Nieprawe łoże (2006).doc

(1223 KB) Pobierz



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Marcin Wolski

 

 

 

 

Nieprawe łoże

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

2006


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Niniejsza książka zawdzięcza swoje powstanie paru osobom.

Pawłowi Zawadzkiemu, który wpadł na pomysł, by na bazie pracy Piotra Gontarczyka o

PPR-ze zamówić u mnie powieść z tamtych lat. Michałowi Jeżewskimu, który rzecz zamówił,

a następnie wyegzekwował oraz Piotrowi Gontarczykowi, który nie tylko zgodził się służyć

jako półprodukt, ale jeszcze podjął się roli konsultanta i przewodnika po okupacyjnej

Warszawie. Było to doświadczenie dość zabawne, historyk młodszy ode mnie o generację

oprowadza mnie z niezwykłym znawstwem po czasach, w których nas obu nie było na

świecie.

Każdy człowiek jest tworem swoich osobistych doświadczeń, swoich lektur i swoich

znajomych. To zbiornik, z którego czerpie wiedzę i inspirację. Dziękując trzej wyżej

wymienionym panom, z wdzięcznością myślę o wszystkich tych, których w swoim życiu

spotkałem i wysłuchałem, bo przecież bez nich nie byłoby tej opowieści.

 

 

Marcin Wolski


 

 

 

 

 

1.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Samochód zaparkowałem w alei Armii Ludowej, prawie przy samym placu Zbawiciela i

nie bawiąc się w zakładanie blokady na kierownicę, szybko skręciłem w Mokotowską.

Miałem dzień wzmożonej ufności? Zapewne! A może po prostu szczęśliwi nie boją się

złodziei? Zdawałem sobie sprawę,              że cały jeszcze pachnę Martą. Palce, usta, broda...

Niesamowite wrażenie, piętnaście minut wcześniej byłem z nią, przy niej, w niej... a i teraz

nadal towarzyszyła mi ta przedziwna woń miodu, mleka i poziomek. Skąd w tym wszystkim

wzięły się poziomki?

Ciemnawy hol w obszernym gmachu zajmowanym przez Region Mazowsze zaatakował

moje zmysły tradycyjnym rejwachem, gorączkową krzątaniną i tą nieprawdopodobną, nie

wiadomo skąd wyrojoną aktywnością, którą rok wcześniej wyzwoliła w nas wszystkich

„Solidarność”. We wszystkich? No, prawie we wszystkich. W szkole nie uległ jej pan Bolo,

wf-men – który związki ze Służbą Bezpieczeństwa miał wypisane na twarzy – oraz woźna,

wdowa po milicjancie, który bohatersko poległ na służbie (spadł po pijaku z dachu jakiegoś

gołębnika). No i dyrektor. Nasz „kochany” Dyro, znienawidzony na równi przez uczniów, jak

i przez grono pedagogiczne. Wprawdzie Hipolit Wernicki zapisał się do NSZZ zaraz we

wrześniu 1980 roku, na zebraniu założycielskim, ale szybko wycofał swój podpis, twierdząc,

że jako zwierzchnik placówki edukacyjnej winien być bezstronny. Nie przeszkadzało mu to

pozostawać czynnym członkiem Związku Nauczycielstwa Polskiego.

Rzuciłem okiem na tłumek kłębiący się w kącie holu przed niewielkim sklepikiem z

bezdebitowymi wydawnictwami i kamiennymi schodami pobiegłem na górę, mijając po

drodze charakterystyczną postać w dżinsowym uniformie.

– Cześć, Jacku!

– Czołem, Maćku! – odpowiedział mi Kuroń.

W kanciapie u Ryśka Adamskiego, mego przyjaciela z Regionu Mazowsze, obok sali z

dalekopisami, czekał na mnie komplet regionalnej prasy związkowej i trochę publikacji

nadesłanych z różnych niezależnych oficyn. „Tygodnik Solidarność” nabyłem wcześniej w

kiosku koło szkoły i zdążyłem przejrzeć jeszcze przed spotkaniem z Martą. Na pierwszej

stronie bił po oczach dramatyczny „Apel do członków Związku i całego społeczeństwa”,

wydany w związku z narastającym konfliktem z władzą. Sukces betonu na nadzwyczajnym

zjeździe PZPR-u, bezczelnie zerwane przez Rakowskiego rozmowy rządu z „Solidarnością”,


 

 

 

blokada warszawskiego ronda na skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich z Marszałkowską i

dziesiątki terenowych konfliktów źle wróżyły najbliższym miesiącom.

– Czy nie obawiasz się,              że władza wcale nie zrezygnowała z wariantu siłowego? –

zapytałem Ryszarda.

– Żarty – zaśmiał się ten ryży byczek o wyglądzie pasującym bardziej do ochroniarza niż

konspiratora. – Wiadomo, coś tam te misie z pewnością kombinują, ale nie dadzą rady, jest

nas 10 milionów!

– Obyś miał rację – odparłem. A Rysiek, zmieniając temat, uraczył mnie jakimś

dowcipem o Breżniewie, Honeckerze i Husaku, który usłyszał w kuluarach krajówki w

Gdańsku. Zaproponował również piwo, które wbrew przepisom miał zawsze na podorędziu.

Odmówiłem i szybko zapakowałem bogaty zestaw biuletynów z tytułami wypisanymi

solidarycą. Któryś już raz konstatowałem,              że moje myśli pracują doskonale na dwóch

niezależnych ścieżkach. Jedna dotyczyła „Solidarności”, druga ciągle Marty. „Dwie miłości,

które odmieniły moje życie – pomyślałem – „Solidarność” i Marta, Marta i „Solidarność”.

Obie tym wspanialsze, iż nieoczekiwane”.

Kim byłbym bez nich? Wystarczyło cofnąć się rok, by uświadomić sobie ogrom zmian.

Przed wakacjami 1980 roku byłem doskonale ustabilizowanym trzydziestopięciolatkiem,

lubianym przez młodzież nauczycielem geografii w podwarszawskim ogólniaku. Po stronie

aktywów mogłem wpisać mieszkanie w szeregowym segmencie na Saskiej Kępie,  żonę,

wprawdzie nie gwiazdę filmową, ale za to z tatusiem, prominentnym członkiem

Warszawskiego Komitetu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, pięcioletnią córeczkę, no

i „malucha” barwy (w tych rzadkich chwilach kiedy nie był brudny) bahama yellow, nabytego

dzięki otrzymanemu talonowi. Czego trzeba więcej do szczęścia i świętego spokoju? A

pasywa? Oczywiście nie zrealizowałem               żadnego z mych młodzieńczych marzeń: nie

opłynąłem dookoła Ziemi, nigdy nie byłem na safari w Afryce, nie stanąłem na biegunie, ani

na Dachu              Świata. A nasze podróże po Europie wypakowanym po sam dach fiacikiem, z

oszczędnościami na każdym kroku, stanowiły jedynie blady cień tego, co sobie wyobrażałem

kiedy byłem dzieckiem. I tak dobrze, że dzięki uczelnianej znajomości z naczelnym jednego z

młodzieżowych pisemek mogłem pisać o podróżach na ilustrowanych              łamach

socjalistycznego organu, wyciskając z banalnej, pijackiej ekskursji na BAM syberyjską

przygodę, pełną fascynacji męskimi przyjaźniami i surową przyrodą dziewiczej tajgi.

A jeśliby ten bilans podrążyć  głębiej? Moje małżeństwo – nie ma co ukrywać – od

początku było poczekalnią, która z czasem stała się dla nas obojga zaciszną kolejową

bocznicą. Zwłaszcza że „pociąg marzeń” jakoś nie nadjeżdżał. „Trudnych czasów nie da się

przejść w pojedynkę” – tłumaczył mi w czasie jednej z nocnych dysput Artur. Mój przyjaciel

od piaskownicy, który przeniósł się do Warszawy mniej więcej w tym samym czasie co ja. I

musiałem się z tym zgodzić. Zresztą Arturowi niezwykle łatwo było teoretyzować, był od lat

rozwodnikiem. A ja... Kim byłem naprawdę, nie patrząc się na dane wpisane w ankietę


 

 

 

personalną? Wygodnym konformistą?

Kiedyś, bardzo dawno temu, Grażyna pociągała mnie swoją energią, optymizmem i

zaradnością, z jaką kultywowała nasze domowe ognisko w postaci gazowego pieca do

centralnego ogrzewania. Teraz kobieta dzieląca czas między Instytut, a wiecznie chorującą

Basię w niczym nie przypominała mi tamtej wiośnianej dziewczyny z grubym, złocistym

warkoczem, którą poznałem na studenckim obozie. Inna sprawa, czy ja byłem w jej oczach

tym samym chudym, bladym wyrostkiem, którego wystające żebra kojarzyły się wszystkim z

kaloryferem zamontowanym na sztorc. Owszem, Grażka była ciągle stałym i zapewne

niezbędnym elementem mojej egzystencji, ruchomym meblem, nierozpalającym jednak

więcej emocji niż etażerka, na której gromadziłem zdobywane niemałym wysiłkiem stare

numery „National Geografic”.

Artur twierdził,              że takie osobniki jak ja, wiecznie kroczące z głową w chmurach,

pozbawione wsparcia i opieki twardej              życiowej realistki, jaką niewątpliwie jest Grażyna –

łącząca w niepojęty sposób obowiązki matki, żony i pracownika naukowego, dbającą o dom,

o zaopatrzenie lodówki, a nawet o komfort psychiczny męża – byłyby skazane na wymarcie.

Pewnie prawda. Trudno powiedzieć o mej              ślubnej złe słowo – w porównaniu z              żoną

Wernickiego, która notorycznie przyprawiała mu rogi, czy z byłą połowicą Adamskiego (po

roku małżeństwa wyrzuciła go z domu) – moja pani doktor była niemal aniołem. Tolerowała

moje drobne szaleństwa, pobłażała doraźnym flirtom, a nawet kiedy oddałem serce

„sentymentalnej pannie S”, postanowiła to przeczekać. Do tej pory umiejętność

przeczekiwania była najpotężniejszym atutem decydującym o trwałości naszego stadła. Czy

miała jakieś poglądy, a konkretnie, czy była genetycznie uwarunkowana przez ojca komucha?

Po tylu wspólnie spędzonych latach po prostu nie mam zdania. Kiedy ją poznałem, podczas

jednej z pierwszych rozmów z zaskoczeniem dowiedziałem się, że nie wie nawet kto jest

ministrem spraw zagranicznych w rządzie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, a co gorsza, nie

uważa tego za okoliczność wstydliwą. „A do czego miałoby to mi być potrzebne? Jak

interesuje cię polityka, to pogadaj z tatą”.

W czasach małej stabilizacji dobrego wujka Gierka kompletne desinteressement wobec

rzeczywistości nie było stanowiskiem pozbawionym sensu, ale w okresie burzy i naporu?

„Możesz nie interesować się polityką, ale prędzej czy później ona zainteresuje się tobą” –

twierdził Artur. I jak zwykle miał rację. Jak tu nie wierzyć w sprawczą rolę Najwyższego

Reżysera?

Wiosną 1981 roku, wkrótce po zażegnaniu kryzysu bydgoskiego, kiedy widma strajku

powszechnego i stanu wyjątkowego krążyły nad Polską, w moim doskonale ustabilizowanym

życiu doszło do paru zdarzeń przełomowych. 10 maja, po rocznej, beznadziejnej walce z

nowotworem, który zaczął się od bezbolesnej narośli na udzie, ale w szybkim tempie

zdewastował cały organizm, zmarł Artur. Trzy dni później na burzliwym zebraniu szkolnego

koła „Solidarności” pani Langmann, powszechnie nazywana „Chemicą” (a mniej


 

 

 

powszechnie „kurwiszonem na kaczych nogach”), poddała w wątpliwość moje kwalifikacje

jako delegata na regionalny zjazd „Solidarności”. Nie podobała się jej moja umiarkowana

postawa, jaką wykazywałem, pełniąc funkcję szkolnego przewodniczącego Związku, a także

zwracała uwagę na obciążenie rodzinne, jakim była osoba mojego czerwonego teścia. W

podtekście litanii zarzutów czaił się jeszcze jeden argument, którym coraz szerzej szermowali

„prawdziwi Polacy” z Regionu: „Kolega Maciej” pół-, a w najlepszym razie ćwierć-Żyd nie

był najlepszym kandydatem do władz związku zawodowego w katolickim kraju. Piękny

nokaut, prawda?

Mogłem naturalnie kilkoma słowami zniszczyć koleżankę Langmann, wnuczkę rabina, a

do niedawna radną z ramienia PZPR, ale nie miałem na to ochoty. Ku zaskoczeniu wszystkich

totalnie odpuściłem, zrezygnowałem z kandydowania, złożyłem także rezygnację z

dotychczasowej funkcji. Dlaczego? Chyba po prostu miałem dość ludzkiej głupoty, zawiści, a

także całej tej związkowej orki, bo choć „koleżeństwo” z ochotą dawało się wybierać do

rozmaitych władz, kiedy przychodziła jakaś robota, zostawałem sam. Nie chcąc by

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin