Kuttner Henry - Nasz Diabeł Stróż.doc

(145 KB) Pobierz
Henry Kuttner

Henry Kuttner

 

Nasz Diabeł Stróż

 

 

Od kilku dni cichutkie, naglące wezwania rozbrzmiewały szeptem w mózgu Carnevana. Były nieme i natarczywe, a on porównywał swój umysł do igły kompasu, która w końcu obróci się niechybnie, by wskazać najbliższy biegun magnetyczny. Bez specjalnego trudu udawało mu się skupić uwagę na bieżących zajęciach, ale, jak stwierdził, trochę niebezpiecznie było się odprężyć. Igła kołysała się i obracała niedostrzegalnie, a bezgłośny zew przybierał na sile szturmując cytadelę jego świadomości. Jednak treść przekazu pozostawała dlań nieznana.

   Obłęd nie wchodził tu bynajmniej w rachubę. Gerald Carnevan dobrze wiedział, że nerwy ma zszarpane nie bardziej niż większość mu współczesnych. Miał kilka stopni naukowych i piastował stanowisko młodszego wspólnika w dobrze prosperującym nowojorskim koncernie reklamowym, wnosząc doń w udziale większość pomysłów. Grywał w golfa, pływał i nieźle radził sobie w brydżu. Miał trzydzieści siedem lat, szczupłą, surową twarz purytanina - z którym nie miał nic wspólnego - i był ostatnio w umiarkowanym stopniu szantażowany przez swoją kochankę. Specjalnie się tym nie przejmował, bo jego logiczny umysł podsumował już wszystkie ewentualności, doszedł do sprecyzowanego wniosku i potem zapomniał o całej sprawie.

   Jednak nie tak do końca. Ta myśl kołatała się gdzieś w zakamarkach podświadomości i przyszła teraz Carnevanowi do głowy. To mogłoby, oczywiście, być wyjaśnieniem tego "głosu". Tłumiona chęć całkowitego rozwiązania problemu. To by nawet nieźle pasowało, zważywszy niedawne zaręczyny Carnevana z Phyllis Mardrake. Phyllis, pochodząca z Bostonu, nie darowałaby swojemu narzeczonemu amorów na boku, gdyby wywleczono je na światło dzienne. Diana, równie bezwstydna, co urodziwa, nie zawahałaby się przed podobnym krokiem, gdyby przyszło co do czego.

   Igła kompasowa znowu zadygotała, obróciła się i zatrzymała jak wryta. Carnevan, który tego wieczora pracował do późna w swym biurze, odchrząknął gniewnie. Pod wpływem nagłego impulsu odchylił się na oparcie fotela, wyrzucił papierosa przez otwarte okno i czekał.

   W myśl zaleceń psychologii tłumione żądze należało wydobyć na powierzchnię, gdzie można je unieszkodliwić. Mając to na uwadze Carnevan starł ze swej szczupłej, surowej twarzy wszelki wyraz i czekał. Zamknął oczy.

   Przez okno dolatywał burzliwy pomruk nowojorskiej ulicy. Przycichł i odpłynął w dal niemal niezauważalnie. Carnevan pokusił się o analizę swoich uczuć. Miał wrażenie, że jego świadomość jest zamknięta w szczelnym pudełku i miota się w nim we wszystkie strony. Świetlne plamy gasły z wolna na zamkniętych powiekach w miarę przystosowywania się siatkówki oka do ciemności.

   Do jego mózgu docierał niemy przekaz. Nie rozumiał go.

   Był zbyt obcy - zbyt niepojęty.

   Ale w końcu uformowały się słowa. Imię. Imię, które majaczyło na skraju ciemności, mgliste, trudne do uchwycenia. Nefert. Nefert.

   Rozpoznał je teraz. Przypomniał sobie seans, w którym uczestniczyli zeszłego tygodnia z Phyllis na jej prośbę. To było żałosne, zwyczajne zawracanie głowy - trąbki, światełka i szepczące głowy. Medium organizowało seanse trzy razy w tygodniu w starej kamienicy niedaleko Columbus Circle. Nazywała się Madame Nefert - a przynajmniej tak twierdziła, bo wyglądała bardziej na Irlandkę niż na Egipcjankę .

   Carnevan już wiedział, co to za bezgłośne polecenie. Idź do Madame Nefert, brzmiał rozkaz.

 

Carnevan otworzył oczy. W pokoju zupełnie nic się nie zmieniło. Niczego innego się nie spodziewał. W jego umyśle powstała już pewna bliżej nie sprecyzowana teoria, wzniecając iskierkę gniewnego rozdrażnienia faktem, że ktoś majstruje przy jego najbardziej osobistej własności - przy jego j a. To pewnie hipnoza, pomyślał. Podczas seansu Madame Nefert nie wiadomo jakim sposobem zdołała go zahipnotyzować i dziwne reakcje trapiące go ostatnio wynikały z pohipnotycznej sugestii. Było to przypuszczenie trochę naciągane, ale całkiem możliwe do przyjęcia.

   Carnevan, z racji swojej pracy w reklamie, zdany był na myślenie pewnymi schematami. Madame Nefert hipnotyzuje klienta. Ten klient wraca do niej zaniepokojony i rozumiejący co się dzieje, a medium oznajmia mu prawdopodobnie, że to duchy maczają w tym swe palce. Gdy klient jest już odpowiednio nastawiony - to pierwszy krok w kampanii reklamowej Madame Nefert wykłada na stół to, co ma do sprzedania.

   To podstawowa zasada gry. Wmówić klientowi, że coś jest mu niezbędnie do szczęścia. A potem mu to sprzedać.

   A więc to tak. Carnevan wstał, zapalił papierosa i włożył płaszcz. Poprawiając przed lustrem krawat przyjrzał się uważnie swojej twarzy. Wyglądał na tryskającego zdrowiem, reakcje miał normalne i w zupełności panował nad ruchami gałek ocznych.

   Przeraźliwie zadzwonił telefon. Carnevan podniósł słuchawkę .

   - Halo... To ty, Diano? Jak się masz, kochanie? Pomimo pachnącej szantażem działalności Diany Carnevan wolał unikać zadrażnień i nie komplikować jeszcze bardziej sytuacji. W duchu zaś zastąpił "kochanie" innym dosadnym epitetem, który nasunął mu się w tym momencie na myśl.

   - Nie mogę - powiedział w końcu. - Dziś wieczorem czeka mnie ważna wizyta. Chwileczkę, nie denerwuj się nie wystawiam cię wcale do wiatru! Czek wyślę jeszcze dzisiaj pocztą.

   To zobowiązanie odniosło chyba skutek i Carnevan odłożył słuchawkę. Diana nie wiedziała jeszcze o zbliżającym się terminie ślubu z Phyllis. Martwiło go trochę, jak przyjmie tę wiadomość. Phyllis, pomimo swego zachwycającego ciała, odznaczała się bezdenną głupotą. Atrybut ten relaksował z początku Carnevana, dając mu iluzoryczne poczucie wyższości w spędzanych razem chwilach. Teraz jednak głupota Phyllis mogła przysporzyć kłopotów.

   Później do tego wróci. Teraz liczyła się tylko Nefert. M a d a m e Nefert. Na jego ustach zakwitł pogardliwy uśmieszek. Tytuł za wszelką cenę. Szukać zawsze znaku towarowego. To robi wrażenie na kliencie.

   Wyprowadził samochód z garażu biurowca i dojechawszy aleją do śródmieścia, skręcił w Columbus Circle. Madame Nefert miała salon reprezentacyjny od frontu i kilka zagraconych pokoików, których nikt nigdy nie oglądał, bo prawdopodobnie trzymała tam swój sprzęt. O profesji kobiety informował plakat naklejony na okiennej szybie.

   Carnevan wszedł po schodkach i zadzwonił. Na dźwięk brzęczyka pchnął drzwi, wkroczył do środka, skręcił w prawo, przecisnął się przez drugie, uchylone do połowy drzwi i zamknął je za sobą. Okna zaciągnięte były kotarami. Pokój zalewała przytłumiona, czerwona poświata z narożnych lamp.

   Usunięto z niego wszystkie meble. Zrolowany dywan leżał pod ścianą. Na podłodze widniały znaki nakreślone fosforyzującą kredą. Pośrodku pentagramu stał poczerniały garnek. To było wszystko i Carnevan potrząsnął głową zdegustowany. Taka scenografia mogła zrobić wrażenie tylko na prostaczkach. Postanowił jednak grać dalej, dopóki nie zgłębi do końca mechanizmu tego dziwacznego popisu reklamowego.

   Przez szparę w lekko uchylonej zasłonie widać było alkowę, w której na prostym, twardym krześle siedziała Madame Nefert. Carnevan zauważył, iż kobieta nie zadała sobie nawet trudu, żeby przebrać się w swoje służbowe maskaradowe szaty. Z tą mięsistą, czerwoną twarzą i zaniedbanymi włosami przypominała sprzątaczkę z jakiejś komedii George'a Bernarda Shaw'a. Miała na sobie kwiecisty szlafrok, a spod jego zwisających luźno poł wystawała brudnobiała halka opinająca jej wydatny biust.

   Po twarzy tańczyły jej refleksy czerwonego światła. Popatrzyła na Carnevana szklistymi, pozbawionymi wyrazu oczyma. - Duchy są... - zaczęła i nagle zamilkła, a z głębi jej krtani dobył się zduszony charkot. Całym jej ciałem zaczęły wstrząsać konwulsyjne drgawki.

   - Madame Nefert - powiedział Carnevan tłumiąc cisnący mu się na usta uśmiech - chciałbym pani zadać kilka pytań.

   Nie odpowiadała. Niezręczne milczenie przeciągało się. Odczekawszy jakiś czas Carnevan zwrócił się ostentacyjnie ku drzwiom, ale i to nie skłoniło kobiety do odezwania się.

   Szła na całość. Rozejrzawszy się dookoła zobaczył coś białego w poczerniałym garnku i postąpił krok bliżej, żeby zajrzeć do wnętrza. O mało nie zwymiotował. Wyszarpnął z kieszeni chusteczkę i przyciskając ją do ust odwrócił się na pięcie, żeby spojrzeć na Madame Nefert.

   Ale nie potrafił znaleźć słów. Opanował się. Oddychając głęboko uświadomił sobie, że jego równowagę emocjonalną niemal zburzyła pomysłowa kartonowa wycinanka.

   Madame Nefert nie zareagowała. Pochylała się w przód łapiąc z trudem powietrze rzężącymi, chrapliwymi spazmami. Do nozdrzy Carnevana wpełzł ledwie uchwytny, nieprzyjemny odór.

   - Teraz! - zakomenderował ktoś ostro.

   Ręka kobiety poruszyła się w powolnym, niepewnym geście. W tym samym momencie Carnevan wyczuł w pokoju obecność kogoś trzeciego. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył małą, skuloną postać, która przycupnęła pośrodku pentagramu i wpatrywała się w Carnevana nieruchomym wzrokiem.

   Czerwone światło było przyćmione. Carnevan dostrzegał tylko głowę i bezkształtne ciało siedzącego w kucki mężczyzny - a może chłopca - ukryte pod ciemną opończą. Jednak sam widok głowy wystarczył, by serce zabiło mu żywiej z podniecenia.

   Bo to nie była całkowicie ludzka głowa. W pierwszej chwili Carnevanowi wydało się, że to czaszka. Twarz była ; chuda, powleczona bladą, przezroczystą skórą o barwie najprzedniejszej kości słoniowej i całkiem pozbawiona owłosienia. Miała trójkątny, trochę klinowaty zarys, bez wystających wzgórków kości policzkowych, które często czynią ludzkie czaszki tak odrażającymi. Oczy były na pewno nieludzkie. Biegły skosem niemal do miejsca, gdzie znajdowałaby się linia włosów, gdyby ta istota posiadała włosy, i przypominały posępny, szarozielony kamień upstrzony opalizującymi, roztańczonymi iskierkami podbarwionymi teraz na czerwono przez światło.

   Była to niezwykle piękna twarz o czystej, beznamiętnej perfekcji wypolerowanej kości. Ciała Carnevan nie widział, bo kryło się pod opończą.

   Czy ta dziwna twarz była maską? Carnevan wiedział, że nie. Subtelna, nieomylna odraza, jaką odczuwał całym swym fizycznym ja, mówiła mu, że ogląda strach.

   Odruchowo wyciągnął papierosa i zapalił go. Istota nie ! poruszyła się tymczasem i Carnevan uświadomił sobie nagle, że igła kompasowa znikła z jego umysłu.

   Z końca papierosa unosił się spiralami dym. On, Gerald Carnevan, stał w tym mrocznym, oświetlonym na czerwono pokoju z fałszywym medium przed sobą, narzuconym podstępnie transem za sobą i z - czymś - co siedziało w kucki nie dalej niż dwa metry od niego. Za oknem, o jeden blok dalej, kipiał życiem Columbus Circle ze swymi elektrycznymi neonami i ruchem ulicznym.

   Światła elektryczne kojarzyły się z reklamą. W mózgu Carnevana zaskoczył jakieś trybik. "Zadziwić klienta". W tym przypadku klientem był chyba on. Pierwsze, co przyszło mu do głowy, to posłać do wszystkich diabłów handlowców razem z ich wymyślnymi sztuczkami. Carnevan ruszył wprost na istotę.

   Miękkie, różowe, dziecinne usta rozchyliły się. - Zaczekaj, Carnevan - polecił osobliwie łagodny głos. - Nie przekraczaj pentagramu. I tak by ci się to nie udało, ale mógłbyś wywołać pożar.

   - No i klops - zauważył Carnevan omal nie wybuchając śmiechem. - Duchy nie posługują się potocznym angielskim. Co to za wygłupy?

   - No cóż - powiedział tamten nie poruszając się przede wszystkim, mów mi Azazel. Wcale nie jestem duchem. Już prędzej demonem. Co do potocznego angielskiego, to kiedy znalazłem się w twoim świecie, przystosowałem się do niego w naturalny sposób - i jestem przystosowany. Mój własny język nie może tu być słyszalny. Mówię w nim, ale ty słyszysz jego ziemski równoważnik. Jest automatycznie przystosowywany do twoich możliwości percepcyjnych.

   - Niech ci będzie - rzekł Carnevan. - I co teraz? Wydmuchnął dym nosem.

   - Jesteś nastawiony sceptycznie - stwierdził Azazel nadal pozostając w bezruchu. - Mógłbym cię przekonać w jednej chwili opuszczając pentagram, ale nie mogę tego uczynić bez twojej pomocy. Obecnie przestrzeń, którą zajmuję, istnieje równocześnie w obu naszych światach. Jestem demonem, Carnevan, i chcę ubić z tobą interes.

   - Spodziewam się za chwilę błysku flesza. Ale jeśli o to chodzi, to możesz sobie fotografować do woli. Nie dam się szantażować - oznajmił Carnevan myśląc o Dianie i czyniąc dla niej w duchu wyjątek.

   - Już się dajesz - zapewnił go Azazel i zdał zwięzłą relację z historii pożałowania godnego związku Carnevana z Dianą Bellamy.

   Carnevan poczuł, że się rumieni. - Wystarczy - uciął krótko. - A więc to szantaż, tak?

   - Pozwól mi wyjaśnić - od początku. Po raz pierwszy wszedłem z tobą w kontakt na tym seansie w zeszłym tygodniu. Nawiązanie kontaktu z istotami ludzkimi jest nieprawdopodobnie trudne dla mieszkańców mojego... mojego wymiaru. Ale w tym przypadku udało mi się. Zaszczepiłem w twej podświadomości pewne myśli i z ich pomocą przytrzymałem cię.

   - Co to za myśli?

   - Zaspokojenie ambicji - powiedział Azazel. - Śmierć twojego starszego wspólnika. Pozbycie się Diany Bellamy. Zdrowie. Władza. Tryumf. Hołubiłeś potajemnie te myśli i w ten sposób więź między nami została ustanowiona. Nie była jednak wystarczająca, bo nie mogłem się właściwie z tobą komunikować, dopóki pracowałem nad Madame Nefert.

   - Wal dalej - powiedział spokojnie Carnevan. - Ma się rozumieć, że to szarlatanka.

   - Masz rację - uśmiechnął się Azazel. - Ale ona wywodzi się z Celtów. Skrzypce bez skrzypka są bezużyteczne. Udało mi się jakoś opętać ją i nakłonić do poczynienia przygotowań niezbędnych do mojej materializacji. Potem ściągnąłem tutaj ciebie.

   - I łudzisz się, że ci uwierzę?

   Tamten wzruszył niecierpliwie ramionami. - W tym trudność. Jeśli mnie zaakceptujesz, mogę ci dobrze służyć - nawet bardzo dobrze. Ale nie zrobisz tego, dopóki nie uwierzysz.

   - Nie jestem Faustem - zakpił Carnevan. - Nawet gdybym ci uwierzył, to skąd przychodzi ci do głowy, że byłbym skłonny... - urwał.

   Przez sekundę panowała cisza. Carnevan rzucił gniewnie papierosa na podłogę i przydeptał go. - We wszystkich starych legendach - mruknął po nosem - w folklorze wszędzie tego pełno. Pakty z demonami. I zawsze o jedno. Ale ja jestem ateistą, a może agnostykiem. Sam nie jestem pewien, którym. Dusza - nie wierzę, że mam takie coś. Kiedy umieram, jest tylko nicość.

   Azazel przyglądał mu się w zadumie. - Musi być, oczywiście, jakaś cena. - Dziwny wyraz przemknął przez twarz istoty. Była w nim kpina, ale i strach. Kiedy ponownie przemówił, w jego głosie pojawił się pośpiech.

   - Mogę ci służyć, Carnevan. Mogę ci dać, co tylko zapragniesz - sądzę, że wszystko.

   - Dlaczego wybrałeś akurat mnie?

   - Przyciągnął mnie tamten seans. Ze wszystkich obecnych ty byłeś jedynym, z którym udało mi się skontaktować.

   Carnevan nachmurzył się słysząc to wątpliwe pochlebstwo. Nie mógł w to uwierzyć. - Nie miałbym nic przeciw... - powiedział w końcu - gdybym był przekonany, że to nie jakaś sztuczka. Podaj mi więcej szczegółów. Co konkretnie mógłbyś dla mnie zrobić?

   Azazel rozwinął temat. Kiedy skończył, Carnevanowi błyszczały oczy.

   - Nawet cząstka tego...

   - To dosyć proste - naciskał Azazel. - Wszystko już gotowe. Ceremonia nie trwa długo, a ja będę cię przez nią prowadził krok po kroczku.

   Carnevan mlasnął językiem uśmiechając się. - Coś takiego. Nie do wiary. Wmawiam sobie, że jesteś realny... ale gdzieś głęboko w duchu usiłuję znaleźć logiczne wyjaśnienie. No i za proste to wszystko. Gdybym był przekonany, że jesteś tym, za kogo się podajesz, i potrafisz...

   - Czy wiesz coś o teratologii? - przerwał mu Azazel.

   - O czym? A tak... coś mi się obiło o uszy.

   Istota wstała powoli. Carnevan dostrzegł, że miała na sobie obszerną opończę z jakiegoś ciemnego, nieprzezroczystego, połyskliwego materiału.

   - Jeśli nie ma innego sposobu, aby cię przekonać - powiedziała - i ponieważ nie mogę opuścić pentagramu, muszę uciec się do tego.

   Carnevana, patrzącego, jak delikatne, smukłe dłonie manipulują przy zapinkach opończy, tknęło przyprawiające o mdłości przeczucie. Azazel rozchylił poły.

   Niemal natychmiast owinął się z powrotem swoim okryciem. Carnevan nie wykonał najmniejszego ruchu, ale po brodzie ciekła mu krew.

   Na chwilę zaległa cisza, a kiedy już Carnevan zdecydował się odezwać, rozszedł się po pokoju chrapliwy, rzężący bełkot. Odzyskał głos.

   Niespodziewanie dla niego samego słowa wydobywały się zeń półwrzaskiem. Nagle wykonał w tył zwrot, pognał do kąta i stanął tam, mocno przyciskając czoło do ściany. Kiedy się odwrócił, twarz miał już bardziej opanowaną, chociaż połyskiwał na niej pot.

   - Tak - wymamrotał. - Tak?

   - Tędy wiedzie droga... - zaczął Azazel.

 

Nazajutrz Carnevan siedział za swoim biurkiem i przyciszonym głosem rozmawiał z demonem, który rozwalał się w fotelu niewidzialny dla wszystkich z wyjątkiem jednego człowieka, przy czym jego głos był podobnie zamaskowany. Promienie słońca wpadały ukosem przez okna, a chłodny wietrzyk przynosił stłumiony zgiełk ulicy. Siedzący tak sobie Azazel wydawał się nieprawdopodobnie realny; jego ciało spowijała opończa, a przypominająca czaszkę piękna głowa bielała w słońcu.

   - Mów cicho - upomniał demon Carnevana. - Mnie nikt nie może usłyszeć, ale ciebie słyszą. Szepcz... albo po prostu myśl. Ja zrozumiem.

   - Niech ci będzie. - Carnevan potarł świeżo wygolony policzek. - Lepiej przystąpmy do układania planu kampanii. Wiesz przecież, że będziesz musiał zapracować na moją duszę.

   - Co? - przez sekundę demon sprawiał wrażenie zakłopotanego; potem zachichotał cicho. - Jestem na twoje usługi.

   - Po pierwsze - nie wolno nam wzbudzać podejrzeń. Nikt by nie uwierzył, że to prawda, ale nie chcę, żeby brali mnie za pomylonego - chociaż wcale nie wykluczone, że nim jestem - kontynuował swój logiczny wywód Carnevan. - Ale na razie nie będziemy roztrząsać bliżej tego tematu. Co z Madame Nefert? Ile ona wie?

   - Zupełnie nic - zapewnił go Azazel. - Znajdowała się w transie i była pod moją kontrolą. Po przebudzeniu nic nie pamiętała. Ale jeśli chcesz, mogę ją zabić.

   Carnevan podniósł rękę. - Tylko spokojnie! To tu właśnie popełniali błędy ludzie tacy jak Faust. Dostawali amoku, władza uderzała im do głowy i pakowali się w terapaty, z których potem nie mogli się już wyplątać. Wszelkie morderstwa, jakie przyjdzie nam popełnić, muszą być podyktowane absolutną koniecznością. A właśnie! Jaką ja mam władzę nad tobą?

   - Sporą - przyznał Azazel.

   - Przypuśćmy, że każę ci, żebyś się zabił - powiem ci, żebyś to zrobił?

   W odpowiedzi demon wziął z biurka nóż do papieru i wbił go sobie głęboko w opończę. Pomny tego, co znajduje się pod wierzchnim okryciem Azazela, Carnevan pośpiesznie odwrócił wzrok.

   Azazel z uśmiechem odłożył nóż. - Samobójstwo pod jakąkolwiek postacią jest w przypadku demona niemożliwe do popełnienia.

   - A w ogóle można cię zabić?

   Przez chwilę panowała cisza. - Ty byś nie mógł - odpowiedział w końcu Azazel.

   Carnevan wzruszył ramionami. - Sprawdzam wszystkie ewentualności. Chcę po prostu wiedzieć, na czym stoję. Musisz być posłuszny moim myślom. Zgadza się?

   Azazel pokiwał głową.

   - No tak. Wyjaśnijmy więc sobie od razu, że nie chcę, aby ni z tego, ni z owego spadł mi z nieba milion dolarów w złocie. Posiadanie złota i tak jest nielegalne, i ludzie zaczęliby zadawać pytania. Wszelkie korzyści, jakie mi przypadną w udziale, muszą przychodzić naturalną drogą, bez wzbudzania najmniejszych podejrzeń. Gdyby Eli Dale zmarł, firma zostałaby bez starszego wspólnika. Jego miejsce zająłbym ja. Wiąże się z tym przyrost dochodów wystarczający, jak na moje potrzeby.

   - Mogę ci dać największą fortunę na świecie - zasugerował demon.

   Carnevan roześmiał się pobłażliwie. - I co potem? Wszystko stałoby się dla mnie za proste. Pragnę odczuwać ten dreszczyk emocji zdobywając wszystko samodzielnie z niewielką twoją pomocą. Co innego raz oszukać w pasjansie, a co innego kantować przez całą grę. Mam wiele wiary w siebie i chcę się w niej utwierdzić - podbudować swoje ego. Ludzie, tacy jak Faust, szybko się wykańczali. Król Salomon musiał się śmiertelnie nudzić. On zresztą nigdy nie korzystał ze swojego mózgu i założę się, że mózg mu zanikł. A weź takiego Merlina! - Carnevan uśmiechnął się. - Tak się przyzwyczaił do wzywania diabłów, żeby we wszystkim go wyręczały, że początkujący czarownik pokonał go bez żadnego trudu. Nie, Azazelu - chcę, żeby Eli Dale umarł, ale śmiercią naturalną.

   Demon oglądał swoje smukłe białe dłonie.

 ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin