Carlyle Liz - Pakt z diabłem.doc

(1619 KB) Pobierz

 

 

PAKT Z DIABŁEM

 

Piotr Maksymowicz

 

 

Tytuł oryginału: A Deal  with the Devil

Projekt okładki: Olga Reszelska Korekta: Alicja Chylińska

Copyright © 2004 by S. T. Woodhouse

An original publication of Pocket Books, a division of Simon and Schustcr Inc.

Copyright for the Polish translation Wydawniclwo "bis" 2006

ISBN 83-89685-59-0

Wydawnictwo "bis"

ul. Ledzka 44a

01-446 Warszawa

tel. (0-22) 877-27-05, fax (0-22) 837-10-S4

bisbis@wydawnictwobis.com.pl www.wydawnictwobis.com.pl

Druk i oprawa: Białostockie Zakłady Graficzne S.A.

 

 

 

 

 

 

              Prolog             

 

Diabeł podskakuje

 

Podobno zima na wybrzeżu Somerset ma w sobie jakieś posępne piękno. Lecz dla niektórych osób luty 1827 roku był po prostu posępny. Aubrey Farquharson uważała, że mogło być jednak gorzej. Przecież mogła to być zima roku 873.

Był to rok, gdy mieszkańcy pewnej lokalnej wioski, ograbieni, głodujący i umęczeni, usypali kopiec na wzgórzu ponad Kanałem Bristolskim, aby obserwować czy nie nadpływają najeźdźcy z dalekiej północy. Lecz, jak to zwykle bywa z najeźdźcami, ci byli groźni i nieustępliwi. Z konieczności więc niedługo potem mały kopiec stał się wieżą obserwacyjną, a wieża bastionem, zaś po wielu latach kopiec zmienił się w zamek Cardow, zwany tak od skalistej wyniosłości, na której stanął.

Posiadając tak duże strategiczne znaczenie, Cardow został wkrótce otoczony murami pod sztandarem króla Wesseksu. Jednak od samego początku zamkowi przeznaczone było zostać miejscem cierpienia i smutku. Niektórzy mówili, że Cardow został zbudowany z kamienia zmieszanego z łzami - i z pewnością wypłakano tam wiele łez. W końcu zamek został spustoszony w czasie drugiej wojny duńskiej, dzielni chłopcy z załogi byli paleni, torturowani i obdzierani ze skóry przez wikinga Gunthruma i jego siepaczy. Najbardziej barbarzyński z nich nazywał się Magnus Waelrafaen lub Kruk Śmierci, zwany tak z powodu wyciętego na czole znaku w postaci wielkiego czarnego ptaka z rozpostartymi szeroko skrzydłami, drapieżnika spadającego prosto na niczego niespodziewace się ofiary.

Ta symbolika była bardzo stosowna. Po splądrowaniu zamku Magnus zdecydował się przejrzeć wojenne łupy. Znalazł sobie piękność w osobie dziedziczki Cardow i silą wziął ją za żonę. Była jasnowłosą, błękitnooką saską dziewczyną imieniem Ermengilda, a imię to dosłownie oznaczało "silna w walce". Jednakże Magnus nie zrozumiał aluzji. Nazwał zamek i wioskę swoim imieniem i osiadł tam na dobre.

Przez dwa lata wikingowie łupili Wessex, a Magnus łupił swoją żonę. Lecz Ermengilda znosiła wszystko z godnością. W końcu król Wesseksu, później zwany Alfredem Wielkim, zmusił pogańskich wikingów do uległości - nie tylko wobec Anglii, lecz wobec całego Chrześcijaństwa. Gunthrum odpłynął, poniósłszy sromotną klęskę, i zabrał swoich siepaczy. Magnus zostawił żonę, która była w trzecim miesiącu ciąży, i poprzysiągł, że powróci.

Nim spełnił tę obietnicę, zamek na szczycie Cardow - czy jak tam kto wolał nazywać wzgórze - stał się w pełni ufortyfikowanym bastionem. Jednak dla Ermengildy te umocnienia miały niewielkie znaczenie. Gdy zobaczyła okręt męża wpływający do kanału, zeszła nad fosę, objęła mocno Magnusa na zwodzonym moście, po czym zatopiła między jego łopatkami ostrze swojego najlepszego kuchennego noża.

W ten sposób, przynajmniej jak niesie wieść, zakończyło się pierwsze z wielu nieudanych małżeństw w zamku Cardow.

Aubrey Farquharson usłyszała tę opowieść i wiele innych w czasie podróży z Birmingham. Lekarz okrętowy, który siedział naprzeciwko niej w dyliżansie pocztowym, pochodził z Bristolu, więc z radością zabawiał całe towarzystwo opowieściami o tych stronach. Aubrey podziękowała mu, wysiadła w Minehead i pobiegła do obskurnego zajazdu pocztowego tylko po to, aby potwierdzić swoje najgorsze obawy.

Właściciel zajazdu powiedział, że spóźniła się na powóz, który wysłano po nią z Cardow. Służący majora Lorimera zrezygnowali z czekania jakieś dwie godziny temu. Ale była też dobra wiadomość. Właściciel zajazdu miał stary powóz do wynajęcia. Do wynajęcia. Ta część wiadomości nie była już tak radosna. Aubrey nie miała jednak wyboru. Wyjęła z mieszka monety i wyruszyła na spotkanie losu.

Gdy powóz zjechał z głównego gościńca i przekroczył starą fosę, wspinając się mozolnie pod górę, Aubrey przysunęła się do okienka i podniosła wzrok, zaciśniętą dłonią ścierając z szyby mgiełkę. Stojący na szczycie zamek mógłby być inspiracją dla jakiejś przerażającej powieści grozy pióra pani Radcliffe. Brakowało jedynie stada kruków, które poderwałyby się, tworząc złowieszczą chmurę na tle ołowianego nieba.

Jednak ta myśl przypominała jej ponurą legendę o Waelrafaenie. Aubrey wzdrygnęła się i odwróciła wzrok. Nie chciała spędzić następnych dziesięciu lat faktycznie uwięziona w tej twierdzy. I z pewnością nie chciała przywozić dziecka w tak posępne miejsce. Złe zawieszony powóz zakołysał się, gdy woźnica skierował konie w kolejny zakręt, a kola wbiły się głęboko w błoto, szukając kontaktu z twardym podłożem. Wewnątrz unosił się zapach pleśniejącej skóry i kwaśny odór gnijącego drewna. Siedzący naprzeciwko Iain podniósł wzrok na Aubrey. Oczy chłopca były okrągłe, twarz ciągle blada. Jak ona może ciągnąć pięcioletnie dziecko w nieznane? Trudy podróży z pewnością nasilą jego chorobę. Na pewno ktoś mógł był zaopiekować się…

Ale nie. Nie było nikogo, komu mogłaby powierzyć Iaina.

- Czy on da ci tę pracę, mamusiu? - spytał cicho chłopiec. - Ja naprawdę nie chciałem zwymiotować w Marlborough. Czy mam mu powiedzieć, to znaczy majorowi, że to była moja wina?

Aubrey pochyliła się, by pogłaskać Iaina po lśniących, czarnych włosach. Miał takie same włosy jak jej ojciec. I takie sarno imię. Tego bała się zmienić. Można było wyjaśnić chłopcu, że musi przyjąć nowe nazwisko i zapomnieć, że kiedykolwiek miał inne. Łatwo też było wygładzić jego lekko irlandzki akcent, aby mógł uchodzić za zwykłego chłopaka z północnej Anglii, której kopalnie pozbawiły go ojca. Ale zmienić jego imię? Lub jej imię?

Nie, to było wbrew wszelkim instynktom. Co więcej, dziś mogła być zmuszona do tego, by wykorzystać jego imię jako swój główny atut. Miała nadzieję, że do tego nie dojdzie. Lecz uczyni wszystko, co będzie trzeba, aby zapewnić chłopcu dach nad głową i zmylić trop myśliwskich psów. Z pewnością nie było lepszego miejsca niż zamek Cardow, tak oddalony i niedostępny.

- Iain - szepnęła. - To nie twoja wina. Nic nie mów, dobrze? Znajdziemy miejsce, gdzie będziesz mógł się położyć, a ja zajmę się majorem Lorimeiem. Obiecuję ci, że da mi tę pracę.

Iain oparł się wygodniej i zamknął oczy. Powóz zaczął podjeżdżać z głośnym turkotem po kocich łbach w kierunku bramy wjazdowej. W górze, na środku łukowatego zwieńczenia bramy, przez wąską szparę w oknie sączyło się słabe światło. Poniżej Aubrey dojrzała masywne żelazne kolce starej kraty, która została podniesiona, aby mogli wjechać do środka. A może podniesiono ją przed trzystu laty i pozostawiono w tej pozycji, zardzewiałą, zapomnianą. Lecz gdy powóz przejeżdżał przez bramę, Aubrey uniosła wzrok na czarny dach karety i poczuła nieprzyjemny dreszcz. Spłynęła na nią zupełnie nieracjonalna myśl, że krata opadnie z chrzęstem za ich plecami, na zawsze zamykając ich wewnątrz zamkowych murów.

Na podwórcu pochylony woźnica wysadził ich pod starodawną wiatą, bagaże postawi! na ziemi, po czym wdrapał się z powrotem na kozioł. Aubrey chciała zawołać, aby zaczekał, lecz ugryzła się w język. Znowu padał rzęsisty deszcz. Woźnica z pewnością chciał jak najszybciej pokonać krętą, niebezpieczną drogę powrotną do domu. gdyż z każdą chwilą błota będzie coraz więcej. Chwyciwszy Iaina mocno za rękę, odwróciła się do masywnych drzwi i zastukała kołatką.

- Nie było mowy o dziecku - stwierdziła pokojówka, która odebrała od nich peleryny. Na jej twarzy malowało się powątpiewanie, lecz oczy patrzyły życzliwie. Aubrey pomyślała, że pewnie ich nie wyrzuci za drzwi, spróbowała więc się uśmiechnąć.

Pokojówka wzruszyła ramionami.

- A Pevsner, znaczy się kamerdyner, poszedł do pubu z odźwiernym - mówiła dalej. - Gdybv nie to, spytałabym go, co teraz robić.

Służący na popijawie o tej porze dnia? Dziwne.

- Nie wspomniałam o Iainie w moim liście do majora Lorimera - rzekła Aubrey - ale on nie sprawia kłopotów. Mogę spytać, jak ci na imię?

- Betsy, psze pani.

- A więc dziękuję ci, Betsy - Aubrey ponownie uśmiechnęła się. - Czy Iain mógłby poleżeć na sienniku koło paleniska w kuchni, gdy ja tymczasem rozmówię się z majorem? Na pewno nawet nie zauważycie jego obecności.

Betsy przyjrzała się chłopcu, mrużąc oczy.

- Chyba nie będzie w tym żadnej szkody, psze pani - odezwała się w końcu. - Lecz była pani oczekiwana przed podwieczorkiem. Potem major już nikogo nie przyjmuje.

- Bardzo przepraszam - powiedziała cicho. - Nasz dyliżans miał opóźnienie. - To było dość niewinne kłamstwo.

Betsy przekazała obie peleryny oraz chłopca czekającej obok, młodszej dziewczynie, która przyglądała się nowo przybyłym szeroko otwartymi oczami, znamionującymi duży spryt. Widocznie do Cardow nieczęsto przybywali goście, gdyż meble pokrywała gruba warstwa kurzu. Aubrey pocałowała lekko Iaina w policzek, po czym chłopiec wraz z dziewczyną zniknęli w klatce schodowej po drugiej stronie holu.

Jak przystało na jej status w nowym miejscu zamieszkania, Aubrey nie zaproponowano, by spoczęła w saloniku, lecz wskazano miejsce na sofie w holu. Betsy rzuciła jej jeszcze jeden powątpiewający uśmiech, po czym weszła na górę szerszymi, znacznie bardziej eleganckimi schodami, które wiodły na galeryjkę biegnącą wzdłuż całego pomieszczenia.

Aubrey próbowała uspokoić nerwy, rozglądając się dookoła. Sala była obszerna i wysoko sklepiona, bardzo średniowieczna w swoim charakterze. A także średniowieczna w zapachu, gdyż unosiła się w niej wilgotna woń zgnilizny. Aubrey mogła sobie tylko wyobrazić pleśń, zalegającą pod gobelinami. Pajęcze sieci wielkości małych żagli były widoczne na kroksztynach podpierających galerię. Dwa wielkie kominki wyraźnie zaniedbano, zaś identyczne, marmurowe przewody kominowe nosiły ślady sadzy. Nad południowym kominkiem wisiał herb; czarny kruk z rozpostartymi skrzydłami na krwistoczerwonym tle, zaś samą tarczę trzymały dwa wyprostowane lwy.

Cóż. Niewątpliwie lordowie Walrafen przekazywali bardzo wyraźne przesłanie. Jednak pomimo widocznego herbu i pleśni, zamek modernizowano przynajmniej raz lub dwa razy w czasie jego tysiącletniej historii. Na kamiennej podłodze leżały tureckie dywany, mocno już wytarte. Meble wyglądały tak, jakby zostały wykonane w epoce króla Wilhelma i królowej Marii, połowę ścian pokrywały tkaniny, zaś drugą połowę dębowa boazeria z epoki Jakuba I, której kręte rzeźbienia sczerniały z biegiem czasu, dopasowując się do galerii.

Kiedy Aubrey uniosła wzrok, aby się jej dokładnie przyjrzeć, usłyszała pomruk głosów dobiegający z tamtej strony. Jego natężenie wskazywało, że rozmowa szybko przybiera formę kłótni. Chwilę później w całym domu dał się słyszeć huczący głos:

- Powiedz jej, że ta posada jest już zajęta, do licha ciężkiego - krzyczał jakiś mężczyzna. - I koniec! A teraz wynoś się, zdziro! I zabierz tę tacę. To żarcie nie nadaje się nawet dla świń.

Znowu zabrzmiał cichy pomruk, któremu towarzyszyło pobrzękiwanie naczyń.

- Tak ma być, jak mówię! - zagrzmiał znowu głos. - Wynoś się w końcu i nie kłóć się ze mną.

Kolejny pomruk, pobrzękiwanie.

- Więc dzieciaka też wyrzuć! Jest pół do piątej. No, jazda. Teraz piję whisky.

Jeszcze jeden pomruk, a po nim krótki, pełen bólu okrzyk i brzęk tłuczonego szkła.

Aubrey bezwiednie skoczyła na nogi i pobiegła po schodach. Galeria była szeroka, nieoświetlona; przechodziła w korytarz, gdzie znajdował się rząd cofniętych w niszach drzwi. Na kamiennych płytach podłogi dojrzała słabe światło. Bez wahania wtargnęła do pokoju.

Tuż przy drzwiach Betsy na klęczkach zbierała odłamki porcelany i wkładała je do fartucha. Aubrey rozejrzała się po mrocznym pomieszczeniu. W palenisku płonął slaby ogień, stanowiący jedyne źródło światła. To była biblioteka.

- Wszystko w porządku? - spytała, klękając, aby pomóc Betsy, która aż trzęsła się z powodu tłumionych emocji.

- Nie, z nią nic nie jest w porządku - warknął z ciemności męski glos. - Idiotka. A ty kim w ogóle jesteś, że wpadasz tu bez ceremonii?

Aubrey wstała. Jej oczy przyzwyczajały się do półmroku.

- Czy major Lorimer?

W najbardziej oddalonym narożniku pomieszczenia stał w głębokim cieniu fotel z wysokim oparciem, ustawiony tak, jakby siedzący w nim mężczyzna nie chciał być widoczny. Aubrey nie widziała jego sylwetki. Wstał niepewnie, chwycił łaskę i podszedł ciężkim krokiem do Aubrey, przechylony mocno na prawą stronę.

Służąca wciąż zbierała z podłogi kawałki rozbitej porcelany, które powbijały się w dywan. Mężczyzna stanął przed Aubrey i obejrzał ją od stóp do głowy prawym okiem. Lewe było jedynie pomarszczoną fałdą ciała, wciągniętą w oczodół niczym wielki pępek. Lewa ręka mężczyzny wydawała się zupełnie sztywna, lewa noga była w połowie ucięta. Był znacznie starszy i o wiele bardziej porywczy niż oczekiwała. No i miał o wiele większy pociąg do alkoholu.

Podszedł nieco bliżej, wspomagając się drewnianą nogą i zmrużył oko.

- Kimże jesteś, do licha ciężkiego?

Aubrey stała prosto, wytrzymując jego spojrzenie.

- Dobry wieczór, majorze Lorimer - powiedziała spokojnie. - Nazywam się Montford, nowa gospodyni.

- Co? - warknął, pochylając się nad służącą. - Podaj mi rękę, do licha ciężkiego.

Aubrey niepewnie wyciągnęła dłoń. Major ujął ją i potarł między kciukiem a palcem wskazującym, jakby sprawdzał jakość zwiniętej na beli wełny.

- He! - Prychnąl. - Jeśli jesteś cholerną gospodynią, to ze mnie jest arcybiskup Canterbury.

Aubrey miała już tego dosyć.

- Jestem zwykłą gospodynią, a nie cholerną - odparła. - Czy nie ma pan w swoim słowniku innych przymiotników?

Przez chwilę stał nieruchomo, mrugając co chwila zdrowym okiem. Po chwili przeniósł wzrok na Betsy.

- Wynocha, no już. - Dźgał ją laską, wymawiając kolejne sylaby. - Zostaw nas samych, głupia krowo!

- Niech pan przestanie - rzuciła Aubrey, starając się chwycić laskę. - Niech pan natychmiast przestanie. - Jednak Betsy już pośpiesznie opuszczała pokój. W przytrzymywanym fartuchu pobrzękiwały skorupy rozbitych naczyń.

Major oparł się oburącz na lasce i pochylił nad Aubrey.

- A teraz, pani… panno jakże się pani nazywa, do licha ciężkiego?

- Montford - powiedziała wyraźnie.

- Więc, pani Montford - zawtórował obłudnie - ileż ty masz lat?

- Dwadzieścia osiem - skłamała.

Roześmiał się.

- Wątpię. - Jednak teraz w jego głosie nie było już takiej złości. - A ten chłopak, którego tu przytargałaś, czyje to nasienie? Twojego ostatniego chlebodawcy?

Aubrey poczuła, jak się czerwieni

- Mojego niedawno zmarłego męża, proszę pana. - to kłamstwo już trudniej przeszło jej przez gardło.

Wyczuł jej wahanie i chwycił ją za drugą dłoń. Obrączka błysnęła w słabym świetle.

- Był urzędnikiem w kopalni - powiedziała. - Pochodzimy z Northumbrii.

Puścił jej rękę, uniósł wzrok.

- Dla mnie wyglądasz jak Szkotka.

- Tak być może - przyznała. - Moja babka pochodziła ze Sterling.

- To i tak bez znaczenia - warknął. - Stanowisko gospodyni jest obsadzone.

Aubrey uparcie pokręciła głową i sięgnęła do kieszeni.

- Pan obiecał tę pracę mnie, majorze Lorimer - powiedziała, wyjmując sfałszowane referencje. - Napisał pan, że mam przywieźć list od ostatniego pracodawcy. I jeśli list okaże się dla pana satysfakcjonujący, wówczas otrzymam tę posadę.

- Więc sama widzisz! - uciął. - Nie jest satysfakcjonujący.

Aubrey pomachała mu listem przed oczami.

- Nawet pan na niego nie spojrzał! - powiedziała z oburzeniem. - Przyjechałam aż z Birmingham, żeby dla pana pracować.

Major złapał list.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin