Błękito-Purpurowy Matuzalem.pdf

(1377 KB) Pobierz
KAROL MAY
„BŁĘKITNO-PURPUROWY
MATUZALEM”
Był żywą legendą, owego uniwersyteckiego miasteczka i swojej Almae Matris.
Od Bóg wie ilu semestrów mieszkał w Pieprzowym Zaułku i studiował - no tak, któż to
mógłby powiedzieć, co właściwie błękitno-purpurowy Matuzalem studiował! Gdybyś czytelniku z
ciekawości zapytał o przedmiot tych studiów, dostałbyś odpowiedź, ale odpowiedź znaczoną
klingą, odpowiedź nie byle jaką. Matuzalem bowiem uchodził słusznie za najlepszego szermierza.
O czasie co do minuty oznaczonym Matuzalem wychodził z domu, w którym mieścił się na par-
terze wspaniale urządzony sklep herbaty Chińczyka Ye-Kin-Li, prze-chodził przez ulicę w
towarzystwie swego służącego, skręcał na prawo w ulicę Humboldta i znikał tam za drzwiami
„Pocztyliona z Niniwy. ‘Paką to niecodzienną nazwą ochrzcili studenci popularną piwiarnię. O
dokładnie określonej chwili opuszczał ten lokal i wracał tą samą drogą do domu.
Powtarzała się ta wędrówka regularnie trzy razy dziennie: przed obiadem, po obiedzie i
wieczorem.
Odbywała się z taką regularnością, że mieszkańcy ulicy Humboldta i Pieprzowego Zaułka
nakręcali zegary według odgłosu kroków Matuzalema.
Lecz oto pewnego dnia daremnie wypatrywano błękitno-purpurowego Matuzalema.
Dziwiono się i potrząsano głowami. Kiedy nie ukazał się również następnego dnia, zdziwienie
ustąpiło miejsca nie-pokojowi. Na trzeci wreszcie dzień postanowiono zasięgnąć języka u jego
gospodyni, pani Stein. Okazało się, że student uiścił komorne za dwa lata z góry i znikł, przepadł.
Ale gdzie? Na żaden ślad nie naprowadziły wiadomości, uzyskane od pani Stein. Tajemniczość
sprawy potęgowało równoczesne zniknięcie syna gospodyni. Musiała ona zatem znać cel podróży.
Uporczywie jednak odmawiała informacji, tak więc według wszelkiego prawdopodobieństwa,
mieszkańcy Pieprzowego Zaułka znaleźli się w obliczu zagadki, której rozwikła-nie należało
zostawić przyszłości.
Lecz owego przedpołudnia, kiedy błękitno-purpurowy Matuzalem po raz ostatni zjawił się
w „Pocztylionie z Niniwy, sam nawet nie przypuszczał, że nie wróci tutaj nie tylko po obiedzie,
ale przez długie miesiące.
Jak zazwyczaj, z dostojną, niedźwiedziowatą powolnością kroczył po ulicy Humboldta, z
powrotem do domu, ubawiony w głębi duszy zainteresowaniem, jakiego teraz, podobnie jak i
zawsze, był sprawcą. O tak, jego widok był nie lada atrakcją.
Wysoki i szeroki, doprawdy z rodu olbrzymów, pchał przed sobą swój hektolitrowy brzuch
z dostojnością chińskiego mandaryna pierwszej rangi. Broda ciemna, szeroka, starannie
pielęgnowana, okalała twarz, odznaczającą się ową osobliwą pełnią i barwą, które stanowią
wyłączny przywilej Germanina, który pyszni się, że niemieckie piwo przewyższa wszystkie inne
narodowe trunki. Na ukos poprzez całą tę pełną i barwną twarz ciągnęła się szeroka blizna, dzieląc
na dwie nierówne części nos - ale co za nos! W pierwszej fazie rozwoju był prawdopodobnie tym,
co nazywają orlim nosem, z biegiem czasu ostre kontury nabierały tuszy, z każdym semestrem
coraz to znaczniejszej. Na domiar nos oblekał się barwą, która w swoim czasie przechodziła przez
wszystkie odcienie, od jaskrawego koloru surowe-go mięsa do głębokiego błękitno-purpurowego.
Właściciel tego nochala twierdził, że ta kolorystyka jest następstwem rany, zadanej szablą;
korporanci natomiast byli odmiennego zdania. Tak czy owak, jedno należy stwierdzić: właśnie
kolor nosa oraz niezwykła ilość semestrów nadały naszemu bohaterowi przezwisko błękitno-
purpurowego Matuzalema.
Nasz bohater nosił sznurowany surdut z błękitnego aksamitu, czerwoną kamizelkę, białe
skórzane spodnie i wysokie lakierowane buty z ogromnymi, stale brzękającymi, meksykańskiego
pochodzenia, ostrogami, o kółkach ogromnej średnicy. Na spadających na plecy gęstych lokach
siedziała czapeczka cerevis. Ręce spoczywały zazwyczaj w kieszeniach spodni. Między zębami
tkwił ustnik perskiego cybucha wodnego, a nad ustnikiem unosiły się gęste kłęby dymu. Przed
Matuzalemem stąpał ciężko ogromny nowofunlandczyk, trzymający w pysku dwulitrowy kufel
swego pana. Za Matuzalemem kroczył jego czyścibut, trzymając w lewej ręce cybuch wodny,
który mieścił co najmniej funt tytoniu! Ponad metrowa rurka gumowa szła do ust pykającego
studenta. W prawej zaś ręce sługus trzymał, niczym karabin, długi, cienki przedmiot, w którym
przechodnie, ku swemu zdumieniu, poznawali po prostu obój. Znakomity ten instrument był
przeznaczony do dawania sygnałów piwoszom, do uświetnienia niezliczonych hura, stu lat i do
akompaniamentu studenckim pieśniom.
Nosiciel fajki oraz oboju wydawał się , tak, jak i jego pan, wielkim oryginałem. Z twarzy ,
upstrzonej niezliczonymi brodawkami i bruzdami, które zatarły tak zwane rysy, nie sposób było
określić wieku. Gdy kroczył butnie za swoim panem, na nim tylko skupiając uwagę, można mu
było przypisać lat przeszło czterdzieści. W przystępie dobrego humoru, kiedy chytrze błyskał
małymi oczkami, kiedy uwijał się zręcznie i okazywał niespożytą żwawość, wówczas niewiele
ponad dwadzieścia. Gdy go o wiek pytano, nigdy nie odpowiadał. Taił go podobnie, jak ilość
semestrów swego pana i rozkazodawcy. Długa, szczupła postać była ubrana niemal tak, jak
Matuzalem; tylko zamiast cerevis nosił na strzyżonej krótko głowie czapkę z białego płótna bez
daszka, przypominającą kołpaki kucharzy i cukierników.
Tak to kroczyli ulicą Humboldta, a następnie Pieprzowym Zaułkiem, na przedzie pies, za
nim pan, a na końcu pucybut; każdy zachowywał jednakową niemal godność i majestat.
Przechodnie od-prowadzali ich uśmiechniętymi spojrzeniami.
Zamierzali wejść do sieni domu, gdy w tej samej chwili otworzyły się drzwi chińskiego
sklepu i na progu ukazał się właściciel w szerokim, oryginalnym stroju Niebiańskiego Państwa. Był
wielkim przyjacielem studenta; nauczył się od niego niemieckiego języka, w zamian
wtajemniczywszy go w trudne arkana chińskiej mowy. Dzięki temu Matuzalem w owym czasie
władał już chińskim wcale znośnie.
- Tszing! - powitał go głębokim ukłonem kupiec.
- Tszing, tszing; mój drogi Ye-Kin-Li! - odpowiedział student silnym basem. - Czy
zamierza pan wyjść?
-J’s sze tsze. Tszu! Tak, panie. Na policję,
- Na policję? Co pana tam prowadzi? Czy znalazł pan jakiś zgubiony klucz? A może ma pan
odsiedzieć karę za podrabianie herbaty?
Chińczyk, przebierając palcami po warkoczu; wysoko wzniósł bezwłose brwi i odrzekł:
- Pan sobie kpi ze mnie! Ye-Kin-Li nigdy nie będzie karany, albowiem towar, który
sprzedaje, jest niefałszowany, tani i czysty. Rzecz w tym, że dostałem list z ojczyzny i mam go
przekazać pewnemu tutejszemu obywatelowi. Ponieważ nie znalazłem jego nazwiska w księdze
adresowej, więc zwrócę się po informację do urzędu.
- Nie trudź się, mój czcigodny. Najpewniejsza księga adresowa spoczywa tutaj - mówiąc to,
wskazał na własne czoło - nie darmo nazywają mnie Matuzalemem. Wielu się rodzi i wielu umiera.
Tysiące przybywają jako zielone młodziki i odchodzą jako bladzi filistrzy; ja jeden zostaję, jak
skała pośród lotnych piasków. Nazwisko ich uwieczniłem w niewydrukowanych jeszcze
rocznikach mego geniuszu. Jakże więc brzmi nazwisko poszukiwanego obywatela? Kupiec
wyciągnął z rękawa list i pokazał studentowi. Chińczycy, jak wiadomo traktują rękawy jako
kieszenie. List nie miał znaczka, ani stempla. Pewnie przybył wraz z jakąś przesyłką. Adres,
kreślony nie piórem, lecz pędzelkiem, brzmiał, jak następuje:
Do nauczyciela Józefa Ferdynanda, Steina, dawniej zamieszkałego przy ulicy Górnej 12,
parter; lub do jego krewnych. Student z namysłem wpatrywał się w papier.
- Hm! - rzekł. - A więc nie można go znaleźć w książce adresowej?
- Nie.
- Ja też mogę potwierdzić, że nie ma tutaj nauczyciela o podobnym nazwisku. Zapewne
adresat już nie żyje. Chyba jest to nieboszczyk, małżonek mojej gospodyni! Powierz mi pan tę
epistołę na kilka chwil, drogi przyjacielu! Sprawdzę to.
Rzekłszy to, ruszył na schody. Pies z pucybutem, którzy się zatrzymali za przykładem
swego pana, nie spodziewali się takiego nagłe-go wyskoku. Nowofunlandczyk dał susa w bok;
pucybut starał się zachować godność. Trzeba dodać, że Matuzalem podczas rozmowy wyjął z ust
ustnik fajki, teraz zaś wetknął go z powrotem. Gdyby jednak pucybut dotrzymał mu kroku, nie
doszłoby do nieszczęścia. Jego powolność sprawiła, że rurka gumowa, wyciągnięta nadmiernie,
wyrwała mu z ręki szklaną banię fajki. Pragnąc ją uchwycić, pogorszył jeszcze sytuację, bańka
poleciała na psa i rozbiła się w kawałki; jej gorąca zawartość rozlała się po szyi nowofunlandczyka.
Ocalałe resztki cybucha powlókł za sobą mknący po schodach student, który dopiero po chwili
spostrzegł katastrofę, zatrzymał się 9 i odwrócił.
Przekonał się, że ocalała jedynie rurka i nasada fajki. Pies głośno szczekał, pucybut
przewrócił się na psa i leżał plackiem, nie wypuszczając z rąk oboju. Chińczyk stał nad nim,
złożywszy dłonie i wołał przestraszony:
-O Nieou-nieou-nieou! Chi-tchin, chi-tchin! Chi-nieou!
Wszystko razem składało się na tak komiczny obraz, że student nie pomyślał nawet o stanie
swej cennej fajki, lecz śmiejąc się, zawołał:
- Ależ, Godfrydzie de Bouillon, cóżeś ty narobił!
Trzeba wiedzieć, że sługa Matuzalema z niepamiętnych już przyczyn otrzymał od
studenterii przezwisko Godfryda de Bouillon. Skoczył na równe nogi i odpowiedział z wściekłością
raczej, niż z zakłopotaniem:
- Cóż ja narobiłem? Niby ja to narobiłem? Kto wyrwał mi z ręki wodny globus i kto mnie
rozciągnął wraz z obojem na niegościnnym bruku? Wraca ci człek w pełni dostojeństwa od bożka
Bachusa do swoich domowych pieleszy i ledwie zdążył stanąć przed bramą, a tu ci na drodze taka
pokraka z warkoczem i wyzywa się od nieou ! A propos, co to właściwie znaczy?
Ostatnie gniewne pytanie było skierowane do Chińczyka. Lecz odpowiedział student:
- Nieou oznacza wołu. Trzy razy powtórzone oznacza trzykrotne bydlę.
- Pięknie! A chi-tchin?
- Ofiara losu, niezguła, powolny Sancho Pansa.
- Jeszcze piękniej! Panie Ye-Kin-Li, zamierzał pan się sam prze-spacerować do
komisariatu; zbyteczna fatyga, łaskawy panie, gdyż każę tam pana zaprowadzić! Posadzimy pana
za kratki. Wprzód jednakże pragnę panu pokazać, jak to za pomocą swego ulubionego instrumentu
odpowiada na podobne obelgi każdy muzykalnie wykształcony ćuropejczyk.
Podniósł obój, ujął go jak maczugę i tak uzbrojony, sunął ku Chińczykowi. Czyż kupiec
musi być bohaterem? Ye-Kin-Li uważał, że najlepiej będzie zrejterować. Wpadł do sklepu i
zaryglował za sobą drzwi.
- Otóż to, ukrył się za kulisami - roześmiał się Godfryd de Bouillon. - Zwyciężyłem.
Zrzekam się owoców wiktorii i zajmę się raczej strącaniem w szczęśliwe mroki zapomnienia tych
oto szczątków błogiej, pełnej chwały przeszłości.
Zakończywszy orację tym pysznym frazesem, zaczął zbierać kawałki szkła. Matuzalem
rzucił ocalałą rurkę gumową i poszedł do gospodyni.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin