MACIEJ GUZEK
BRZASK
Błądzące światła, mieszkańcy snów
Prostujcie drogi, czuwajcie znów
Wołajcie góry, niech szumi wiatr
Prostujcie ścieżki, nadchodzi Pan.
Tomasz Budzyński "Adwent"
Ciężka chmura zakryła rąbek pełnego, bladego jak twaróg, księżyca. Sypki, świeży śnieg skrzypiał pod kołami ciężkich, czterokołowych arb. Woły dyszały, kłęby pary buchały z ich nozdrzy. Na każdym z dziesięciu obładowanych wozów siedziała krępa masywna persona, otulona futrzanym płaszczem. Drogę kawalkadzie torowało czterech jeźdźców, o podobnym woźnicom wzroście. Zza pasów ściskających ich kapoty wystawały krótkie topory o szerokich ostrzach. Ariergarda liczyła więcej, bo sześciu osobników. Wierzchowcami wszystkich były wytrwałe kuce górskie o sierści prawie tak gęstej jak brody podróżników.
Wąska dróżka wiodła płytkim jarem, otoczonym przez zeschłe krzewy. Woły szły wolno, ostrożnie. Było stromo. I choć wiodącemu pochód Dellingowi spieszyło się bardzo, bał się przyspieszyć.
Bora, wiejąca od morza, mroziła oddechy, sypała śniegiem w oczy i zostawiała szron na krasnoludzkich brodach. Każdemu silniejszemu podmuchowi towarzyszyła kaskada przekleństw, jakich i ludzie by się nie powstydzili.
Ta sama wieją kołysała odległymi o sześć mil, stojącymi w zatoczce, barkasami. I ich załogi klęły. Choć za sprawą ciepłych prądów morskich, woda w zatoczce nie marzła mimo siarczystego zimna, bo ziąb był okrutny. Nawet pośród wyspiarzy, nawykłych do mrozów, nie było takiego, który byłby rad, słysząc, że przyjdzie mu czekać na chłodzie. A czekali już na krasnoludzki konwój ładnych kilka godzin.
Czekali na próżno.
Zeschnięte gałązki przydrożnych chaszczy rozchyliły się cicho.
Koła wozów skrzypiały, wiatr wył posępnie... Tknięty przeczuciem Delling zatrzymał się i uniósł głowę. Nie słyszał nadlatującej strzały. Poczuł tylko ukłucie w okolicy serca. Zsunął się z kuca, spadając twarzą prosto w śnieg.
- W imieniu Jego Królewskiej Mości, Ogmunda, króla miłościwie nami władającego, pana Beliadoru, Lukki, Bergen i Borogne. Kotom i Roeseberke, protektora Wysp Borealu i zwierzchnika Małego Ludu, ja Alenharst, Namiestnik Północnej Marchii, wzywam was, kontrabandziści. do złożenia broni i oddania się w me ręce! W zamian czeka was lekka śmierć, a będziecie mieć i prawo do procesu.
Krasnoludy, słysząc owo wołanie, jak jeden mąż sięgnęły po topory. W tym momencie zza krzaków poczęli wychodzić zbrojni: sześciu, piętnastu, trzydziestu. Jeden z brodaczy skoczył w ich kierunku, lecz przytrzymany przez swoich kamratów, zaniechał ataku.
- Zostaw. To na nic - rzekł najstarszy z krasnali, rzucając topór w śnieg.
Światła pochodni rozpraszały panujący mrok. Otwarto drzwi ratuszowego więzienia. Pojawili się gwardziści, a za nimi...
Tłum zgromadzony na rynku miasta Lukka zawrzał. Z więzienia wyszło kilkunastu zakutych w kajdany krasnoludów. Wśród nich miał być, jeśli dawać wiarę plotkom, najsławniejszy z krasnoludzkich przemytników, Dwalain. Krążyły o nim legendy. O nim i jego kompanie Dellingu.
Alenharst, obserwujący wszystko z boku, uśmiechnął się pod wąsem. Monarcha przysłał go do Lukki, tego najdalej wysuniętego na północ portu królestwa, po to, by owe przemytnicze legendy zniszczyć. I napisać nową... O krwawej zapłacie, jaką król przygotował dla nieposłusznych.
Na taras przed ratuszowym gmachem, gdzie w otoczeniu gwardzistów stali skazańcy, wyszedł mężczyzna w bieli. Biały kaptur całkowicie skrywał twarz. Ale tłum go znał, więc zawrzał ponownie.
To był kat.
Białe szaty, w które był odziany, symbolizowały prawo i sprawiedliwość królewską...
...a czarny, zupełnie czarny, miecz wydobyty ze zgrzytem z pochwy, przepowiadał los przestępców. W istocie był on nie do pozazdroszczenia.
Na tarasie nie było charakterystycznych dla egzekucji tego sortu pniaków, na których skazańcy kładliby swe głowy w oczekiwaniu na śmiertelny cios. Nie, czymś takim ów mocarz, owo żywe przedłużenie zapisanych kart Brewiarza Północnego, najdoskonalszego zbioru praw na północ od Arkony plamić się nie myślał. Znany był bowiem z tego, co zresztą miało swój udział w ściągnięciu tak wielu ludzi na rynek, że ścięcia dokonywał, gdy skazańcy stali. A do tego ścinał bynajmniej nic pojedynczo. Najlepszym, pamiętanym w Lucce wynikiem było pięć głów za jednym zamachem.
Alenharst uznał, że pora na niego. Przecisnął się przez ludzką ciżbę i wszedłszy po schodach na taras, stanął obok kata, trzymając w ręku zwój papieru - postanowienie gromadzkie.
- Gromada rzecze - ryknął, przekrzykując wrzawę - że wszystkie karły tu stojące dopuściły się następujących przestępstw: nielegalnego przekroczenia granicy Królestwa, kontrabandy, handlu z piratami z Wysp Borealu oraz przestępstwa spisku przeciw Królestwu. Bo czyż handel bronią z wrażą siłą, patrzącą tylko, kiedy uderzyć na nasze państwo nie jest parszywym, godnym potępienia knowaniem?
Pan namiestnik potoczył wzrokiem po zgromadzonych. W oczach tańczyły mu ognie. Ludzie potakująco kiwali głowami.
- Zatem wyrok Gromady mógł być jeden - rzekł głośno, acz spokojnie, by po krótkiej przerwie dodać z iście fanatycznym zapałem: - Winni!
Tłum zawrzał po raz trzeci.
A potem głowy krasnoludów zaczęły spadać na taras. Kamienne schody spłynęły krwią.
Głosy wołały ze wszystkich stron. Nienawistne, pełne pasji, wrogie. Okrwawiona twarz pojawiała się co i rusz w rozświetlającym co chwila mrok, czerwonym świetle. Dziewczyna wiedziała że kroczy czarnym, długim tunelem... Ktoś ją gonił... Mrożący oddech złego... Poczuła go na sobie, poczuła nienawistny dotyk, przynoszący jednocześnie rozkosz i cierpienie. Twarze - powykręcane, groźne, zębate, długie i szpiczaste, to znów okrągłe jak gomółka sera... Wszystkie jednako straszne, w każdej bowiem ten sam rys. Razem składały się w układankę, w jeden obraz, którego nie widziała, nie mogła zapamiętać. A jednak był... Morze krwi, płomienie, chmary olbrzymich nietoperzy, węże, karaluchy, trupy... Czuła dreszcze, chciała się uwolnić. Oddech za nią przyspieszał. Biegła... ale cały czas słyszała za sobą lęk. Pragnęła coś zrobić, walczyć... Ręka szukała czegokolwiek odpowiedniego, by zadać cios. Strach, strach, strach... Zrób coś, walcz, wróg jest blisko ciebie!
Egis, dygocząc, ociekając nerwowym potem, ocknęła się z koszmaru. Usiadła na wygodnym łóżku zafundowanym jej przez wuja. Oddychała płytko. Targnął nią cichy płacz. Jej pokój mieścił się we wschodnim skrzydle rezydencji rodziny Hagaldów. Z nadzieją spojrzała w okno.
Chwała bogom, jeśli jacy istnieją - przemknęło przez jej uroczą, zgrabną główkę.
Nadchodził brzask.
Spod białej, prawie przejrzystej skóry Eina Hagalda przebijała sina siateczka żył. W zaspanych oczach wciąż czaiły się odłamki potłuczonego niespodziewaną wizytą, polibacyjnego snu. Komnata, w której siedział, była mała, ciemna, z jednym wąskim oknem na zachód. Zasnuwał ją dym araqkhu, ziela, palonego powszechnie dla orzeźwienia. A ów najbogatszy mieszkaniec Lukki potrzebował być trzeźwym. Zaraz, natychmiast!
Z powodu pewnej kłopotliwej wizyty. Przy kwadratowym, dębowym stole Ein bynajmniej nie siedział sam. Krasnoludy, wiercące się na zbyt dużych dla nich krzesłach naprzeciwko niego, wyglądały na wściekłe. Ein wiedział, dlaczego. Wiedział też, że musi swoich gości uspokoić. Bo jeśli nie... Cóż, zyski, jakie czerpała rodzina Hagaldów z pośrednictwa w nielegalnym handlu bronią wynosiły ledwie trzydzieści tysięcy koron rangardzkich miesięcznie. Ledwie... Suma równa budżetowi królewskiego garnizonu. Rocznemu budżetowi.
- Dość - stwierdził zachrypłym głosem szpakowaty krasnolud. Gąszcz włosów, który skrywał twarz i kawał tułowia karła, falował w rytm przyspieszonych, nerwowych oddechów. - Czarna dla nas ta zima. Z ręki Alenharsta zginęło już siedemdziesięciu naszych. A ile broni przechwycono! Kuźnie nie będą darmo dozbrajały garnizonów królewskich. Zwłaszcza teraz. Zatem w imieniu wszystkich korporacji płatnerskich i kuźni mówię:
dość! Czy wiesz, człowieku, jakże trudno teraz o ochotnika do transportu? Przez tego diabła, psa króla, interes nie idzie, lud nasz gubimy...
- Byli nieostrożni - przerwał ciężkim głosem Ein. - Ostrzegałem przecież!
- Rzekłbym, gówno twe przestrogi warte, jeno odchodom ubliżać nie chcę! - ryknął krasnolud, a Ein, choć widzieć tego nie mógł, przysiągłby, że jego rozmówca zsiniał. - Ty nie od przestróg jesteś. Po jaką cholerę korporacje z tobą w komitywę wlazły? Koneksje masz, fortunę, to i bezpieczeństwo być miało.
- Było - mruknął Hagald ponuro. - Było, póki się Alenharst nie zjawił.
- A co ty mnie o oczywistościach mówisz? Ja nie tego chcę! Bezpieczeństwo i pieniądz ważne! Po toś jest. I ty mnie i innym krasnoludom bezpieczeństwo zapewnisz. Bo zamówienia nowe są, towar jest, ale strach słać. Bo ów Alenharst...
- Jakie zamówienia? - przerwał Ein. Im bardziej był rozbudzony, tym uważniej słuchał karłów. - Niczegom nie słyszał, a przecież z wyspiarzami jeszcze stare umowy nie uregulowane. Macie opóźnienie.
- Opóźnienie przez ciebie jest, panie Hagald! A nowe kontraktacje nie od wyspiarzy, a na...
- Na front - wyrwał się inny krasnolud, widząc wahanie pierwszego. - Nie ma co skrywać, Niping. Pieniądz wielki, rzekłbym, jest do zrobienia. Wszystkie korporacje płatnerskie jednym głosem mówią, obstalunki jakich jeszcze nie bywało, kuźnie huczą, dymy nad górami się snują, kopalnie rud nie nadążają słać. Miecz, misiurka i tarcza to teraz towar pokupny. I dla ciebie, panie Hagald, miejsce w tym interesie będzie. Sumy takie zarobisz, że gdy wyspiarze w końcu nadciągną, ty od nich władzę wykupisz i Lukka będzie twoja. Jeden warunek...
- Wiem - powiedział cicho przywódca rodu Hagaldów. - Bezpieczeństwo załadunku... Ale kto? Nasz król broni ma dość, jeno ludzi brak. Inne monarchie takoż. Zatem... Iranion - rzekł, a kiedy spojrzał w oczy krasnoludów zrozumiał, że miał rację. - Toż do jawnej zdrady mnie wiedziecie.
- A coś innego robił przez ostatnie dziesięciolecie? - spytał drwiąco Niping. - Tyle, że skala była mniejsza.
Wyspiarze tak samo z waszym królestwem walczą jak Iranion. A że słabsi...
Krasnolud zawiesił głos. Zapadła cisza. Ein Hagald rozbudził się już całkiem. Skronie pulsowały wzburzoną krwią, myśli kłębiły się w głowie arystokraty niczym węże. I, w większości, jak węże były jadowite. Zdrada? A cóż to jest? Komu być wiernym? Temu rozsypanemu, pełnemu dumających o dawnej świetności niby - imperium? Hołocie? Klikom możnych w Beliadorze, którzy państwo doją jak krowę, nie bacząc, że ta starucha więcej wody niż mleka dać może? I tak w każdej z szesnastu starych monarchii. Może przydałby się jakiś otrzeźwiający kubeł wody? Choćby i z Iranionu, czy Wysp Borealu. Nieważne. Ważne, by jak fala przyjdzie, mnie nie zmiotła, by ród Hagaldów został na pokładzie.
- Ile? - wyszeptał.
Brody krasnoludów rozchyliły się, ukazując w uśmiechach rzędy białych zębów.
- Korporacje oferują dla ciebie, panie Hagald, opłatę w wysokości dziesiątej części kontraktu. Czyli, plus minus, pół miliona koron rangardzkich - rzekł z namaszczeniem Niping. - Płatne z góry.
- Bogowie - wykrzyknął Ein. - Armię chcecie uzbroić!
- To nie koniec - dodał drugi krasnolud. - Mając pod rozwagą fluktuacje kursów i słabość rangardzkiej waluty, wywołaną wojną, zażądaliśmy zapłaty pewniejszym środkiem. My, ludzie interesu. Nikt tracić przecie nie chce. I Iranion zapłacił. Złotem! Zatem, jako że partnerzy nie od dziś jesteśmy, tak i my tym samym zapłacimy tobie.
Tym razem Ein Hagald nie odpowiedział nic. Jego oddech i tętno jeszcze przyspieszyły.
- Okręty przypłyną najdalej za dwa, góra trzy tygodnie - mówił Niping. - Na ten termin nasz problem musi przestać istnieć. Ma nie być żaden problem, jakby rzekł mój dziadunio.
Krasnoludy zarechotały. O sklerozie wiekowego antenata Nipinga krążyły legendy. Stąd brał się też specyficzny sposób wysławiania.
- Przydałyby się też ze trzy frachtowce - dorzucił inny krasnolud.
- Nie będzie żaden problem - mruknął Ein, uśmiechając się lekko. - A bezpieczeństwo... I mnie ów Alenharst był jak czyrak na tyłku. I ja myślałem, że trzeba się go pozbyć. No i...
Pokoik, w którym siedzieli, szarzał narkotycznym dymem. Siwe smugi układały się wzorzyście - to rozgałęziając się, to łącząc. Elipsoidalne, ciężkosine obłoki falowały leniwym rytmem, tańcząc kataleptycznie w powietrzu zwijały się w płynne, niedefiniowalne formy. Naraz cały ten ciężki opar zadrżał, zawirował i przerzedł. Z dymu wyłonił się wysoki, blady mężczyzna odziany w granatowomroczną sutannę. Stał za wysokim krzesłem, na którym siedział Hagald, a krasnoludy, gdyby je spytano, nie umiałyby odpowiedzieć, czy był tam cały czas, czy też zjawił się przed mgnieniem oka. W komnacie zrobiło się dziwnie chłodno. Ein Hagald nawet się nie odwrócił. Tylko uważny obserwator mógłby dostrzec w jego twarzy, starannie skrywany, ślad strachu. Krasnoludy były jednak zbyt zdumione, by spostrzec w ogóle cokolwiek.
- Panowie pozwolą - rzekł arystokrata - że wypełnię powinność gospodarza i przedstawię. Oto mój doradca i pomocnik, doktor Jarva Grithe. Zechciejcie go wysłuchać, a zrozumiecie, że niebawem problemy z nadgorliwymi, królewskimi służbistami odejdą w przeszłość. Nieodwołalnie.
Wieża ciemnoszara, smukła, a zarazem krzepka, stanowiła najdalej wysuniętą w stronę morza część twierdzy, strzegącej portu i miasta Lukka. Samotna, stojąca na skalistym cyplu, połączona była z resztą fortyfikacji wykutym w skale tunelem. Właściwa twierdza wsunięta była głębiej w ląd, oddzielając zabudowania portowe od dzielnic miejskich, otoczonych wysokim murem. Skaliste ramię lądu, wcinając się w wodę, tworzyło cichą zatoczkę, spokojną przystań, o co w niespokojnych rejonach mórz północy było nadzwyczaj trudno. Tenże Spokój stanowił najważniejszy atut Lukki. Twierdza powstała natomiast, by chronić port przed ludźmi. Bo ci w owych rejonach daleko bardziej byli niebezpieczni niż jakiekolwiek sztormy.
Przesmyk, przy którym baszta pełniła nieustającą wartę, był szeroki na ćwierć mili. Drugi jego brzeg stanowiła skalna, czarna grań. Za nią zaczynały się góry, ciągnące się hen, daleko na wschód. Lukka była jedyną w tym rejonie, oficjalną bramą prowadzącą w głąb lądu. A Królestwo Północne było krainą bogatą i wartą odwiedzenia.
Alenharst, stojąc na szczycie wieży obok kilku katapult wymierzonych w wody cieśniny, spoglądał w morze. Ogrom ciemnogranatowej wody kipiał, drżał i falował, smagany biczami wiatru. Królewski namiestnik pośród pianowych bałwanów szukał wzrokiem małego, białego kwadratu - żagla okrętu wysłanego z listem do króla. Trzymają się blisko brzegu, pomyślał Alenharst, widząc zarys statku tuż przy linii horyzontu, na zachodzie. Powinienem płynąć razem z nimi. Powinienem być teraz przy królu, a nie siedzieć w tym przeżartym łapówkami i rdzą porciszczu, klął pod nosem, wiedząc, że to niemożliwe. Wiedząc, że król mu ufa, a w Lucce o kogoś wiernego królowi trudniej niż o dziczyznę. Dla jasności - on, jakby nie było namiestnik, od pół roku nie jadł innego mięsa niż rybie.
Otrząsnąć się po tym, co monarcha pisał w swych pierwszych od kilku miesięcy listach nie było łatwo. Wielka wojna na zachodzie rozgorzała na dobre. Iranion rzucił przeciwko starym monarchiom wszystkie swe siły. I vice versa. Krew lała się potokami. To jedna, to znów druga strona brała górę, przeprowadzając ofensywę tylko po to, by po kilku tygodniach zostać wypartym przez przeciwnika. W kraju wśród możnych narastał bunt. Jednocześnie na jesieni dziwna zaraza zdziesiątkowała ludność Beliadoru i zachodnich prowincji królestwa. Pośród ludu poczynano szeptać o rychłym świata końcu, dniach kary i cierpienia. Rojno aż było od kaznodziejów i proroków głoszących zagładę, w czym król Ogmund upatrywał działań służb tajnych Iranionu. Nikt jednak takich tłumaczeń słuchać nie chciał, bowiem kula gorejąca pojawiła się na niebie, pozostając tam przez czas jakiś i dodatkowy asumpt dając do najróżniejszych spekulacji i czarnowidztw.
Nowe religie powstawały jedna po drugiej, a każda za swego przeciwnika i ucieleśnienie zła miała państwo. Jakby mało było nieszczęść, rozsypało się Stowarzyszenie Magów, które spajało świat przez tysiąclecia, żywota dokonując w mękach, wojnach czarnoksięskich i krwi. Mag naczelny kapituły beliadorsklej, Morgan, wraz z poplecznikami zniknął bez wieści, połowa czarodziejów zginęła, a z tych największych stare monarchie przeciw Iranionowi i baronowi Thetra wspiera tylko dwoje. Na domiar złego najlepszy z królewskich doradców zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. I rzecz najgorsza - nieopodal Beliadoru w czasie zarazy, Jakoweś złe moce otchłań rozwarły, z której potwory różnych maści wychodzą, cechę wspólną tylko w rozmiłowaniu się we krwi ludzkiej mając".
Jedyną nadzieją na powrót do normalności zdawało się być wygranie wojny na co, i tu pojawiała się iskierka optymizmu, była wcale spora szansa. Armie sprzymierzonych wygrały kilka bitew z rzędu i odcięły Iranion od jego kopalń i kuźni. Niedostatek uzbrojenia, pisał Ogmund, może okazać się decydujący, w czasie kiedy armie starych monarchii przeważają liczebnie.
Kolejny list zawierał informacje bezpośrednio użyteczne Alenharstowi, a dotyczył ruchów politycznych na Wyspach Borealu. Informatorzy królewscy przynosili wieści o walkach między ludami wyspiarskimi i silnych tendencjach zjednoczeniowych. Rosła szybko potęga jednego z władców pirackich, Odheyna, który, jak pisał król, podbił neutralne dotąd i nieagresywne księstwo Bracz, położone na wyspie o tej samej nazwie. W owym podboju miał, rzekomo, pomóc młodszy z książąt brackich, Charsy, który uzyskał nad księstwem władanym wcześniej przez swego brata, namiestnictwo. Informatorzy zwracali uwagę na przeludnienie wśród wyspiarskich ludów i plotki o szykującej się wielkiej wojnie. W świetle tych wieści monarcha nakazywał Alenharstowi mieć szczególne baczenie na wybrzeże, jak również na krasnoludów, którzy wedle wszelkiego prawdopodobieństwa mieli podjąć próbę wyrąbania sobie dostępu do morza.
Krew rycerza oddanego bezgranicznie królowi burzyła się, gdy czytał takie wieści, lecz rozum służbisty i państwowca nie pozwalał rzucić placówki i pognać za wojenną sławą. Niemniej jednak Alenharst od przybycia kuriera chodził wściekły. I prawie nie rozstawał się z butelką.
Nawet nie usłyszał, gdy podszedł do niego Rippen, jego zastępca i jedyny w Lucce prawdziwy druh.
- Nie dogonisz ich. Zostaw... - mruknął do królewskiego namiestnika. - Pora wracać do żywych, Alenharst. I do trzeźwych - dodał, strącając z muru na wpół opróżnioną flaszkę.
Alenharst skrzywił się, ale nie zaprotestował. Ociężale obrócił się twarzą do przybyłego.
- Jakie tym razem cholerstwo niesiesz? - spytał. - Krasnoludy znowu coś knują? Kogoś z moich, a raczej królewskich ubili? Czy może Hagald jakiego urzędasa łapówką kupił i teraz trza się go pozbyć skutecznie, acz dyskretnie, by państwowego autorytetu i nieposzlakowanej opinii, hę, hę, nie ruszyć. Śledziowe piekielne! W tym zapierdziewie król i państwo to słowa, którymi rzyć można utrzeć, a w każdej karczmie rechot ino by wywołały, ot co... No, co tam masz, Rippen? A gadaj szybko, bo kaca mam cholernego i suszy mnie jak diabli!
- Wygadałeś - się, wyżaliłeś? Więc słuchaj nowiny, boś nie zgadł. A odsuń się lepiej od blanek, bo jeszcze spadniesz. Hagaldowie umyślnego przysłali.
- Ze skargą na cła czy z protestem, że rajcy co robić nie mają, bom od pół roku na rady nie przyszedł, a beze mnie żadnej decyzji pojąć im nie wolno? A odpisz im, by mnie w dupę...
- Otóż nie! Powoli, imć namiestniku. Nie przystoi to najwyższemu dostojnikowi Lukki. A za niedługo będziesz musiał się w owe wielkopańskie piórka przystroić, Alenharst. Czy chcesz tego, czy nie.
- Co ty, do czorta, bredzisz, Rippen? Ja się upiłem, nie ty... Jestem wojownikiem, żołnierzem, nie arystokratą.
- Przede wszystkim reprezentujesz króla. Komu jak komu, ale tobie tego przypominać nie trzeba. I jak prawdziwy królewski dostojnik będziesz się nosił. Już za trzy dni. Bowiem Ein Hagald, najbogatszy człowiek w mieście, ucztę w swej rezydencji wyprawia i pokornie cię prosi, byś swą obecnością ją zaszczycić raczył.
- Kpisz? Pomady i pudry. Banda zniewieściałych chłopcojebców! W dodatku przekupnych i żądnych władzy Moja noga tam nie postanie. Coś jeszcze?
- Chwilkę, tak tego zostawić nie można. Wiem, że po gorzałce to niełatwe, ale spróbuj pomyśleć. Wojna na zachodzie, na północy piraci szaleją, od wschodu krasnoludy coraz bardziej pożądliwie na wybrzeże spozierają... Upadek Lukki to również upadek Hagaldów. To egoiści, więcej o swoich odciskach myślą, niźli o państwie, ale i im się najazd nie uśmiecha. Spróbowałbyś się z nimi ułożyć, to jeszcze by osobny, dobrze uzbrojony regiment zaciężnych wystawili z własnej kiesy.
- Ułożyć się z dziewką mogę, nie z tymi perukarzami! A co do ich pieniędzy, jak myślisz, skąd je wzięli? Kontrabandzą gorzej niż krasnoludy. Bylem miał dowód, ich głowy by spadły.
- Możliwe, możliwe, ale handel handlem, a gardło gardłem. Trzeba im pokazać, że i o ich życie tu idzie. Mają kapitał, mają koneksje, a z tego, co mnie doszło, są współudziałowcami kilku krasnoludzkich kantorów i spółek morskich. Mogliby skutecznie krasnalom głupie myśli ze łba wyperswadować. A i u mieszczan mir znaczny mają.
- Prawda - przyznał niechętnie Alenharst. - Wszystko prawda, coś rzekł. Ale mierzi mnie, że z nimi mam się pospolitować, ucztować przy jednym stole. - Zmiął w ustach przekleństwo. - Szlag mnie trafia. Lecz nie o mnie tu idzie, a o Królestwo. O służbę. Srał pies, pójdę. Ale pierwej każ konie siodłać i ze cztery setki naszych zaopatrz przyzwoicie w jadło, namioty i kożuchy. Trzeba góry objechać, szlaki przemytnicze obstawić, zatoczki zabezpieczyć. Bo jeszcze się któremu uroi, że jak mnie nie ma na podjeździe, to mogą harcować do woli. Przeklęte pogranicze. No, ale z nudów to umrzeć nie umrę.
Fale uderzały w skaliste wybrzeże, tworząc pieniste pióropusze. Niebo zgranatowiało burzowymi chmurami. Z północy wiał dziki, potępieńczy wiatr. Nadciągał sztorm.
Szaruga bawiła się małą łódką niczym niesforne dziecko, chcące zniszczyć dopiero co otrzymaną zabawkę. Co i rusz wiatr wlewał kolejne litry morza do trzęsącej się i pękającej łupiny. Złamany maszt przykrył przód pokładu żaglem. Na rufie czarnowłosa, postawna kobieta tuliła do siebie czteroletniego chłopca. Chudy, brodaty mężczyzna klęczał przed nimi.
- Wybaw nas - szeptał. - Ty Który Jesteś. Ty, w którym nadzieję pokładamy i w czas pokoju, i w czas zawiei, który władasz gwiazdami, ziemią, wodą i stworzeniem wszelkim. Przebacz, cośmy złego uczynili i wybaw z ciężkiej godziny.
- Rób coś! - wrzasnęła niewiasta. - Tylko modlić się potrafisz?
Mężczyzna odwrócił głowę.
- Nie tylko - odparł, po czym spojrzał poza swą małżonkę na tnący fale okręt Odheyna zbliżający się nieubłaganie. Śmierć nadchodziła szybko, z wielu stron.
- Nie tylko. Ale co nam prócz tego pozostało?
Błysk.
...
KareMolla