Krentz Jayne Ann - Prywatne demony.doc

(1092 KB) Pobierz
Jayne Ann Krentz

Jayne Ann Krentz

PRYWATNE DEMONY

Tytuł oryginału A CORAL KISS

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie ma prawa do niej dzwonić, ale ponieważ wybrał już numer, za późno było na odwieszanie słuchawki, chociaż wiedział, że właśnie to powinien zrobić. Przecież była jego przyjacielem, a tego dnia bardzo potrzebował przyjaciela.

Jed oparł czoło o lśniący automat telefoniczny, zamknął oczy i wsłuchał się w sygnał po drugiej stronie linii. Głowa mu ciążyła od ogromnej ilości połkniętych środków przeciwbólowych i miał kłopoty z koncentracją. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek dotąd czuł się aż tak fatalnie. Wszystko go bolało, był wykończony, a jego umysł funkcjonował w sposób bardzo odległy od zwykłej sprawności.

Całe otoczenie go drażniło. Nie potrafił się wyłączyć. Nieprzerwany hałas lotniska w Los Angeles ranił wszystkie nerwy. Nie był w stanie myśleć jasno, przeszkadzał mu w tym ciągły gwar, głupawe rozmowy podróżnych, przytłumiony ścianami hali ryk silników samolotowych, woń hot - dogów i paliwa. Cała ta kakofonia doznań maltretowała jego system nerwowy, Jed wiedział, że uciążliwość hałasów i zapachów jest zwielokrotniona działaniem środków przeciwbólowych, ale ta świadomość w niczym mu nie pomagała. Zacisnął więc zęby i usiłował się skoncentrować wyłącznie na wsłuchiwaniu się w sygnał telefonu - jeden dzwonek, drugi, trzeci... Może jej nie ma w domu? Chryste! Pewnie jest z innym mężczyzną!

Boże, nie dzisiaj! Mocniej ścisnął słuchawkę, usiłując zapanować nad zszarganymi nerwami. Jezu, nie dzisiaj! Tylko nie dzisiaj!

Gorączkowo starał się wynaleźć jakieś pocieszenie w fakcie, że przez trzy miesiące, kiedy ją znał, Amy nie wykazywała zainteresowania żadnym innym mężczyzną. Ale natychmiast uzmysłowił sobie ponuro, że on sam interesował ją także wyłącznie jako przyjaciel. Okay, powiedział sobie. Ale w takim razie nie pozwól, Boże, żeby w jej życiu pojawił się jakiś inny przyjaciel w czasie tych kilku tygodni, kiedy mnie nie było!

Podniosła słuchawkę w połowie czwartego dzwonka. Ulga, jaką Jed natychmiast odczuł, dała mu większe ukojenie niż cała garść małych, białych tabletek przeciwbólowych. Nie wiedział, dlaczego właściwie aż tak bardzo się denerwował. Przecież Amy zawsze była wieczorem w domu. Ostatnimi czasy, kiedy Jed wykonywał zlecenie, ta świadomość przynosiła mu jakąś nieokreśloną przyjemność. W każdej chwili mógł zamknąć oczy i wyobrazić ją sobie - jest wieczór, Amy sama w domu siedzi z podkulonymi pod siebie nogami na starej kanapie we frontowym pokoju i słucha stereofonicznej wersji wczesnej muzyki rockowej z albumu ze swej kolekcji.

- Amy? Tu Jed.

- Jed?! Boże drogi, jest już prawie północ! Gdzie jesteś? W domu?

Dosłyszał w jej czystym, ciepłym głosie wyraźną radość. Kiedy jechał do domu, właśnie głos Amy ciągle miał w pamięci. Uniósł z wysiłkiem powieki i zobaczył, że ma dokładnie na wysokości oczu dobrze znany, podnoszący na duchu symbol AT&T. Pomyślał, że na szczęście kilka rzeczy na świecie jest niezmiennych - na przykład głos Amy i AT&T.

- Jestem w Los Angeles. Mój samolot będzie w Monterey za półtorej godziny. - Zacisnął palce na słuchawce. - Amy, krępuję się o to prosić, ale czy mogłabyś po mnie wyjechać?

- Wyjechać po ciebie?

Może więc jednak była z innym? Zatrząsł się z gniewu, który go nagle ogarnął. Opanował się wysiłkiem całej woli, powtarzając sobie ponownie, że to wszystko przez te pigułki. Nie miał przecież prawa tak reagować na myśl o tym, że Amy może być z innym mężczyzną. Nie miał do niej żadnych praw - tak samo jak ona do niego. Byli po prostu przyjaciółmi. Może ich przyjaźń rzeczywiście była dziwaczna i nie przypominała niczego, co dotąd przeżywał, ale była to przyjaźń. I najwyraźniej tylko tego chciała Amy.

- Amy, jeśli jesteś bardzo zajęta... - Zawiesił głos, nie chcąc zupełnie rezygnować z jej pomocy, póki nie zostanie do tego zmuszony. Chciał, żeby była na lotnisku. Nie, inaczej, potrzebował jej obecności. Musiał się dostać do domu, a był pewny, że nie będzie w stanie prowadzić. Prochy, ból i wyczerpanie zwalały go z nóg.

- Nie, Jed, nie mam innych planów. Mogę po ciebie wyjechać. Poczekaj moment, wezmę coś do pisania. - Chwilę później znów się odezwała. - Okay. Podaj mi numer lotu.

- Numer lotu... - powtórzył nieco bezmyślnie. - Taaak, sekundę! - Jasne, musi przecież istnieć jakiś numer lotu. Co się ze mną dzieje, do diabła! Jego mózg najwyraźniej pracował na zwolnionych obrotach. Odrętwiałą dłonią Jed wydostał z kieszeni na piersi kopertę z biletem. Przez kilka sekund wpatrywał się w trzycyfrowy numer, zanim dostrzegł w nim jakiś sens. Potem bardzo ostrożnie odczytał go na głos do słuchawki.

Dopiero teraz z ulgą pojął, że zaskoczenie, jakie z początku zabrzmiało w jej głosie, nie było wstępem do odmowy wyjechania po niego. Amy rzeczywiście była zaskoczona, że ją o to prosi. Jej reakcja była w pełni zrozumiała. Przez ostatnie trzy miesiące Jed nigdy jej nie poprosił, żeby po niego wyjechała na lotnisko. Zawsze wynajmował samochód i sam jechał z Monterey do Caliph’s Bay. Jego rutynowe powroty do domu były właśnie takie - rutynowe. Bardzo rzadko zdarzało mu się zmieniać własne przyzwyczajenia. Kiedy człowiek osiąga w życiu moment, gdy nie liczy się już ani przeszłość, ani przyszłość, jedynym pewnym punktem oparcia stają się własne reguły i zasady.

- W porządku, Jed, zapisałam. Będę czekać.

- Dzięki, Amy. Do zobaczenia wkrótce.

W słuchawce zapadła na moment cisza, po czym czysty, ciepły głos Amy spytał z wahaniem:

- Jed? Czy coś się stało?

Przelotnie zerknął na kulę, na której się opierał lewą ręką. Nie miał specjalnej ochoty na wyjaśnienia przez telefon. W czasie lotu do Monterey popracuje nad jakąś niezłą historyjką. Był naprawdę dobry w takich rzeczach. Każdy człowiek ma jakiś jeden talent, a niektórzy nawet ze dwa. Jed miał niewątpliwie talent do wymyślania przekonywających wyjaśnień.

- Nie, Amy, nic się nie stało. Po prostu mogę mieć kłopoty z wynajęciem samochodu o tej porze. Tylko prowadź ostrożnie.

Pożegnali się i Jed odwiesił słuchawkę. Potem zebrał wszystkie siły - choć w tej chwili była to raczej wyłącznie siła woli - i ciężko opierając się na kuli odepchnął się od automatu. Powoli, noga za nogą, wlókł się do sali odpraw, gdy wpadło mu w oko stoisko z kwiatami. W jego otumanionym umyśle coś zabrzęczało.

Miał w zwyczaju dawać jej kwiaty, kiedy wracał z delegacji. Robił to po części w podzięce za pytania, których nie stawiała, a po części przepraszając za odpowiedzi, jakich jej nigdy nie udzielał. Ot, jeszcze jeden rytuał.

Pokuśtykał do stoiska i kupił naręcze herbacianych róż, tak idealnych, że wyglądały jak plastikowe. Nie pasowały one co prawda do Amy - w dziewczynie absolutnie nie było nic sztucznego - ale Jed nie miał wyboru. Delikatnie i ostrożnie ujął je w dłoń i podjął swą wyczerpującą wędrówkę w stronę poczekalni w sali odlotów.

Zdążył prawie zapaść w sen, nim ogłoszono odprawę jego lotu. Kiedy wreszcie znalazł się na pokładzie, zapiął dokładnie pasy, precyzyjnie ułożył róże obok siebie i rzeczywiście zasnął. Przedtem jednak zdołał jeszcze wyobrazić sobie Amelię Slater czekającą na niego w Monterey.

Pomyślał, że łatwo będzie ją dostrzec w tłumie - o ile o tej porze w ogóle będzie jakiś tłum. Amy nie była ani szczególnie wysoka, ani szczególnie wystrzałowa. Kiedy się oceniało wszystko z osobna, nie można było się doszukać nic specjalnie pociągającego w jej inteligentnych, niemal zielonych oczach, złotobrązowych, sięgających ramion włosach czy też miękkich, łagodnych ustach. Jed zdawał sobie sprawę, że Amy jest właśnie taką kobietą, o której inne kobiety mawiają, iż byłaby całkiem atrakcyjna, gdyby zadała sobie nieco trudu i trochę się umalowała. Lecz Amy bardzo rzadko zadawała sobie taki trud. Miała smukłe ciało, szczupłe powyżej talii, a zapraszająco pełne niżej, ale z całą pewnością pozbawione tej wszechobecnej elegancji czy też zmysłowości dziewczyn z rozkładówek najlepszych pism. Dla Jeda jednakże jej uroda była tak wyraźna i żywa, że przypominała okładkę jednej z książek science fiction jej autorstwa - wszystko w jasnych, żywych kolorach, jak obietnica czegoś niebywale podniecającego, i prawie niekontrolowana, nerwowa energia.

Fantazje na temat okiełznywania owej kobiecej energii w łóżku molestowały wyobraźnię Jeda z rosnącą częstotliwością.

Tego wieczora te fantazje były jeszcze silniejsze niż zwykle - mimo prochów, a może właśnie z ich powodu. Od chwili, gdy Jed spotkał Amelię Slater, pozwalał, by to ona kształtowała dziwaczny związek, który zaczął ich łączyć. I Amy skonstruowała delikatną więź towarzyską, luźną przyjaźń, w której element seksu w ogóle nie występował. W ciągu owych trzech miesięcy znajomości i kilkunastu spotkań Amy sprawiała wrażenie zadowolonej z tej sytuacji. Jed zastanawiał się, jak długo jeszcze będzie w stanie to znieść, lecz ostatnią rzeczą, jakiej chciał, było wywieranie na dziewczynę nacisku.

Ale istniał jeszcze jeden powód, dla którego pozwalał, by ten związek pozostawał na takim właśnie etapie. Absolutnie nie do pomyślenia byłoby przecież mieć obok siebie kobietę, która zaczęłaby zadawać mu pytania na temat jego częstych, przedłużających się nieobecności, jego braku planów na przyszłość czy też powodów, dla których mając trzydzieści pięć lat wciąż pozostawał w bezżennym stanie. Kiedy mężczyzna zacznie sypiać z kobietą regularnie, ta z reguły uznaje, że nabrała praw do zadawania pytań o takie właśnie rzeczy.

Tak więc Jed powiedział sobie, że nie potrzebuje w swym życiu ani pytań, ani kobiety, która by je zadawała. Amy dawała się łatwo kontrolować, póki nie stała się natarczywa. Niestety, Jed zaczynał odczuwać wobec dziewczyny coś, co daleko wykraczało poza zwykłą przyjaźń. Wcześniej czy później wszystko więc musiało się zmienić, a Jed nie miał zielonego pojęcia, czym to się skończy.

Tuż przed zapadnięciem w sen przyszła mu do głowy jeszcze tylko jedna w miarę przytomna myśl: ciekawe, jak Amy zareaguje na widok kuśtykającego inwalidy, gramolącego się z samolotu. Kiedy miesiąc wcześniej wyjeżdżał, nie miał ani kuli, ani żadnych szram czy wręcz ran, przyczynę powstania których należałoby wyjaśniać. Jednak w obecnej sytuacji nawet kobieta, która zwykle nie zadaje dociekliwych pytań, musi się zainteresować, co się stało. Tak więc trzeba popracować nad wiarygodną historyjką.

Nieskazitelne, żółte róże przyjęły na siebie niemały ciężar Jeda, kiedy opadł w lewą stronę na oparcie fotela i pogrążył się w ciężkim, niezdrowym śnie. Zgniecione kwiaty zsunęły się wreszcie na podłogę; nie był już sztucznie idealne - zmieniły się w żółtą, poskręcaną masę.

Jeszcze kilka minut po odłożeniu słuchawki Amy siedziała bez ruchu i wpatrywała się przez okno w ciemne, mroczne morze. Telefon Jeda zupełnie ją zaskoczył. Kiedy usłyszała dzwonek, myślała, że to ojciec znów chce jej przypomnieć, iż oboje z matką oczekują jej wizyty na wyspie Orleana. Odkładała ją już wystarczająco długo. Od jej ostatniego pobytu na Orleanie minęło niemal osiem miesięcy. W poprzednich latach zawsze z niecierpliwością czekała na wyjazdy na wyspę na Pacyfiku. Jeździła tam co pół roku. Po chwili uświadomiła sobie, że jest za późno na telefon z Orleany.

Słysząc głos Jeda prawie zaniemówiła z zaskoczenia. Nigdy nie dzwonił do niej, kiedy był w delegacji. O jego powrocie dowiadywała się dopiero wówczas, gdy pojawiał się na progu z kwiatami w rękach.

Tej nocy nad Caliph’s Bay wisiała ciężka, gęsta mgła. Gdyby nie to, z okna Amy byłoby widać odległe światła Pacific Grove i Monterey. Do lotniska było dobre pół godziny jazdy, ale biorąc pod uwagę mgłę powinno się doliczyć do tego jeszcze drugie tyle.

W ciągu ostatnich trzech miesięcy Jed ani razu nie poprosił, by czekała na niego na lotnisku, gdy wracał ze swych wypraw. Ale też w ogóle nigdy się nie narzucał i nigdy niczego nie żądał. Zadowalał się tym, co mu oferowała. Taki układ idealnie jej odpowiadał.

Tego wieczoru jednak złamał własną zasadę. Poprosił ją o przysługę.

Amy z wysiłkiem otrząsnęła się z dziwacznego poczucia lęku, które ogarnęło ją natychmiast, gdy tylko usłyszała głos Jeda w słuchawce. Wstała i poszła do sypialni, żeby się przebrać.

Idąc za radą jednej z wielu książek na temat bezsenności, jakie kupiła w ciągu ostatnich kilku miesięcy, Amy wykonywała skomplikowaną i przemyślną serię czynności związanych z przygotowaniami do pójścia do łóżka. Ze zwykłym dla takich „samopomocowych” podręczniczków optymizmem autor książki twierdził, że ciało i umysł muszą ponownie nauczyć się wyczekiwania na sen. Teoria ta głosiła, że koncentracja uwagi na powtarzającym się, wieczornym rytuale rozbierania się, mycia zębów, obmywania twarzy i tak dalej powoduje przybliżenie momentu, gdy człowiek nie może już się doczekać pójścia spać. Brzmiało to równie wiarygodnie, jak wszystkie inne teorie, których działanie Amy przetestowała na sobie, a jeden Bóg wie, jak wiele tych prób już było. Kilka minut temu, gdy zadzwonił telefon, dopiero co zdążyła założyć na siebie flanelową koszulę nocną z długimi rękawami i stójką pod szyją. No i tyle wyszło z rytuału wyczekiwania na sen tego wieczoru.

Mała strata, krótki żal, pomyślała sobie. Włożyła szybko czarne dżinsy, jasnożółtą bluzkę i haftowaną, pomarańczową kamizelkę. I tak wszystko wskazywało na to, że tej nocy nie złapie wiele snu. Zresztą ostatnio w ogóle niewiele spała, niezależnie od tego, ile książek na ten temat przeczytała. Nie istniała przecież żadna książka, która zdołałaby wyleczyć jej problem. Nie istniała książka, która mogłaby zatrzeć wspomnienia o tym, co zaszło osiem miesięcy wcześniej na Orleanie, na krótko przed jej dwudziestymi siódmymi urodzinami.

Jakiś czas później, kiedy już wyprowadziła z podjazdu swój mały samochód na wąską, dwupasmową jezdnię, doszła do wniosku, że słusznie przewidywała trudności z jazdą na lotnisko. Mgła co prawda była dość przejrzysta, ale bardzo utrudniała jazdę.

Amy starała się skupić całą uwagę na prowadzeniu samochodu, lecz jednocześnie wciąż się zastanawiała, co ona w ogóle robi o tej porze za kierownicą, w drodze na lotnisko. Łamała sobie głowę, czy Jed kiedykolwiek raczy podać jakieś wyjaśnienie tego niezwykłego zachowania. Wątpiła w to. Przecież nawet gdyby się ośmieliła o to spytać, Jed nie był typem mężczyzny, który pozwoliłby, żeby kobieta ciosała mu kołki na głowie. Zresztą Amy była niezwykle dumna z tego, że nigdy nie zadaje pytań, niczego nie insynuuje ani w żaden inny sposób nie próbuje narzucać mu swojej woli. I miała wrażenie, że Jed wysoko sobie ceni tę jej dyskrecję. Wyczuwała intuicyjnie, że Jedydiasz Glaze ma swoje sekrety tak samo, jak ona ma swoje, ale nie miała ochoty dociekać prawdziwości tych podejrzeń. Doszła nawet do wniosku, że jej niechęć do zadawania pytań po części wywodzi się z niechęci do usłyszenia odpowiedzi.

Jedydiasz. Amy kilkakrotnie powtórzyła w myślach jego pełne imię. Bardzo do niego pasowało. Kiedy pierwszy raz ujrzała Jeda, pomyślała, że mógłby być idealnym wcieleniem starodawnego, płomiennego kaznodziei - nie w rodzaju tych teraźniejszych, miękkich, śliskich show - menów, którzy zdominowali radiowe i telewizyjne nabożeństwa. Nie, to było wcielenie twardego jak skała, nieubłaganego kalwina ze starej szkoły Starego Zachodu. Mężczyzna o wielkich, twardych i silnych dłoniach, i twarzy wykutej z kamienia. Jeden z tych, którzy spojrzą ci w oczy i od razu uwierzysz w istnienie piekła.

Bardzo szybko się zorientowała, że Jed Glaze przejawia niewielkie zainteresowanie religią, ale początkowe wrażenie wcale nie znikło. Śmiałe, surowe rysy jego twarzy doskonale harmonizowały z równie twardymi, zwartymi kształtami jego ciała. Miał około trzydziestu pięciu lat, lecz jego orzechowe oczy sprawiały wrażenie, jakby dane im było oglądać świat przez co najmniej jedno pokolenie dłużej. Amy zdawała sobie sprawę, że jej uwagę zwróciło właśnie owo chłodne, uważne spojrzenie Jeda. Jednakże zaprzyjaźniła się z nim z innego powodu - przez swobodną, nieskrępowaną naturę ich stosunków.

Odkryła bowiem, że Jedydiasz Glaze jest wspaniałym kompanem i partnerem w odprężającej przyjaźni. A jej potrzebny był właśnie ktoś, kto umie się zadowolić tym, co otrzymuje, i nie żąda więcej.

Wciąż dziwaczna wydawała się jej nawet myśl o jakimkolwiek związku z Jedem Glaze. Arny doskonale wiedziała, że w normalnych okolicznościach nigdy by się z nim nie związała, nie był on bowiem typem delikatnego, uczciwego i prostolinijnego mężczyzny, jakiego kiedyś poszukiwała. Nie był również tym samcem, o którym każda kobieta instynktownie wie, że łatwo go będzie udomowić, i że stanowi świetny materiał na męża i ojca. Amy uświadamiała sobie jasno, że choć Jed znakomicie umiał się dopasować do każdej sytuacji, w rzeczywistości pod tą swobodną i elegancką fasadą kryje jakąś mroczność, która jeszcze osiem miesięcy wcześniej napełniłaby ją lękiem, a może i odrazą. Jednak dla niej już dawno skończyło się życie w „normalnych okolicznościach”.

Prawda była prosta - Amy nie była już tą samą osobą, co osiem miesięcy temu. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu zmiana, która zaszła w jej osobowości, sprawiła, iż dziewczyna spoglądała na Jeda Glaze’a w zupełnie inny sposób niż kiedyś. Co więcej, do pewnego stopnia jego twardość i mroczność wręcz ją teraz fascynowały. Doszła do wniosku, że może podświadomie pragnie przejąć sama nieco owej niebezpiecznej mocy.

Kiedy Jed wreszcie się pojawił, stała już od dłuższego czasu przy bramce do hali przylotów lotniska w Monterey. Wyszedł jako jeden z ostatnich pasażerów, tak późno, że Amy zaczęła się już zastanawiać, czy nie czeka na niewłaściwy samolot. A gdy zobaczyła kulę pod jego pachą i spięty, z trudem kontrolowany wyraz jego twarzy, przez krótki moment była tego wręcz pewna. Zupełnie jakby widziała go pierwszy raz w życiu takiego, jakim jest w istocie.

Dostrzegł ją i zatrzymał się. Miał na ramieniu małą, skórzaną torbę lotniczą, a w prawej dłoni ściskał bukiet rozpaczliwie zgniecionych żółtych róż. Strumień pasażerów, którzy opuszczali samolot po nim, rozdzielił się i omijał go, jak woda głaz na drodze nurtu rzeki.

Amy dojrzała ponury poblask wyczerpania w jego oczach i szybko opanowała szok. Pośpieszyła do przodu, odruchowo sięgając po skórzaną torbę i pod wpływem impulsu, jakby chcąc dostarczyć mu maksimum ciepła i ukojenia, na moment wspięła się na palce i musnęła ustami jego wargi. Nigdy przedtem nie witała go w tak osobisty sposób i dotyk jego ust ją zaskoczył. Były twarde. Odsunęła się szybko i, przywołując wspomnienia o ciepłym charakterze ich trzymiesięcznego związku, zmusiła się do uśmiechu.

- Trzeba przyznać, że umiesz sobie urządzić entree. Chcesz, żebym zorganizowała fotel na kółkach?

Posłał jej gniewne spojrzenie.

- Nie. Nie chcę fotela na kółkach. I tak mi cholernie wstyd. W tej chwili niedobrze mi się robi na samą. myśl o wózkach inwalidzkich. Wiem, że jestem śliczny.

Amy lekko zmarszczyła brwi i uważnie mu się przyjrzała. Nigdy dotąd nie odezwał się do niej ostro. Widocznie ton jego głosu był odbiciem jego stanu fizycznego.

- Można to i tak powiedzieć.

Jed wykrzywił usta w ponurym grymasie.

- Przepraszam za ten humor. To był długi dzień - rzucił i ruszył chwiejnie w stronę wyjścia.

- Taaak. To widać - mruknęła Amy i podążyła za nim. - Skąd wracasz? Z wojny?

- Miałem wypadek.

- Dziwne, ale jakoś sama zdołałam do tego dojść. Słuchaj, Jed, bez obrazy, ale wyglądasz koszmarnie. Mam cię zawieść do szpitala?

Torba lotnicza była zaskakująco ciężka. Amy nie rozumiała, jak Jed w tym stanie zdołał ją w ogóle poderwać z ziemi. Idąc obok niego w stronę samochodu, co chwila zerkała na Jeda usiłując ocenić rzeczywisty rozmiar jego obrażeń.

- Tylko nie szpital! Na jakiś czas mam dość lekarzy. Kręciły się ich koło mnie tysiące.

- Ale co się stało, na miłość boską? Jakaś poważna awaria w zakładzie? Coś się stało z fabryką? - poważnym tonem dopytywała się Amy.

- Nieee, nic tak dramatycznego. To był wypadek samochodowy. - Jed zerknął na zmięte kwiaty pod pachą. - Aha, masz, to dla ciebie.

- Wyglądają, jakby przeżyły ten sam wypadek - mruknęła ze sztuczną wesołością, uśmiechnęła się i delikatnie wyjęła mu z ręki zmasakrowane róże.

Wzruszyła ją jego pamięć, a to z kolei uświadomiło jej, jak bardzo przyzwyczaiła się do tego rytuału jego powrotów z delegacji. Może istniało pomiędzy nimi o wiele więcej, niż ona sama oczekiwała, więcej, niż chciałaby przyznać?

- Spałem na nich w samolocie.

- Gdzie się zdarzył ten wypadek? W Arabii Saudyjskiej? - spytała Amy, zatrzymując się przy aucie i wyjmując kluczyki.

- Co? A, tak, w Arabii Saudyjskiej - wymamrotał Jed, sadowiąc się z jękiem na fotelu pasażera. Zamknął na moment oczy, po czym znów je otworzył. - Tam jeżdżą jak wariaci.

- Naprawdę? No nic, teraz już jesteś w moich rękach - odparła, zapięła pasy i uruchomiła silnik.

- Na samą myśl robi mi się słabo.

- Trzeba było o tym pomyśleć, zanim zadzwoniłeś z prośbą, żebym cię odebrała z lotniska. - Włączyła wsteczny bieg i wyjechała z parkingu ze swoją zwykłą werwą.

Jed odwrócił głowę i spojrzał na dziewczynę. W półmroku wnętrza samochodu jego twarz wyglądała jak pełna napięcia maska.

- Dzięki za przyjazd, Amy - powiedział cicho. - Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił. Nie jestem w stanie prowadzić.

- To widać. - Starała się mówić swobodnym tonem, żeby nie okazać, jak bardzo się o niego martwi. Jed z pewnością by tego nie chciał, a poza tym nieco się lękała rzeczywistego znaczenia faktu, iż zaczyna się o niego martwić. - Masz jakieś poważne uszkodzenia?

- Powiedziano mi, że wciąż jeszcze jestem zasadniczo zdrowy, choć może chwilowo tego nie widać.

- Kto ci to powiedział? Lekarze z tej budowy, na którą cię wysłała twoja firma?

- Taaa, ale co oni wiedzą?

- Dobre pytanie! Zaskarżyłeś go?

- Kogo? Tego kierowcę? To niemożliwe! Tam wszystko odbywa się inaczej! Trzeba było ciężkiej pracy trzech prawników firmy i potężnej łapówki, żeby powstrzymać tego gościa, który mnie przejechał, od zaskarżenia mnie! - odburknął lakonicznie Jed.

- Niebezpieczeństwa czyhające na inżyniera - globtrotera! My, spokojni ludzie, siedzimy tylko i czekamy, i prowadzimy życie pozbawione przygód.

- Słyszałem już takie opinie. Jak tam książka? - zapytał, odchylając głowę na oparcie i zamykając oczy.

- Nieźle - odrzekła, oswojona już z takimi jego pytaniami. - Zapanowałam wreszcie nad akcją.

- A zdecydowałaś się na tytuł? Kiedy wyjeżdżałem, nazywałaś ją Opus numer cztery bez tytułu.

- Po twoim wyjeździe doszłam do wniosku, że to brzmi trochę za bardzo pretensjonalnie. Nowy tytuł przyszedł mi nagle do głowy w zeszłym tygodniu, kiedy szorowałam wannę - odpowiedziała lekko Amy. - Prywatne demony. Jak ci się podoba?

Jed zastanowił się przez chwilę, po czym odparł z udaną powagą:

- Podoba mi się. Jest w tym charme, patos, dowcip i lekkość podwójnego burbona. Czegóż jeszcze mógłby chcieć wydawca?

- Może książki, która by dorastała do swego tytułu?

- No cóż, niektórzy ludzie niczym się nie zadowolą. Boże, ależ jestem zmęczony! - Sięgnął do kieszeni i wydobył małą fiolkę.

- Co to? - Amy obrzuciła go niespokojnym spojrzeniem, gdy nie otwierając oczu połknął małą białą tabletkę.

- Środek przeciwbólowy. Dobry towar. Lekarze mówią, że na ulicy dostałbym pięćdziesiąt dolców za dziesięć tabletek. Jeśli uda mi się trochę ich zaoszczędzić, sprzedam je i będę miał pieniądze, żeby cię zabrać na kolację w podzięce za to dzisiejsze odebranie mnie z lotniska. Będzie przynajmniej jakaś korzyść z tej podróży - mruknął i schował fiolkę z powrotem do kieszeni spodni.

- Rozumiem, że nie uważasz tej delegacji za oszałamiający sukces?

- To była jedna wielka klapa! - parsknął.

To wyznanie tak zaskoczyło dziewczynę, że ugryzła się w język i powstrzymała od komentarza. Taka otwartość w sprawach interesów zupełnie nie pasowała do Jeda.

- No cóż, za niecałe pół godziny będziesz bezpieczny w swoim domu - powiedziała pocieszająco. - jesteś pewny, że nie chcesz, żebym cię zawiozła do szpitala?

Nie było odpowiedzi. Amy odwróciła wzrok od wąskiej, krętej drogi i zerknęła na twarz pasażera. Jed spał. Doszła do wniosku, że nie byłby najszczęśliwszy, gdyby się obudził w szpitalnej izbie przyjęć.

Pół godziny później Amy skręciła w główną ulicę Caliph’s Bay. Całe małe, nadmorskie osiedle pogrążone było w głębokim śnie. Tylko Jedna latarnia paliła się na skrzyżowaniu przed urzędem pocztowym, pozostałe były wygaszone. Nawet Caliph’s Inn, Jedyny motel mieściny, wygasił swój neon o wolnych miejscach. Niewielki, noszący ślady niezliczonych burz domek Jeda stał na szczycie klifu, bezpośrednio nad morzem. Dojeżdżając do niego Amy zaczęła zwalniać, po czym spojrzała na swego pasażera.

Widać było, że Jed tego wieczoru nie jest w stanie zatroszczyć się o siebie. Był śmiertelnie zmęczony i po dziurki w nosie napompowany prochami przeciwbólowymi. Amy szybko podjęła decyzję i z powrotem położyła stopę na pedale gazu.

Po paru minutach zatrzymała samochód przed swoim domkiem, odwróciła się na fotelu i wpatrzyła w Jeda, usiłując ocenić czekające ją zadanie. Jed Glaze to był kawał chłopa, wszędzie twarde mięśnie i porządne, grube kości. Nie można było się w nim dopatrzyć czegokolwiek wiotkiego czy zwiewnego. Tak więc nie istniał żaden inny sposób na przetransportowanie go do domu, jak tylko doprowadzenie go tam na jego własnych nogach.

- Jed! - powiedziała cicho, delikatnie dotykając jego ramienia. Nie poruszył się, ale zupełnie nagle te ciemne, orzechowe oczy były szeroko otwarte i obserwowały ją. To jego zaskakujące przejście od stanu głębokiego snu do pełnej świadomości niemile zaskoczyło Amy, która szybko zdjęła dłoń z jego ramienia.

- Już dojechaliśmy? - Z jego spojrzenia zniknęła podejrzliwość.

- Tak. Ale nie zdołam cię przenieść, chyba że umiesz lewitować. Zdaje się, że będziesz musiał przejść o własnych siłach.

- Teraz nawet lewitowanie wydaje mi się łatwiejsze. - Wzdrygnął się i z wysiłkiem sięgnął do klamki, po czym otworzył drzwi.

Amy wyskoczyła z samochodu, obiegła go i pośpieszyła z pomocą.

- Daj mi tę kulę. I nie martw się o swoją torbę, wezmę ją.

Jed oparł się łokciem o dach auta i zaskoczonym wzrokiem rozejrzał się wokół.

- To przecież twój dom!

- Widzę, że pigułki nie zniszczyły jeszcze zupełnie twojego zmysłu orientacji. Chodź, jest zimno. Wejdźmy do środka.

Jed popatrzył na jej twarz, oświetloną bladą poświatą żółtej lampy nad drzwiami, jego orzechowe oczy miały nieodgadniony wyraz.

- Słuchaj, nie mam ochoty zawracać ci dzisiaj głowy jeszcze dłużej. Już i tak musisz mnie mieć dosyć.

- Nie myśl o tym. Wolę cię przechować tutaj, bo tu mogę cię mieć na oku. Jak cię odstawię do domu, możesz sobie zrobić krzywdę.

- A niby jaką krzywdę mogę sobie zrobić we własnym domu?

- W tym stanie możesz ulec każdemu z typowych, domowych wypadków - odparła, wzięła go pod ramię i odciągnęła od samochodu, na którym się opierał.

- Na przykład jakiemu? - W jego głosie nie słyszało się specjalnego zainteresowania. Pozwalał jej prowadzić ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin