Sanditon.docx

(83 KB) Pobierz
JANE AUSTEN

SANDITON

Rozdział I

Powóz dżentelmena i damy - którzy podróżując z Tonbridge ku części wybrzeża Sussex, położonej między Hastings a Eastbourne, gnani interesami porzucili główny trakt i podążyli wyjątkowo nierówną drogą - przewrócił się w czasie mozolnej wspinaczki po na wpół kamienistym, a na wpół piaszczystym zboczu wzniesienia. Wypadek zdarzył się nieopodal zabudowań jedynego mieszkającego w tej okolicy dżentelmena; poproszony o skręcenie w tym kierunku stangret uznał nawet początkowo jego dom za cel podróży i z wyraźną niechęcią usłuchał polecenia, żeby go ominąć. Gderał przy tym tak bardzo i tak silnie szarpał lejce oraz zacinał konie, że (gdyby nie to, iż droga zaraz za domem bezsprzecznie stała się o wiele gorsza niż dotąd) można by mniemać, iż wywrócił powóz celowo - zwłaszcza że nie należał on wcale do jego chlebodawcy. Stangret był wszelako poza wszelkimi podejrzeniami, gdyż już wcześniej wyraził rozumne i złowieszcze przekonanie, iż żadne koła - poza kołami chłopskiej furmanki - nie wytrzymają dalszej podróży tym szlakiem. Upadek złagodziła na szczęście nieznaczna prędkość i niewielka szerokość drogi, toteż, kiedy dżentelmen wydostał się z powozu i pomógł także opuścić go swej towarzyszce, okazało się, że poza wstrząsem i siniakami żadne z nich nie doznało poważniejszych obrażeń. Mimo to wysiadając, dżentelmen zwichnął nogę - z czego, za sprawą bólu, szybko zdał sobie sprawę. Zmuszony przerwać zarówno besztanie stangreta, jak i składanie gratulacji sobie i żonie, usiadł na skraju drogi.

- Coś jest nie w porządku - powiedział, dotykając kostki. - Ale nie martw się, moja droga - dodał, patrząc z uśmiechem na żonę. - Wiesz sama, że nie mogło się to stać w lepszym miejscu. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Kto wie, czy tego właśnie nie powinniśmy byli sobie życzyć. Wkrótce przestanę cierpieć. Wierzę, że tu właśnie czeka mnie ozdrowienie - oświadczył, wskazując biednie wyglądającą chatę, romantycznie skrytą wśród drzew porastających pobliskie wzgórze. - Czy nie masz wrażenia, że to jest właśnie to miejsce?

Jego żona gorąco pragnęła, by tak właśnie było - ale mimo to stała przelękniona i niespokojna, niezdolna do działania. Ulgi doznała dopiero na widok zbliżających się ludzi.

Wypadek został dostrzeżony z rozciągającej się nieopodal łąki, skąd teraz szło ku nim kilku krzepkich mężczyzn w średnim wieku. Byli to: właściciel okolicznych pól, który akurat znalazł się wśród swoich robotników, oraz trzech czy czterech najsilniejszych kosiarzy, wezwanych przezeń na pomoc. Nieco dalej zebrała się reszta pracujących w polu żniwiarzy: kobiety, mężczyźni i dzieci.

Pan Heywood, bo tak nazywał się gospodarz, pospieszył z uprzejmym powitaniem. Był przejęty wypadkiem i zdumiony, że ktoś w ogóle próbował przebyć tę drogę powozem; natychmiast też ofiarował się z pomocą. Jego uprzejmość została przyjęta z wdzięcznością, a kiedy dwaj mężczyźni pomogli stangretowi na nowo postawić powóz na kołach, podróżny rzekł:

- Mam doprawdy u pana wielki dług, sir, i proszę wybaczyć, że chciałbym zaciągnąć jeszcze większy. Obrażenie, jakiego doznała moja noga, jest bez wątpienia błahostką, ale w takich wypadkach lepiej zawsze zasięgnąć porady lekarza. A ponieważ stan drogi uniemożliwia mi udanie się do jego domu o własnych siłach, wdzięczny będę, jeśli bezzwłocznie pośle pan po niego jednego ze swych ludzi.

- Po lekarza? - zawahał się pan Heywood. - Obawiam się, że nie mamy pod ręką nikogo takiego. Ale, śmiem twierdzić, świetnie poradzimy sobie i bez niego.

- Nie, sir. Skoro on sam nie mieszka nigdzie w pobliżu, z powodzeniem zastąpi go zwykły felczer. Może nawet będzie lepszy. Naprawdę wolę zobaczyć się z felczerem. Jestem pewien, że któryś z tych dobrych ludzi będzie w stanie sprowadzić go tu w ciągu trzech minut. Nie muszę pytać, czyj to dom - dodał, zerkając na pobliską chatę - bo poza pańską posesją nie mijaliśmy żadnej rezydencji godnej dżentelmena.

Na twarzy pana Heywooda odmalowało się zdumienie.

- A to dopiero! - wykrzyknął. - Spodziewa się pan znaleźć medyka w tej chałupie?

Zapewniam pana, że nigdy w naszej parafii nie mieszkał żaden lekarz ani felczer...

- Pan wybaczy - przerwał mu podróżny - ale muszę zanegować. Być może zresztą, z powodu rozległości parafii lub jakichś innych przyczyn, nie wie pan, że... Ale, ale... może to ja się pomyliłem, co do miejsca? Czy to jest Willingden?

- Tak, sir, to z pewnością jest Willingden.

- W takim razie, sir, udowodnię, że macie w swojej parafii lekarza - niezależnie od tego, czy pan o tym wie, czy nie. Proszę, by wyświadczył mi pan zaszczyt - dodał, wyciągając swój pugilares - i zerknął na te notatki. Wyciąłem je osobiście z „Morning Post” i „Kentish Gazette” nie dalej niż wczoraj rano w Londynie. Upewni się pan, że nie zmyślam, i przy okazji dowie, że lekarze w pańskiej parafii zaniechali ze sobą współpracy, bo wysokie zyski i ogromne doświadczenie tych panów skłoniły ich do samodzielnej praktyki. Wszystko to wyczerpująco tu opisano - zapewnił, podając rozmówcy dwa prostokątne wycinki.

- Zapewniam pana, sir - odrzekł z dobrodusznym uśmiechem pan Heywood - że nawet gdyby pokazał mi pan wszystkie gazety wydrukowane przez ostatni tydzień w całym królestwie, nie przekona mnie pan, iż w Willingden jest jakiś lekarz. Sądzę bowiem, że żyjąc tutaj od urodzenia, a to znaczy przez pięćdziesiąt siedem lat, musiałbym wiedzieć o istnieniu kogoś takiego. A przynajmniej mogę pana zapewnić, że żaden lekarz nie ma u nas wysokich zysków. Wprawdzie, gdyby dżentelmeni częściej próbowali jeździć tędy pocztowymi karetami, zamieszkanie w domu na wzgórzu mogłoby być dla lekarza całkiem niezłym interesem, na razie jednak, proszę mi wierzyć, że wbrew przyzwoitemu wrażeniu, które ta chata robi z daleka, nie różni się ona niczym od dwuizbowych chałup, jakich pełno w naszej parafii. Jedną jej izbę zajmuje mój pastuch, w drugiej mieszkają trzy stare kobiety. - To mówiąc sięgnął po gazetowe wycinki i rzuciwszy na nie okiem dodał: - Chyba mogę wyjaśnić to, co tu napisano, sir. Pomylił pan miejsce. W naszym hrabstwie są dwie miejscowości o nazwie Willingden - i pańskie notatki dotyczą tej drugiej. Właściwie zwie się ona Great Willingden lub Willingden Abbots i leży siedem mil dalej, po drugiej stronie Battle - całkiem w dole, w Weald, a my, sir, nie jesteśmy w Weald - dodał z niejaką dumą w głosie.

- A w żadnym wypadku nie w dole - odrzekł wesoło podróżny. - Wspinaczka na pańskie wzgórze zajęła nam blisko pół godziny. No cóż, jak pan zauważył, popełniłem okropnie głupią pomyłkę. Wszystko stało się tak szybko... Te artykuły wpadły mi w oko dopiero na pół godziny przed opuszczeniem miasta, kiedy zaś wokół panuje pośpiech i zamieszanie, niczego nie można się porządnie dowiedzieć. Myśli się tylko o powozie, który podjechał pod drzwi.

Krótkie poszukiwania na mapie całkowicie mnie przy tym usatysfakcjonowały: okazało się, że jesteśmy akurat o milę lub dwie od Willingden. Nie szukałem więc dłużej... Tak mi przykro, moja droga - zwrócił się do żony - że wpakowałem cię w tę kabałę. Proszę jednak, byś nie niepokoiła się o moją nogę. Kiedy nią nie ruszam, w ogóle mnie nie boli. Skoro zaś tym dobrym ludziom udało się na nowo postawić powóz oraz obrócić konie, najlepszą rzeczą, jaką możemy zrobić, będzie powrót na gościniec i podróż do Hailsham - a stamtąd do domu.

Jazda z Hailsham zabierze nam nie więcej niż dwie godziny, a kiedy znajdziemy się u siebie, lekarstwo będzie pod ręką! Odrobina naszego orzeźwiającego morskiego powietrza natychmiast postawi mnie na nogi. Wierz mi, moja droga, tak właśnie działa morze. Słone powietrze i kąpiele są tym, czego mi trzeba. Mój organizm już mi to powiedział.

Pan Heywood przerwał mu w tym momencie, prosząc jak najżyczliwiej, by podróżny nie myślał o ponownym wyruszeniu w drogę, dopóki jego kostka nie zostanie zbadana i nim oboje małżonkowie nieco nie odpoczną w jego domu, dokąd serdecznie ich zaprosił.

- Jesteśmy dobrze zaopatrzeni w środki stosowane powszechnie na sińce i skaleczenia - powiedział. - A moja żona i córki z przyjemnością oddadzą się na państwa usługi i zrobią wszystko, co w ich mocy, by ulżyć panu w cierpieniu.

Ostry ból, który towarzyszył każdej próbie poruszenia nogą, skłonił podróżnego, by docenił korzyści płynące z otrzymania natychmiastowej pomocy.

- Cóż, moja droga, myślę, że tak będzie rzeczywiście dla nas najlepiej, prawda? - zasięgnął rady żony. - Zanim jednak skorzystam z pańskiej gościnności, sir - zwrócił się ponownie do Heywooda - pragnę powiedzieć, kim jestem i zatrzeć niemiłe wrażenie, jakie zrobić mogła na panu niezręczna sytuacja, w której się znalazłem. Nazywam się Parker i przybywam z Sanditon. Ta dama zaś to pani Parker, moja żona. Wracamy właśnie do domu z Londynu. Moje nazwisko - choć bynajmniej nie jestem pierwszym w rodzinie właścicielem ziemskim, który posiada majątek w parafii Sanditon - może być tak daleko od wybrzeża nikomu nie znane. Ale o samym Sanditon na pewno pan słyszał. Wszyscy słyszeli o Sanditon, tym wspaniałym, nowym, rozwijającym się kąpielisku. To najcudowniejsze miejsce na całym wybrzeżu Sussex. Natura hojnie je obdarowała, a i ludzie z pewnością wkrótce je sobie upodobają.

- Owszem, słyszałem o Sanditon - odparł pan Heywood. - Co pięć lat słyszymy o jakimś nowo wybudowanym nad morzem mieście, które staje się bardzo modne. Jak znajdują się chętni do zajęcia choćby połowy miejsc w hotelach, pozostaje dla mnie zupełną zagadką!

Gdzie są ludzie, którzy mają czas i pieniądze, żeby tam jeździć? Poza tym kurorty przynoszą szkodę wsi; sprawiają, że rosną ceny żywności i biedota żyje w jeszcze większej nędzy.

- Ależ wcale nie - zaprzeczył gorąco pan Parker. - Zapewniam pana, że jest wręcz przeciwnie. To powszechny pogląd- ale jakże błędny. Pańskie słowa mogą dotyczyć wielkich osad - na przykład Brighton, Worthing lub Eastbourne - ale nie tak maleńkiej wioski jak

Sanditon, która z racji swych nieznacznych rozmiarów nie doświadcza żadnych bolączek cywilizacji. Nie dokonuje się u nas przesadnie szybka rozbudowa, nie mamy problemów ze zbyt licznymi sklepami, placami zabaw czy zbyt wielkim zapotrzebowaniem na towary. To kurort, gdzie zawsze znajdzie pan najlepsze towarzystwo. Osiadłe tam od dawna zacne rodziny trzymają nad wszystkim pieczę; dbają też o biednych i wszelkimi sposobami starają się uczynić ich życie lżejszym. Nie, sir, zapewniam pana, że Sanditon nie jest miejscem...

- Nie występowałem przeciwko żadnej konkretnej miejscowości, sir - przerwał mu pan Heywood. - Myślę po prostu, że za dużo ich już powstało na naszym wybrzeżu. Ale czas, żebyśmy pana stąd zabrali...

- Za dużo podobnych miejsc na naszym wybrzeżu! - powtórzył pan Parker. - Co do tego, sir, mogę się z panem w zupełności zgodzić. Jest ich w każdym razie dość; nie potrzeba budować nowych! Każdy - niezależnie od upodobań i zasobności kieszeni - znajdzie coś dla siebie. A ci, którzy chcą zwiększyć liczbę uzdrowisk, postępują moim zdaniem absurdalnie i szybko padną ofiarą własnych błędnych kalkulacji. Takie miejsce jak Sanditon było potrzebne i pożądane, wybrane przez samą naturę, która dała nam wyraźne wskazówki. Najwspanialsza, najczystsza morska bryza na całym wybrzeżu - wszyscy są to gotowi przyznać. Cudowne kąpiele, doskonały piasek, głęboka woda w odległości dziesięciu jardów od brzegu... I żadnego mułu, wodorostów, oślizgłych skał. Nigdy chyba nie istniało lepsze miejsce na kurort. Tego właśnie potrzeba tysiącom ludzi. A w dodatku rozsądna odległość od Londynu!

O całą milę bliżej niż Eastbourne. Zważ pan, sir, jaka korzyść płynie z oszczędzenia jednej mili w trakcie długiej podróży. Jeśli zaś chodzi o Brinshore, o którym na pewno pan pomyślał - bo zeszłego roku dwóch czy trzech przedsiębiorców rozważało już rozbudowę tej nędznej wioski - leży ono pomiędzy nieruchomymi bagnami, ponurymi wrzosowiskami i stałym morskim prądem, który przynosi ze sobą wodorosty. Inwestycje w takim miejscu mogą przynieść tylko rozczarowanie. Bo któż zdrowo myślący mógłby polecać Brinshore?

Wyjątkowo niezdrowy klimat, przysłowiowo już zniszczone drogi, niezwykle słona woda - w promieniu trzech mil od tego miejsca nie dostanie się filiżanki dobrej herbaty! A co się tyczy uprawy ziemi, jest tam tak zimno i nieprzyjemnie, że można co najwyżej sadzić kapustę.

Wierzaj mi pan, sir, że to wierny opis Brinshore, ani trochę nie przesadzony, i jeśli słyszałeś coś innego...

- Nigdy w życiu nie słyszałem o tym miejscu - przerwał mu pan Heywood. - Nie wiedziałem nawet, że istnieje.

- Nie słyszał pan! Sama tedy widzisz, moja droga - rzekł pan Parker, z triumfem odwracając się ku żonie - jak to jest. Oto sława Brinshore! Ten dżentelmen nie słyszał nawet, że taka miejscowość istnieje. Prawdę mówiąc, sir, ciekaw jestem, czy dałoby się zastosować do Brinshore owe wersy z poematu Cowpera, w którym opisał on pobożną wieśniaczkę jako przeciwieństwo Woltera. „Do niej nie dotrze nigdy wieść o żadnej rzeczy, co dalej niż pół mili leży od jej domu”.

- Z całego serca się na to zgadzam, sir. Proszę sobie stosować, co się panu podoba.

Chciałbym jednak zobaczyć coś zastosowanego na pańską nogę. A po minie pańskiej żony poznaję, że podziela ona moje zdanie i tak jak ja uważa, że nie powinniśmy tracić czasu. Oto i moje dziewczęta, które przybyły, by przemówić w imieniu własnym i swojej matki. -

Istotnie, od strony domu nadchodziło właśnie kilka pań, za którymi dreptało parę służących. -

Zacząłem się już zastanawiać, jakież to zajęcia je zatrzymały. Takie przygody jak pańska wywołują w podobnych naszemu odludnych miejscach sporą sensację. A teraz, sir, zobaczymy, jak najlepiej przenieść pana do domu.

Młode damy, które właśnie nadeszły, gorąco poparły propozycję ojca. Zrobiły to przy tym w tak niewymuszony, naturalny sposób, że przybysze ani trochę nie poczuli się skrępowani.

Pani Parker przyjęła zaproszenie z ulgą, a i jej mąż nie miał nic przeciwko temu, by zeń skorzystać, nie wahali się więc ani chwili - zwłaszcza że powóz dawno już stał na powrót na kołach i okazało się, że upadek nie spowodował uszkodzeń, które uniemożliwiałyby wyruszenie nim w dalszą podróż. Pana Parkera zaniesiono tedy do domu, a bryczkę przetoczono do pustej stodoły.

Rozdział II

Zawarta w tak niecodzienny sposób znajomość zacieśniła się bardzo szybko i podróżni pozostali w Willingden przez całe dwa tygodnie; kostka pana Parkera okazała się bowiem zwichnięta zbyt poważnie, by mógł wcześniej ruszyć w drogę. Trafił wszelako w bardzo dobre ręce. Heywoodowie byli nadzwyczaj szacowną rodziną, okazali przy tym swym gościom wiele troski - zarówno mężowi, jak i żonie. Nim się opiekowano i leczono, ją pocieszano i dodawano otuchy. A że wszystko to czyniono w miły, bezpretensjonalny sposób, każdy zaś dowód gościnności i życzliwości przyjmowany był tak, jak powinien - to znaczy wdzięczność jednej strony dorównywała dobrej woli drugiej, żadnej przy tym nie brakowało wykwintnych manier - obie rodziny szybko się polubiły.

Równie szybko gospodarze poznali mnóstwo szczegółów z życia pana Parkera, jego poglądy i usposobienie, ów szczery człowiek mówił bowiem wszystko, co pomyślał, nawet zaś gdy nie opowiadał o sobie, rozmowa z nim i tak pozwalała dowiedzieć się wielu rzeczy na jego temat. Był wielkim entuzjastą swojej miejscowości; uczynienie z Sanditon modnego kąpieliska wydawało się celem jego życia. Jeszcze kilka lat temu nie różniło się ono od innych, zwyczajnych, spokojnych i bezpretensjonalnych wsi, ale pewien przypadek oraz korzyści płynące z jego położenia natchnęły tamtejszych właścicieli ziemskich myślą o przekształceniu go w kurort. Poczynili inwestycje, planowali i budowali, rozsławiając imię swej osady. Pan Parker nie potrafił wprost myśleć i mówić o niczym innym.

Z opowiadań gościa Heywoodowie dowiedzieli się, że liczy on sobie trzydzieści pięć lat, od siedmiu zaś jest - bardzo szczęśliwie - żonaty. Doczekał się też czwórki przemiłych dzieci. Pochodzi z szacownej rodziny i posiada pokaźny - choć nie olbrzymi - majątek. Nie ma żadnego zawodu - i nie jest mu to potrzebne, gdyż jako najstarszy syn odziedziczył dobra, nagromadzone przez kilka pokoleń przodków. Ma czworo rodzeństwa: dwie niezamężne siostry i dwóch - również nieżonatych - braci. Wszyscy są niezależni materialnie. Majątek starszego z braci, dzięki dodatkowym spadkom, dorównuje nawet jego własnemu.

Zboczenie z głównej drogi w poszukiwaniu lekarza, które tak bardzo zdziwiło Heywoodów, znalazło proste wyjaśnienie. Nie wynikało wcale z zamiaru zwichnięcia kostki lub odniesienia jakichkolwiek innych ran, by dać lekarzowi możliwość zarobku, ani (jak w pierwszej chwili przypuszczał pan Heywood) z planu wejścia z nim w spółkę. Pan Parker miał nadzieję znaleźć w tej okolicy lekarza, który gotów byłby osiedlić się w Sanditon.

Wycięte z gazet artykuły sugerowały, że w Willingden ktoś odpowiedni się znajdzie. Pan Parker żywił przekonanie, iż stała obecność medyka przysporzy miastu korzyści, wywołując wielki napływ gości. Miał ważkie powody sądzić, że zeszłego roku jedna rodzina zrezygnowała z przyjazdu do Sanditon właśnie dlatego, że nie mieszkał tam żaden lekarz - a kto wie, czy takich rodzin nie było o wiele więcej. Przecież nawet jego własne siostry, mimo że zapraszał je do siebie na lato, nie chciały zaryzykować pobytu w miejscu, gdzie w razie potrzeby nie mogłyby otrzymać natychmiastowej pomocy lekarskiej.

Pan Parker był bez wątpienia sympatycznym, serdecznym, oddanym rodzinie człowiekiem, troszczącym się o żonę, dzieci, braci i siostry. Heywoodom nietrudno było polubić tego liberalnego, wylewnego dżentelmena, kierującego się bardziej wyobraźnią niż chłodnym osądem. Pani Parker - uprzejma, miła, łagodna kobieta - była wprost wymarzoną żoną dla tak wrażliwego człowieka. Niestety, nie potrafiła się nigdy zdobyć na podjęcie żadnej samodzielnej decyzji, czego jej mąż czasami potrzebował, i przy każdej okazji czekała, by ktoś nią pokierował. Bez względu na to, czy mąż ryzykował swój majątek, czy też zwichnął kostkę, nie była w stanie zaradzić sytuacji.

Sanditon było dla Parkera drugą rodziną: niemal równie drogą jego sercu, jak żona i dzieci, a z pewnością bardziej go pochłaniającą. Mógł rozprawiać o nim bez końca, z sympatią o wiele większą niż ta, jaką zwykle cieszy się miejsce urodzenia, rezydencja czy posiadane dobra. To było jego życie: jego konik, pasja, duma i nadzieja na przyszłość. Niczego nie pragnął tak bardzo, jak zaprosić tam swoich przyjaciół z Willingden. Zapraszał ich równie bezinteresownie i serdecznie, jak bezinteresownie i serdecznie oni udzielili mu gościny pod swoim dachem.

Błagał, by obiecali mu wizytę i przybyli tak licznie, jak tylko będzie to możliwe. Uważał za oczywiste, że morskie powietrze musi dobrze podziałać nawet na ludzi całkowicie zdrowych. Był przekonany, iż nikt nie może czuć się naprawdę dobrze (choćby nawet chwilowo, dzięki ćwiczeniom i pogodzie ducha, zachował oznaki dobrego samopoczucia), jeśli co roku nie spędzi przynajmniej sześciu tygodni nad morzem. Morskie powietrze i kąpiele są wprost niezawodne, stanowią lekarstwo na wszelkie dolegliwości. Leczą choroby żołądka, płuc i krwi, zapobiegają skurczom, gruźlicy, zakażeniom i reumatyzmowi. Nad morzem nikt się nie przeziębia, nikomu nie brakuje apetytu, energii ani siły. Wszystkim dopisuje zdrowie, wszyscy też czują się wypoczęci, pokrzepieni i ożywieni - w zależności od tego, której z tych rzeczy najbardziej pragną, bo morze daje każdemu to, czego ten akurat potrzebuje. Jeśli nie wystarcza morska bryza, cuda czynią kąpiele, jeśli zaś komuś nie służą kąpiele, widocznie natura postanowiła, że wyleczy go samo powietrze.

Elokwencja Parkera nie przyniosła wszelako efektów. Państwo Heywoodowie nigdy nie opuszczali domu. Pobrali się w bardzo młodym wieku i doczekali bardzo licznego potomstwa, ich podróże od dawna więc miały nader ograniczony zasięg. Hołdowali zresztą obyczajom dawniejszym niż wskazywałby na to ich wiek: poza dwiema podróżami rocznie do Londynu, by odebrać swoje dywidendy, pan Heywood nigdy nie ruszał się dalej niż mogły go zanieść własne nogi lub wypróbowany stary koń. Pani Heywood natomiast opuszczała dom tylko po to, by odwiedzać sąsiadów, i wykorzystywała w tym celu stary powóz, który pamiętał jeszcze dzień jej ślubu, a który dziesięć lat temu, gdy najstarszy syn osiągnął pełnoletność, wybito jedynie nowym suknem. Nie znaczy to, że Heywoodowie nie mieli przyzwoitego majątku, pozwalającego, w rozsądnych granicach, na godny ludzi szlachetnie urodzonych luksus. Stać by ich było na nowy powóz, lepszą drogę, spędzenie od czasu do czasu miesiąca w Tunbridge Wells lub - w razie objawów podagry - zimy w Bath. Wszelako utrzymanie, edukacja i wychowanie czternaściorga dzieci wymagało spokojnego, wolnego od zmian i zamieszania trybu życia i uniemożliwiało opuszczanie Willingden.

To, do czego początkowo zmuszały Heywoodów warunki, teraz uważali już za miły zwyczaj. Nigdy nie opuszczali domu i z dumą to podkreślali. Dalecy jednak od narzucania dzieciom własnych obyczajów starali się - tak często, jak to możliwe - wysyłać je „w świat”.

Oni pozostawali w domu, ale dzieci mogły wyjeżdżać; rodzice zaś cieszyli się każdą zmianą, jaka mogła przynieść ich synom i córkom odpowiednie koneksje i znajomości. Kiedy więc państwo Parkerowie przestali nalegać na wizytę całej rodziny i poprosili, by choć jedna z córek gospodarzy udała się wraz z nimi do Sanditon, bez trudu uzyskali na to zgodę.

Zaproszona została panna Charlotta Heywood, miła, dwudziestodwuletnia dama, najstarsza spośród znajdujących się w domu dziewcząt. Ze wszystkich sióstr to ona najbardziej pomagała matce opiekować się gośćmi - najczęściej też z nimi przebywała i najlepiej ich poznała.

Zdrową jak rydz Charlottę czekała tedy wizyta u Parkerów, gdzie miała zażywać kąpieli i - o ile to tylko możliwe - zaprzyjaźnić się z nimi jeszcze bardziej. Wdzięczni goście mieli sprawić, że zakosztuje wszystkich rozkoszy Sanditon, a także kupi - w bibliotece, którą pan Parker gorąco chciał wesprzeć - nowe parasolki, rękawiczki i broszki dla siebie i sióstr.

Jedyną rzeczą natomiast, do jakiej dał się skłonić pan Heywood, była obietnica, że każdemu, kto zapyta go o radę, poleci pobyt w Sanditon i że za nic w świecie (o ile w ogóle można ręczyć za przyszłość) nie wyda nawet pięciu szylingów w Brinshore.

Rozdział III

Każda miejscowość powinna mieć swoją wielką damę. Wielką damą Sanditon była lady Denham. W czasie podróży z Wilingden na wybrzeże pan Parker opowiedział o niej Charlotcie jeszcze bardziej szczegółowo niż uczynił to wcześniej - bo i goszcząc u Heywoodów często o niej wspominał. Pan Parker grywał z nią w mariasza i uważał, że nie sposób mówić o Sanditon, nie wspominając o lady Denham. Była to bogata, przywiązująca wielką wagę do pieniędzy stara dama, która zdążyła już pochować dwóch mężów i teraz mieszkała razem z ubogą kuzynką. Charlotta już wcześniej znała te wszystkie fakty, ale pewne szczegóły dotyczące losów i charakteru starej damy pozostawały dotąd dla niej tajemnicą. Teraz słuchanie o nich osładzało jej więc niewygodę i nudę, z jakimi wiązała się podróż wyboistą drogą przez rozległą wyżynę. Zyskiwała też dzięki temu wiedzę o osobie, z którą, jak należało oczekiwać, miała się wkrótce codziennie spotykać.

Lady Denham była niegdyś bardzo zamożną panną Brereton, urodzoną do życia w dostatku, ale nie do tego, by zdobyć staranne wykształcenie. Jej pierwszy mąż, pan Hollis, posiadał rozległe dobra ziemskie, z których znaczna część leżała w parafii Sanditon - i tam też znajdowała się jego rezydencja. Hollis był już starszym człowiekiem, kiedy panna Brereton go poślubiła; ona sama także miała już wtedy około trzydziestu lat. Trudno było z perspektywy czterech dziesięcioleci ocenić motywy, jakie skłoniły ją do tego małżeństwa, ale okazała się dla pana Hollisa tak troskliwą żoną, że ten, umierając, zostawił jej cały swój majątek.

Po kilku latach wdowieństwa wyszła za mąż ponownie. Świętej pamięci sir Harry’emu Denhamowi udało się wprawdzie skłonić ją, by przeniosła się do jego majątku - położonego nieopodal Sanditon Denham Park - ale zawiodły go nadzieje, że przez małżeństwo trwale wzbogaci swoją rodzinę: żona była zbyt ostrożna, ażeby w najmniejszym choćby stopniu zrezygnować z osobistego zarządzania swoimi dobrami. Toteż kiedy sir Harry rozstał się ze światem, wróciła do własnego domu w Sanditon, oświadczając, że choć nie zawdzięczała rodzinie drugiego męża niczego prócz tytułu, familia ta również niczego od niej nie uzyskała.

Jeśli chodzi o tytuł, prawdopodobnie to on właśnie skłonił lady Denham do powtórnego zamążpójścia. Pan Parker nie widział w tym nic złego, zwłaszcza że ów tytuł miał teraz bezcenną wartość.

- Lady Denham bywa czasami nieco zarozumiała - wyjaśnił Charlotcie - ale nie w sposób irytujący. Niekiedy też posuwa się zbyt daleko w swym uwielbieniu dla pieniędzy. Ale to bardzo życzliwa kobieta i nader uprzejma sąsiadka. Czarujący, niezależny charakter. Jej wady można zaś w całości przypisać niedostatkom edukacji: ma dużo zdrowego rozsądku, ale brak jej ogłady. Cechuje ją bystrość umysłu i znakomite - jak na kobietę siedemdziesięcioletnią - zdrowie. W rozwój Sanditon zaangażowała się z godną podziwu energią, choć niekiedy daje dowody małostkowości. Nie potrafi, tak jak ja, wybiec myślą w przyszłość i niekiedy obawia się drobnych wydatków, nie bacząc, jak wielkie dochody przyniosłyby jej za rok czy dwa. No cóż, czasami nasze opinie się różnią, panno Heywood; do pewnych spraw mamy zupełnie inny stosunek. Poznała już pani moje zdanie na jej temat, ale ma pani prawo traktować je nieufnie. Dopiero poznawszy ją osobiście, wyrobi pani sobie własny osąd.

Pomimo braku towarzyskiej ogłady lady Denham rzeczywiście była wielką damą. Miała do zapisania w testamencie wiele tysięcy funtów i aż trzy grupy krewnych, o których nie powinna w nim zapomnieć: swoją własną rodzinę (która, co było całkiem uzasadnione, liczyła na trzydzieści tysięcy funtów, stanowiących niegdyś jej posag), prawnych spadkobierców pana Hollisa (którym pozostawała jedynie nadzieja, że inaczej niż on sam, uzna ona, iż ma wobec nich pewne zobowiązania) oraz członków rodziny Denhamów, których jej drugi mąż miał nadzieję wzbogacić swoim ożenkiem. Wszyscy oni, osobiście lub przez swych wysłanników, od dawna nachodzili ją co pewien czas, prosząc o pieniądze, pan Parker zaś nie wahał się zapewnić, że pośród tych trzech grup krewni pana Hollisa cieszyli się najmniejszymi, a krewni sir Harry’ego Denhama największymi względami starej damy. Ci pierwsi, jak sądził, sami narobili sobie szkody, wypowiadając po śmierci pierwszego męża lady Denham wiele niemądrych i niesprawiedliwych uwag pod adresem wdowy. Ci drudzy natomiast, nie dość, że należeli do rodziny, z którą koneksje stara dama wielce sobie ceniła, byli jej w dodatku znani od dziecka i zawsze znajdowali się w pobliżu, by okazując jej przywiązanie, dbać o własne interesy. Obecny baronet, sir Edward, rezydował na stałe w Denham Park i pan Parker nie wątpił, że on i mieszkająca razem z nim siostra, panna Denham, zostaną najhojniej potraktowani w testamencie starej damy. Szczerze na to liczył, panna Denham miała bowiem bardzo szczupłe dożywocie, a i jej brat - zważywszy na jego społeczną pozycję - był wyjątkowo skromnie sytuowany.

- To wielki przyjaciel Sanditon - przekonywał pan Parker Charlottę - i gdyby tylko dysponował majątkiem, miałby gest równie szczodry jak serce. Jakimż byłby znakomitym sprzymierzeńcem! Już teraz robi, co w jego mocy, i na skrawku nieurodzajnej ziemi, który ofiarowała mu lady Denham, buduje śliczny mały domek. Jestem pewien, że zanim jeszcze skończy się sezon, będziemy mieli na niego wielu chętnych.

Aż do zeszłego roku pan Parker uważał, że sir Edward nie ma rywala, jeśli chodzi o szansę odziedziczenia lwiej części majątku starej damy, ale teraz trzeba było brać pod uwagę jeszcze jedną osobę: daleką młodą krewną, którą lady Denham skłonna była traktować jak córkę.

Choć zawsze protestowała przeciwko narzucaniu jej czyjegokolwiek towarzystwa i od dawna gasiła w zarodku wszelkie podejmowane przez krewnych próby namówienia jej na przyjęcie pod swój dach tej czy innej młodej damy, z ostatniego pobytu w Londynie przywiozła niejaką pannę Brereton, która mogła się stać konkurencją dla sir Edwarda i ocalić dla swych bliskich tę część majątku, jaką oni właśnie mieli największe prawo dziedziczyć.

Pan Parker wyrażał się o Klarze Brereton bardzo ciepło, a opowieści na jej temat spotkały się z wielkim zainteresowaniem słuchaczki. Rozbawienie, z jakim Charlotta puszczała dotąd mimo uszu jego słowa, ustąpiło miejsca ciekawości. Z przyjemnością się dowiedziała, że panna Klara jest nader miła, sympatyczna, uprzejma i skromna, że zachowuje się bardzo naturalnie i ma wiele zdrowego rozsądku. W oczach Parkerów zyskała wiele nie tylko dzięki wrodzonym zaletom, ale także dzięki oddaniu dla opiekunki. Uroda, łagodność, ubóstwo i uległość - cóż to było za pole dla wyobraźni Charlotty. Poza pewnymi wyjątkami, kobieta zawsze będzie współczuła innej kobiecie. Szczegółowe informacje pana Parkera nie ominęły także okoliczności zaproszenia Klary do Sanditon, które jego zdaniem bardzo dobrze odzwierciedlały charakter lady Denham: ową mieszaninę małostkowości, uprzejmości, zdrowego rozsądku i hojności.

Po wieloletnim unikaniu Londynu, co czyniła głównie ze względu na zasypujących ją listami i zaproszeniami kuzynów, od których starała się trzymać z daleka, stara dama zmuszona była ostatnio pojechać do stolicy, gdzie, jak sądziła, miała spędzić co najmniej dwa tygodnie. Udała się tedy do hotelu, bo roztropnie wolała żyć na własny rachunek i zadać kłam rzekomej kosztowności pobytu w Londynie, niż zdać się na łaskę krewnych. Po trzech dniach poprosiła o rachunek, by się upewnić, że podjęła słuszną decyzję; ku jej przerażeniu wyniósł jednak tak dużo, że zdecydowała się natychmiast opuścić hotel. Uniesiona gniewem oświadczyła, że nie chce ani godziny dłużej pozostawać w przybytku, w którym jej zdaniem tak haniebnie ją oszukano. Ryzykowała wszelako wiele, zupełnie nie wiedziała bowiem, dokąd się udać, by jej znów nie oszukano. I wtedy nieoczekiwanie pojawili się jej sprytni kuzyni. Prawdopodobnie szpiegowali ją od chwili przyjazdu do miasta i mieli szczęście w tej przełomowej chwili znaleźć się obok. Zorientowawszy się w sytuacji, przekonali lady Denham, by resztę pobytu spędziła w skrom...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin