruszek jakiś spod gruzów klatki schodowej wybiegł, szukając czapki, którą przy tej okazji zgubił, trząsł się przy tym ze zdenerwowania tak mocno, jakby miał atak febry co najmniej. W tej chwili jakaś starowinka owinięta chustką zwróciła się do niego ze słowami: „Panie, czy panu nie wstyd?" — i tych słów kilka wystarczyło zupełnie, by owego staruszka przyprowadzić do równowagi, a całemu zebranemu tłumowi nadać znowu postawę godną i pełną odwagi. Drugi przykład: oto u znajomych moich mieszkających na Powiślu w pobliżu elektrowni miejskiej znalazłem się w chwili niebywale silnego ataku lotniczego, mającego widocznie za cel zniszczenie elektrowni. Znajomy mój, starzec przeszło siedemdziesięcioletni, pomimo wstrząsów, którym co chwila ulegał dom cały, na chwilę nie został wytrącony z równowagi i mówił ze mną najspokojniej o nieszczęściu, które Polskę spotkało, i co czynić należy, by Ją uratować!

Dniem kulminacyjnym nieszczęścia naszego był dzień 17 września*, gdy wiedzieliśmy już pozytywnie o tym, że katastrofa wojenna spotkała Polskę, ale w którym dowiedzieliśmy się o ciosie nowym, oto w porozumieniu z Niemcami Sowiety wkroczyły w granice Polski! Niektórzy chcieli się łudzić, że wkroczenie to mogło nastąpić na podstawie traktatu o nieagresji*, który jeszcze Sowiety obowiązywał w stosunku do Polski — złudzenia te jednak prędko prysły, by ustąpić miejsca rzeczywistości. Polska wziętą została we dwa ognie i na wschodzie wróg nowy i nie mniej straszny zagarniał jej ziemie w sposób zdradziecki.

W dniu 18 września Prezydent Rzeczypospolitej*, opuszczając granice kraju, wydał swe ostatnie orędzie do Polaków — przeszło ono bez echa, szczególnie w Warszawie, która gotowała się do obrony i która już znajdowała się pod silnym obstrzałem lotnictwa i artylerii.

Oburzone zdradą Sowietów wobec Polski Związki Zawodowe świata całego zwróciły się do nich z odezwą, która jak wiele innych tego rodzaju wystąpień pozostała bez skutku.

16

Tymczasem rozpoczęło się oblężenie Warszawy, które aczkolwiek trwało krótko, bo zaledwie do dnia 27 września, pozostawiło w nas — tych, którzy je przetrwali, wrażenie koszmaru bez końca. W dzień i w nocy trwała bez przerwy prawie kanonada ciężkiej artylerii i naloty lotnicze, zgromadzeni w mym mieszkaniu w Alejach Ujazdowskich 34 moi bliscy przyjaciele i krewni w liczbie dwudziestu kilku osób, czuwając bez przerwy, konstatowali niejednokrotnie napięcie takie obstrzału, że na jedną minutę liczono do dziesięciu pocisków padających w najbliższym otoczeniu domu, brak zaś wody i światła czynił życie nie do zniesienia, gdy szczególnie wszystkie okoliczne domy stawały w płomieniach. Niemniej, gdy w dniu 27 września koło południa przerwanym zostało nagle bombardowanie i rozeszła się pogłoska, że prowadzone są pertraktacje o zawieszenie broni, rozpacz ogarnęła wszystkich taka, że zdawało się, że gotowi są wszyscy bez wahania śmierć ponieść, byleby stolicy nie oddać wrogowi w ręce!

Widziałem takich ludzi, jak Jerzego Komorowskiego, jednego z dyrektorów firmy Rau i Loewenstein*, znanego ze swego opanowania i zimnej krwi, który w chwili dowiedzenia się o zawieszeniu broni szlochał wprost spazmatycznie — widziałem młodych oficerów armii polskiej, którzy dowiedziawszy się ode mnie o nieszczęściu, które ich stolicę ukochaną spotyka, nie mogli pomimo zahartowania w walce swych łez powstrzymać.

Wszyscy gotowi byli na największe ofiary, a gdy stało się i na ulice stolicy wkroczyły wojska niemieckie, wszyscy bez wyjątku zachowali się z godnością wielką i opanowaniem, tak zdawałoby się trudnym do osiągnięcia u ludności Warszawy, zwykle tak impulsywnej.

O władzach polskich nie mówiono wcale!

Tak wyglądała Warszawa na zewnątrz — obraz jej życia wewnętrznego był zgoła inny.

Mając zaufanie do wojska, że swój spełni obowiązek, z pełnią dobrej woli słuchano jego rozkazów, co do władz, o których zresztą niewiele wiedziano, co czynią, aczkolwiek odnoszono się może i bardzo krytycznie, wstrzymywano się od wypowiadania sądów, byleby siły oporu nie osłabić. Wszyscy jakby odruchowo i samorzutnie byli tam, gdzie pomoc była potrzebną.

17

Więc tłumno było około przekształconego od razu w pierwszych dniach wojny na Komitet Obywatelski — Komitetu Pomocy Zimowej*. Czerwony Krzyż pracował ofiarnie i energicznie bardzo w warunkach niepomiernie trudnych, gdy Warszawa, nagle przekształcona na fortecę, zaczęła się bronić bez żadnych na to potrzebnych przygotowań. Sylwetka wiceprezesa PCK — pani Adamowej Tarnowskiej stała się symbolem odwagi i ofiarności osobistej. Życie pełne poświęcenia i tym razem wolne od wszelkich egoizmów i partyjniactwa kipiało, pomimo zrozumienia doniosłości nieszczęścia spadającego na Polskę — marazmu i zniechęcenia nie widziano nigdzie.

To samo grono ludzi, które przed wojną pracowało ze mną w Związku Jedności Narodowej*, którego byłem przez lat kilka przewodniczącym, pomimo bomb i pocisków nie przestało się stale zbierać u mnie. Tylko treść obrad uległa zasadniczej zmianie — nie rozważano, jak wojnę zażegnać, lecz szukano drogi po temu, by nieszczęście, które już stało się faktem, możliwie zmniejszyć i co najważniejsze rozumną linię postępowania na najbliższą przyszłość wytknąć.

Stosując się nadal do zasady przyjętej w Związku Jedności Narodowej, by do pracy wspólnej około zagadnień obchodzących Polskę całą wciągać wszystkich bez różnicy partyjnej — byleby ich ciężar gatunkowy odpowiadał powadze zagadnienia — zbierali się u mnie licznie i najpoważniejsi przedstawiciele stronnictw, i osoby bezpartyjne, a pracujące na polu społecznym lub politycznym. Obok prof. Rybarskiego, Staniszkisa i Aleksandra Dęb-skiego ze Stronnictwa Narodowego brali udział w naradach członkowie PPS tak poważni, iak Barlicki, Dubois i Niedziałkowski —

x  L                             J

obok Rataja, Swiętochowskiego i Osieckiego — ludowców, przychodzili ze Stronnictwa Pracy: Kwieciński i inni. Poza tym grono ludzi tak poważnych, a bezpartyjnych, jak prof. Lutomski, poseł Perłowski, prof. Morawski, poseł Grabowski i wielu innych dopełniało składu osobowego narad.

Z wielu odbytych u mnie zebrań jedno szczególnie zasługuje na wymienienie — odbyło się ono w dniu 23 września, czyli w momencie niemal największego napięcia bombardowania i już wtedy, gdy wszystkim już było wiadomym, jak straszna katastrofa spotkała Polskę. Zebranie liczne bardzo jak na ten moment, bo

18

składające się z 62 osób, reprezentowało wszystkie kierunki myśli politycznej i społecznej w Polsce. Jako temat do obrad i ewentualnej decyzji postawiono na porządku dziennym sprawę niebywale trudną, bo wytknięcia linii postępowania dla społeczeństwa polskiego wobec okupanta niemieckiego przy jednoczesnym uznawaniu zobowiązań Polski wobec aliantów. Wysłuchaliśmy przemówień wyjątkowej miary, jak te, które wygłosili Barlicki, Ry-barski i Perłowski — doprowadziły one do zupełnie jednomyślnej uchwały przyjęcia wniosku mojego, by jako linię wytyczną działania na przyszłość przyjąć tezę, że „najważniejszym naszym obowiązkiem być winno bronienie substancji Narodu, Opatrzności pozostawiając opiekę nad państwem". Wniosek ten był wynikiem rozumowania, że Naród Polski w jego stanie nieszczęścia i rozbicia nie stać na to, by prowadzić grę polityczną na dwie strony, jak ją prowadził czasu pierwszej wojny światowej, gdy społeczeństwo polskie podzieliło się na dwa obozy, aktywistów i pasywistów. Rozdział taki stosowany przez narody o wysokim wyrobieniu politycznym, jak np. Anglicy lub Czesi, przy ich zdyscyplinowaniu, mógł nawet wydać dobre rezultaty i był zrozumiałym — co innego w Polsce, gdzie dyscypliny moralnej nie mieliśmy, niestety, nigdy w dostatecznej mierze, a tym bardziej w momencie klęski, gdy antagonizmy są siłą rzeczy zaostrzone, a temperament i uczucia dochodzą do głosu. Rozumowaliśmy więc, że jeżeli czasu pierwszej wojny światowej podział społeczeństwa na aktywistów i pasywistów wywołał długotrwałe antagonizmy, to cóż dopiero w tej wojnie, gdy porozumienie wszelkie zostało utrudnionym niepomiernie, a namiętności, graniczące często z rozpaczą, rozigrały się chorobliwie.

Historia kiedyś oceni, czy przyjęta na tym zebraniu teza była najlepszą i najsłuszniejszą — wiem, że wtedy przyjęliśmy ją jednomyślnie i że w dalszej pracy mojej na polu społecznym była ona dla mnie zasadniczą wytyczną, od której nie odstąpiłem ani na jedną chwilę, naturalnie nie wyrzekając się przy tym prawa rozumowania politycznego na temat spraw aktualnych, no i formułowania mych przekonań politycznych takiego, które, jak mi się zdawało, najbardziej odpowiadały racji stanu polskiej.

Wspomniałem powyżej, że istniejący czasu pokoju Komitet Zimowej Pomocy przekształcił się zaraz w pierwszych dniach

19

wojny na Komitet Obywatelski. Miała to być jakby instytucja nadrzędna, mająca za zadanie czuwanie nad wszelkimi poczynaniami społeczeństwa polskiego pod względem politycznym i społecznym. Ponieważ jednak w warunkach, w jakich znalazła się Warszawa, na czoło wysunąć się musiała konieczność niesienia skutecznej pomocy charytatywno-społecznej ludności stolicy, zaczęto rozważać myśl powołania do życia instytucji temu celowi specjalnie poświęconej. W niej czerpie swe źródło Stołeczny Komitet Samopomocy Społecznej SKSS, który pod przewodnictwem Artura Sliwińskiego* rozpoczął w końcu września swą działalność.

Nie zamierzając na razie tworzyć nic samodzielnie, zgłosiłem się za pośrednictwem drą Witolda Chodźki* z ofiarowaniem swej pracy. Kilka jednak narad odbytych z gronem organizatorów SKSS ujawniło tyle różnic poglądów na sposób prowadzenia tego rodzaju instytucji pomocy społecznej, że nie uważałem dla siebie za możliwe z nią stale współpracować. Jednym z punktów najważniejszych, który rzucał mi się w oczy, a w następstwie musiał ujemnie wpłynąć na działalność instytucji, był ten, który dotyczył przyjmowania współpracowników — przyjmowano ich całe zastępy, przyjmowano bez wyboru wszystkich prawie, co potrzebowali pomocy i nie mieli oparcia, z tego wytworzyło się to, że z czasem SKSS posiadał tysiące ludzi zaproszonych jako współpracowników, a bardzo mało odpowiednich dla prowadzenia energicznej i konsekwentnej pracy. Odbiło się to nader niefortunnie na dalszych losach owej tak niezbędnej w stolicy organizacji i było powodem głównym jej upadku.

Nie związawszy się ostatecznie z SKSS, starałem się po wejściu Niemców do Warszawy przede wszystkim zorientować w ich nastrojach i zamiarach na najbliższą przyszłość. Spostrzeżeniami na ten temat dzieliłem się z ludźmi tej miary, jak Norbert ^Barlicki, stykający się blisko ze sferami robotniczymi, prof. Lu-tomski, który wykazywał wówczas ogromną aktywność umysłową, przeprowadzając paralelę pomiędzy postępowaniem Niemców z czasów pierwszej wojny światowej a zachowaniem się ich w drugiej, prof. Rybarski, z którym starałem się kreślić programy na dobę najbliższą i wielu innymi, którzy garnęli się licznie, by współdziałać w kierunku wytworzenia jednej linii działania

20

i myślenia w społeczeństwie tak rozbitym, jakim wówczas wydawało się, że być musi społeczeństwo polskie.

Moje pierwsze spotkanie z Niemcami miało miejsce w dniu 8 października, gdy siedząc w mieszkaniu mym całkowicie rozbitym przez bombardowanie i bez jednej szyby, zaskoczony zostałem wizytą wojskowego niemieckiego podpułkownika von Hoel-tza, z bawarskiego pułku artylerii. Przyszedł on do mnie widocznie z polecenia swych władz z zapytaniem, czy mnie czego nie brakuje i czy nie mógłby mi być w czym pomocnym. Gdy zaskoczony tym pytaniem oświadczyłem, że pomimo, jak widzi, wszystko mam w mieszkaniu zrujnowane, szyby wybite i wiatr hula, to jednak postaram się dać sobie radę bez niczyjej pomocy — von Hoeltz, nie tracąc spokoju, zareplikował, że jest Bawarem, a zatem katolikiem, i że chciałby ze mną mówić „als Mensch zu Mensch" (jak człowiek do człowieka) — i prosi mnie, o którym wie, że w życiu społecznym i politycznym brałem udział, a z Niemcami byłem dawniej w stosunkach, bym zechciał go poinformować o panujących w stosunku do Niemców nastrojach. Jak mi oświadczył, potrzebne mu to było nie przez czczą ciekawość, ale dlatego, że w dniach najbliższych jest wezwanym do Łodzi, gdzie przebywa eksc. von Kraushaar, któremu Berlin zamierza powierzyć administracje okupowanych ziem polskich, ponieważ łączą ich stosunki przyjaźni i będzie on pytany o to, co widział i zaobserwował w Warszawie, byłoby wskazanym, by informacje te mogły być ścisłe i takie, by wpłynęły na jak najlepsze ukształtowanie się stosunków okupanta do miejscowej ludności polskiej. Podkreślił on przy tym, że jest przekonanym, że von Kraushaar dołoży wszelkich starań ze swej strony, by stosunki te, o ile czasu wojny jest możliwym, ułożyć się mogły jak najkorzystniej dla obu stron. Widziałem ze słów jego, że zna dokładnie moją całą polityczną i społeczną działalność w czasie pierwszej wojny i że dążeniem jego było, by uzyskać moją zgodę na odwiedzenie eksc. von Kraushaara w Łodzi celem poinformowania go należycie o życiu w Polsce i jego potrzebach.

Pomimo rozgoryczenia wywołanego przeżyciami ostatniej doby starałem się udzielić von Hoeltzowi możliwie wyczerpujących danych o nastrojach u nas panujących — czyniłem to w tonie

21

możliwie spokojnym i obiektywnie, podkreśliłem w sposób dobitny zawód Polaków złączony z niedotrzymaniem podpisu na akcie o nieagresji pomiędzy Niemcami a Polską, który jeszcze przez lat pięć powinien był obowiązywać, a złamany został jednostronnie przez Niemców*, i że obecnie jeszcze nie dojrzała chwi--la, w której Polacy mogliby wystąpić z jakimikolwiek propozycjami. Dodałem, że Naród Polski, aczkolwiek pobity w tej wojnie, nie zniesie i znieść nie może postępowania ze strony okupanta, które godziłoby w jego honor — bo pobitym w bitwie być można, ale to nie znaczy wcale, by było to równoznacznym z utratą honoru! Naród Polski tylko wtedy, gdy traktowanym będzie przez okupanta po rycersku, jak na to ze wszech miar zasługuje, będzie mógł być w przyszłości nawet może i najbliższym partnerem do rozważań i postanowień politycznych.

Notując sobie skrzętnie moje uwagi, von Hoeltz wracał ciągle do tego, bym się zgodził pojechać do Lodzi do von Kraus-haara — na to się jednak nie zgodziłem. Obecnie, rozważając me postępki, nie wiem, czy miałem w tym słuszność, ale wówczas uczyniłem to odruchowo raczej, kierując się myślą, że Polak w chw...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin