Bemke Hanna.doc Kochanie jestes aniołem.doc

(61 KB) Pobierz

Bemke Hanna

Kochanie, jestem aniołem…


Wydaje mi się, że wiedziałam o tym od dawna. Może nawet od zawsze. Tak więc nie zdziwiłam się wcale, gdy oświadczył mi całkiem poważnie, bez najmniejszego cienia żartu:
- Jestem aniołem.
Po moim ciele przebiegł dreszcz. Przyjrzałam się jego twarzy. Lekko uniesione wzruszeniem brwi, prawie niewidoczne, sprawiały wrażenie, jakby Stwórca zapomniał je dorysować. Szare, przejrzyste oczy, o spojrzeniu tajemniczo głębokim jak studnia, kusiły, żeby na ich dnie poszukać swego odbicia. Wyraz chłopięcego podniecenia na jego dojrzałej już twarzy, zawsze mnie rozbrajał. Usta, lekko rozchylone zamarły mu w pół słowa. Z trudem oparłam się pokusie, aby je pocałować.
- Wiem, wiem. Nie powtarzaj tego nikomu, będą brali mnie za wariata, albo posądzą o sekciarstwo. To nie tak, być aniołem to jest… wiesz… jakby ci to powiedzieć… pewien rodzaj wrażliwości…
Jego słowa przyjęłam z ogromną ulgą. Więc on już wie i nie buntuje się. Powiedziałabym nawet, że wydaje się być z tego dumny. To znaczy, że zaakceptował to jako fakt. „Mój Aniele”- pomyślałam obserwując, jak spokojnie i rzeczowo starał się wytłumaczyć ideologię, kryteria rozpoznawania anielstwa i różnice między ludźmi, aniołami jakimiś innymi istotami. Bardzo starał się robić to bez emocji, ale ja przecież nie mogłam tego nie odczuć. Bał się, że posądzę go o utratę zmysłów. A przecież znamy się już od tak dawna, że jego obawy lekko mnie zaintrygowały. Z czułością obserwowałam jego wewnętrzne zmaganie się niepokoju z ekscytacją. Dobiegały mnie strzępki jego wywodów, ale nie mogłam się na nich skupić. Nigdy nie lubiłam filozoficznych rozważań, bardziej pociągały mnie żywe emocje. 

- Ty też jesteś aniołem. 
Dźwięk tych słów wyłowionych podświadomie z całego potoku wyjaśnień obudził mnie z zamyślenia. Żyć z taką świadomością, a usłyszeć to zdając sobie sprawę, że ktoś mówi to w TYM sensie, to zupełnie coś innego. Wiele razy wcześniej zdarzyło się, że ktoś rzucił od niechcenia: „jesteś aniołem”, albo „z pani to istny anioł”. Ale to nie to samo. Myśląc anioł, wyobrażamy sobie świetlistą istotę ze skrzydłami, zatrudnioną w charakterze kuriera boskich wiadomości, agenta ubezpieczeniowego od wszelkiego złego, albo wokalisty w operze niebiańskiej. Nie uprawia się z nim seksu, nie rodzi dzieci. Anioł nie zajmuje się praniem brudnych skarpetek, ani szorowaniem garów. Anioł, to stworzenie bajkowe, nierzeczywiste. Co prawda, Biblia opisuje takie istoty, ale kto tak naprawdę traktuje poważnie historie Biblijne? Anioł to mit. Tak się przyjęło, a kto myślałby inaczej będzie dziwolągiem. Ludzie nie lubią dziwolągów, a zwłaszcza nawiedzonych dziwolągów. Już bezpieczniej byłoby wierzyć w duchy, upiory i wampiry. Przecież przyjemnie jest się trochę postraszyć, poczuć ten dreszczyk. To ma sens, przynajmniej skóra od tego cierpnie. A już być aniołem? To niedorzeczne. I nudne.
Jak już wspomniałam, nie wiem od kiedy mam tą świadomość, że jestem aniołem. Nigdy dotąd z nikim o tym nie rozmawiałam. No bo niby z kim? Z księdzem próbowałam poruszać podobne problemy, ale odniosłam wrażenie, że on chyba jest niewierzący. Jak tylko dochodziło do tematu o pełnym zaufaniu do Boga w jakichś trudnych życiowych sytuacjach, okazywało się, że ksiądz radzi jednak przejmować inicjatywę w swoje ręce. Tak jakby obowiązywała zasada ograniczonego zaufania. Wierzyć – tak, ale bez przesady! Również moi rodzice twardo stąpający po ziemi nie umieli nigdy rozmawiać o takich sprawach, poza tym świadomość zaczęła rozwijać mi się później, gdy już się usamodzielniłam. Przedtem było tylko nieuzasadnione poczucie wyobcowania, osamotnienia, jakbym nie należała do tego świata. Zawsze miałam wrażenie, że nadaję na innych falach, niż rówieśnicy. Byłam zbyt poważna, nieśmiała i za bardzo wrażliwa, żeby poczuć się dobrze w grupie. Przeważnie z boku obserwowałam inne dzieci starając się dostosować. Nie było mi z tym łatwo. Często popadałam w melancholię; potrafiłam nawet przepłakać cały dzień nie wiadomo dlaczego. Miałam gdzieś w duszy ogromne pokłady smutku, poczucie straty i tęsknoty nie wiadomo za czym. Sporo czasu upłynęło, zanim zrozumiałam przyczynę mojego stanu.
Moja słabość, a raczej pociąg do odczuwania różnych emocji dała o sobie znać szczególnie w wieku dojrzewania. Tak bardzo byłam zachłanna na ludzkie odczucia i uczucia, że o mało nie wylądowałam w szpitalu psychiatrycznym. Nic szczególnego w moim życiu się nie wydarzyło, nie miałam powodów do depresji, ale jak gąbka potrafiłam chłonąć z otoczenia napięcia, myśli i odczucia innych ludzi. Przetwarzałam to potem w moim umyśle na trujący bełkot wypaczonych informacji. Nie mam pojęcia, dlaczego ze wszystkich emocji najbardziej interesował mnie smutek. Tak bardzo się z nim utożsamiałam, że stałam się jednym wielkim żalem za grzechy i pokutą. Odmawiać sobie wszystkiego, jeżeli robić coś to dla innych, poświecić się, zamienić w proch, bo w końcu z prochu powstałeś itd. Chciałam się w ten sposób dowartościować, powiedzmy szczerze – uświęcić. Ale im bardziej brnęłam w tą „świętość”, tym bardziej się pogrążałam. Tak bardzo starałam się zasłużyć na Bożą miłość, że byłam gotowa w jej imię zniszczyć siebie, swoje ciało i duszę. Czyż to nie niedorzeczne? Jak mógłby kochać mnie mój Bóg, gdybym w końcu zdołała siebie unicestwić? Ale wtedy wydawało mi się to jedyną słuszną drogą.
Ogromna tęsknota do Boga towarzyszyła mi przez całe życie. Poczuć się znowu Jego ukochanym dzieckiem, tak bezpiecznie i rozkosznie rozpłynąć się w puszystej, aksamitnej istocie Najwyższego. Z drugiej strony wychowano mnie w przeświadczeniu, że Boga trzeba się bać. On jest przede wszystkim Sędzią, który w odpowiednim czasie rozliczy mnie z każdego szczegółu życia. Więc kajać się przed majestatem, spoufalać, jak z kochanym tatusiem, czy ukrywać jak przed śledczym? Jedno wielkie pomieszanie. 

Teraz już wiem, że mój smutek, to wspomnienie po wyjściu ze strefy, którą przeciętny człowiek nazwałby niebem. Było to tak dawno temu, że pamięć tych wydarzeń jest mglista i niezbyt jasna, ale emocje pozostały nadal żywe. Moment zderzenia się z brutalną rzeczywistością, ze wszystkimi związanymi z tym ograniczeniami był przerażający. Najgorsze jednak było uświadomienie sobie, że nie mam już drogi odwrotu.
Dlaczego zeszłam? Pewnie z ciekawości, z głupoty, z chciwości na emocje, które można było poznać tylko na ziemi. Tak naprawdę, to rzeczywistość przytłoczyła moje wyobrażenia. Wcześniej wydawało mi się, że to będzie coś ekscytującego, interesującego, jak wycieczka po Amazonii. Trochę strasznie, trochę śmiesznie. Trochę trudno jest opisać odczucia, jakich wtedy doznałam, bo to tak bardzo niematerialne i niewymierne, że nie potrafię do niczego tego porównać. Zaraz po przejściu zdolność postrzegania energii była wyostrzona niewyobrażalnie. Widziałam i czułam wszystko wokół, jakby kłębiące się masy różnych nieprzyjemnych bytów, próbujących przechwycić moją istotę. Nie wiem, dokąd wtedy trafiłam, bo nie przypominało to ziemi, na której teraz żyjemy. Czułam się rozszarpywana energetycznie i fizycznie. Kleiste i maziste szare masy wciągały mnie w jakiś przerażająco dziwaczny lej. Nie mogłam się od niego odkleić, a poczucie bezradności i bezsilności przeplatało się z uczuciem żalu do Boga, że pozwolił mi na to, bym od niego odeszła. Było to jak koszmarny sen, w który zapadasz lekko i beztrosko, by po chwili uświadomić sobie, że nigdy już się nie obudzisz. Albo jak cierpienie w chorobie, gdy masz pewność, że nie ma na nią lekarstwa, ale musisz z tym żyć. Chociaż nie, od choroby jednak uwolni cię śmierć. Anioł, który „upadł”, jak w kieracie - rodzi się i umiera wciąż w kółko, wciąż od początku.
No właśnie, zanim doszło do tego, że zaczęłam odzyskiwać część pierwotnej świadomości, odradzałam się wiele razy. To, co mnie ściągnęło na ziemię, stało się moim przekleństwem. W kolejnych wcieleniach próbowałam doznać wszystkich emocji i odczuć, jakie były możliwe. Zabijałam i byłam zabijana, gwałciłam i byłam gwałcona, cierpiałam i sprawiałam cierpienie. Wszystko dopóty, dopóki nie zrozumiałam, że już nie mam ochoty tego robić. Moja świadomość dojrzewała, by uwolnić się od przeznaczenia, lub ktoś inny by powiedział - od karmy. Najtrafniej byłoby powiedzieć chyba, że uwolniłam się od intencji do robienia tego, czy owego. Byłam wojownikiem, dopóki na polu walki nie dotarł do mnie bezsens zabijania i odczułam pustki, jaką miałam w sercu. Cała negatywna energia płynąca z odczuwania złości i nienawiści wypalała moją duszę. Żeby to przetrwać musiałam zablokować wszelkie inne odczucia. Być twardym, nieugiętym, niezłomnym wojownikiem, cieszyć się szacunkiem lub siać postrach – to był mój cel nadrzędny. A zaczęło się od tego, że miałam misję walki ze złem, niszczenia istot, które, jakby to najprościej ująć, nie miały dobrych intencji i nic nie było w stanie tego zmienić. Ktoś rzucił hasło, że trzeba je wytępić i lawina ruszyła. Niestety, nie wpadłam na to, że zła złem nie da się unicestwić. Walcząc nasiąkałam energią tych istot, przejmowałam najniższe emocje. I to chyba było to, co mnie pociągało. Ten dreszczyk emocji, poczucie władzy wydawało się bardzo ekscytujące, ale nie pozostawiało we mnie żadnych pozytywnych wartości. 

Kiedy już ocknęłam się z wojowniczego amoku, przysięgłam sobie, że już nigdy nikogo nie skrzywdzę. Tak bardzo starałam się naprawić moje błędy, że znowu przegięłam w drugą stronę; stałam się regularną ofiarą. Przypominają mi się krótkie migawki z kolejnych wcieleń, gdy rozszarpywały mnie tygrysy na arenie, męczeństwo, bieda, obóz koncentracyjny. Ciągle męczona poczuciem winy, za zbrodnie, których żadnym z tych wcieleń nie pamiętałam. Bo pamięć duszy, to co innego, niż pamięć życia. Pamięć duszy kryje się w podświadomości, która często każe nam dokonywać irracjonalnych wyborów. 

Najdziwniejsze, bo najbardziej zagubione, wydaje mi się ostatnie moje wcielenie, gdzie jako beztroski, amerykański chłopak zaciągnęłam się do armii. Chyba nikt z nas nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wyglądała wojna w Wietnamie. Wizja zostania bohaterem narodowym przesłaniała wszelkie negatywne aspekty wojny. Miałam głowę przeładowaną propagandową sieczką, więc z uśmiechem na ustach stanęłam w szeregi. Potem był tylko strach. Umierający w rozszarpanych pociskami ciałach kumple, rozpaczliwe strzelanie na oślep, że nawet nie wiem, czy kogoś udało mi się trafić. Sztucznie podsycana nienawiść do żółtków, a zarazem litość nad człowiekiem. Nie było już w tym intencji do walki, to była tragiczna pomyłka. Żołnierz sam stał się swoją ofiarą. Strach i osamotnienie, ciągła gotowość, powodowały napięcie nie do wytrzymania. Emocje, które doprowadzały do wymiotów. Żeby to przetrwać ćpaliśmy co popadło i chodziliśmy gwałcić co tylko się dało, do zatracenia. Żeby już nic nie myśleć i nie czuć. Zabić uczucia. Uśpić mózg, a przede wszystkim duszę. Kotłowanina uczuć i myśli w przebłyskach świadomości znowu zmuszała do ćpania, gwałcenia i zatracania się na nowo i na nowo. W takim stanie nieprzytomności udało mi się jakimś sposobem przeżyć i wrócić do kraju. Jednak wspomnienia nie pozwoliły mi żyć. Po niedługim czasie zmarłam z przedawkowania.
I tak dotarłam do mojego obecnego życia. Nie mam pojęcia, dlaczego właśnie teraz zaczęłam odzyskiwać świadomość. Może właśnie dlatego, że przez te wszystkie wieki tułaczki po ziemi udało mi się czegoś nauczyć. Może dlatego, że w końcu mam już dość przeżywania chorych emocji. W każdym bądź razie, uświadomienie sobie skąd tak na prawdę pochodzę nie było wcale takie przyjemne, jakby się mogło wydawać. Intensywne odczucie oderwania od Boga powróciło z całą mocą.
Zaczęłam się buntować. Najpierw dlatego, że Bóg nie powinien mi pozwalać na odejście od niego. To, że dał mi wolną wolę, nie znaczy, że może pozwalać mi na wszystko. I jaki tam z Niego Dobry Ojciec? Przecież powinien mną wstrząsnąć i przywołać do porządku. Przecież mógłby. Wolna wola, trele – morele, po co mi to było? Chrzanić taką wolną wolę. 

Później przyszedł bunt poważniejszy. Rozważając najwcześniejsze wspomnienia, doszłam do wniosku, że Bóg stworzył mnie jakąś wybrakowaną. Że miałam już od samego zarania intencję do czynienia zła, która się później rozwijała i przekształcała. To po prostu coś, co po raz pierwszy popchnęło mnie do dokonania niewłaściwego wyboru. Bo skąd niby mi się to wzięło? To na pewno jakiś błąd w sztuce. Widać Bóg wcale nie jest taki nieomylny, jakby się wydawało. A może nawet ja jestem mądrzejsza od Niego, skoro to dostrzegłam? Dalej idąc – skoro ja jestem mądrzejsza, to co to za Bóg? Żaden!
Ostatnia resztka zdrowego rozsądku zabroniła mi odrzucić teorię o tym, że Boga nie ma. Z resztą czuję Jego istnienie. To coś, czego nie da się udowodnić, ani opisać. On po prostu jest. Jest, Który Jest. Od kiedy moja świadomość zaczęła się rozszerzać, zaczęła również powracać zdolność postrzegania niematerialnego. Zaczęłam widzieć aurę innych ludzi i przedmiotów, odczuwam energie wokół mnie. Musiałam nauczyć się to kontrolować, by nie popaść w paranoję. Nie wszystko muszę i powinnam postrzegać. Nie wszystko jest mi potrzebne i dla mnie ważne. Powinnam nad tym panować, żeby nie poczuć się znowu jak zaraz po przejściu na ziemię, kiedy byłam przytłoczona chaosem wokół mnie. Najważniejsze, by czuć Boga. Tylko niestety ciągle czułam, że On jest gdzieś tam, daleko, dokąd ja nie mogę sięgnąć. Ciągle czułam mur między nami i tęsknotę za utraconym rajem.
Moja teoria o tym, że Bóg stwarza wybrakowane istoty nie dawała mi spokoju. Zaczęłam wypytywać znajomych, co myślą na ten temat, ale albo nie rozumieli w ogóle, o co mi chodzi, że „niby jaka pierwotna intencja?”, albo rozkładali ręce i mówili, że nie potrafią mi pomóc. Nikt nie dotarł w swoich rozważaniach jeszcze tak daleko, a może nie miał takiej potrzeby. Z czasem mój bunt narastał, a ja zarazem popadałam w obsesję. 

Przypomniałam sobie teorię o grzechu pierworodnym. Pasowałoby, że rodzimy się ze skazą, ale reszta się nie zgadzała, chociażby moje przeświadczenie o nieskończonej miłości Boga. Według mojej teorii Bóg nie ukarałby wszystkich ludzi za winę Adama i Ewy. To byłoby niesprawiedliwe. Nie znam tych państwa i nie zgadzam się na ponoszenie konsekwencji ich czynów. Ale jeżeli na prawdę Najwyższy jest Miłością Idealną i Sprawiedliwością, ponad wszystkie inne, to skąd mi się wzięła ta cholerna pierwotna intencja! 

Zaczęłam obserwować narastające poirytowanie. Wkurzałam się na Boga, że nie udziela mi odpowiedzi na tak ważne nurtujące mnie pytanie. Co popchnęło mnie do tego, aby po raz pierwszy źle wybrać? Boże dałeś mi wolną wolę, stworzyłeś na swoje podobieństwo, ale co to znaczy?
Któregoś dnia, zmęczona gonitwą myśli, pogrążona w czynności, którą nazwałabym usiłowaniem modlitwy lub jak kto woli - medytacji, przysnęłam. Był to dziwny stan jakby pomiędzy jawą a snem. Nie żadne objawienie, czy oświecenie, po prostu wspomnienie, a może jednak tylko sen.
Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo. Zobaczyłam Boskie Istnienie, którego poczułam się częścią. Był to stan absolutnej szczęśliwości i miłości. Zupełnie zjednoczona z Bogiem. Tu wszystko było dobre. Byliśmy jakby jedną istotą. Czułam Jego entuzjazm stwarzania. Byłam Jego Miłością. Stworzył mnie z czystej Miłości i Radości, a gdy mnie stwarzał miłość ta narastała i pęczniała. Wszystko to było doskonałe. Stwarzanie było doskonałe. Zaczęłam odczuwać, że Bóg daje mi coraz więcej mnie. Coraz bardziej stawałam się sobą. Zauważyłam, że wokół mnie jest więcej takich istot, jak ja. 

Wszystkie istoty wzrastały coraz bardziej z Boskiej miłości, przenikały się nawzajem, współistniały w jedności. Każda istota dostawała tyle miłości ile chciała i dawała ją innym. W miarę, jak wszyscy wzrastaliśmy, coraz bardziej zaczęliśmy się stawać odrębni. Z miłości Bóg pozwalał nam stwarzać dalej siebie. Im bardziej stawaliśmy się odrębni i samodzielni, tym bardziej zaczęliśmy się różnić od siebie. Zauważyliśmy, że nie mogliśmy już tak swobodnie przenikać się nawzajem. I wtedy doświadczyliśmy różnorodności. Na początku była czysta i niewinna. Mieliśmy ogromną ochotę przenikać się nawzajem, ale nie mogliśmy tego robić z powodu właśnie odmienności i samodzielności. I wtedy zrodziła się pierwsza intencja: ciekawość. Ciekawość, co też jest tam, gdzie nie mogę przeniknąć? Następna pojawiła się zazdrość, bo może tam jest więcej miłości, niż u mnie? Te pierwsze intencje zrodziły kolejne i tak dalej. Wszystko zaczęło się napędzać i rozkręcać. A swoją drogą, czy to nie zabawne, że istnieje przysłowie „ciekawość to pierwszy stopień do piekła”? 

Tak więc pewnego dnia doczekałam się odpowiedzi od Boga. Przyjęłam ją z ogromną ulgą i wdzięcznością. Już nie musiałam oskarżać Boga o błąd w sztuce, bo go nie było. Wszystko wynikło z chęci pomnażania miłości i różnorodności stworzenia.
Od tego czasu moje „anielskie” życie zaczęło się powoli zmieniać w medytację. I bynajmniej nie chodzi o to, że cały dzień przesiaduję w pozycji lotosu. Sens w tym, żeby traktować wszystko, co mi się przydarza z uwagą. Każdy moment życia jest ważny i istotny. Każda wykonywana przeze mnie czynność ma znaczenie. Znalazłam się tu na ziemi z własnego wyboru, a nie za karę. Podjęłam złe decyzje i dostałam szansę, żeby to zrozumieć i uwolnić się od wszystkich wynikających z tego obciążeń. Będę rodzić się i umierać, dopóki nie zrozumiem całej mojej lekcji. Dopóki nie uwolnię się od wszystkich intencji do nieodpowiednich wyborów. A wtedy, cóż, myślę że życie stanie się dla mnie tak piękne, że nie będę już tęsknić za utraconym rajem, bo będę miała go tu na ziemi. 

Powoli już uwalniam się od intencji do przeżywania smutku i odkrywam, jakie życie jest piękne. Jestem przecież aniołem. Ale to nic wyjątkowego. To tylko pewna cecha, która pozwala mi widzieć i czuć trochę więcej, niż inni. Poznałam wiele innych aniołów, bardziej lub mniej upadłych i odkryłam, że wielu z nich przyznaje się do tego, kim są, inni udają, że o niczym nie wiedzą. Mam u boku mojego kochanego anioła, który mnie rozumie i wspiera. Akceptuję jego odrębność i wolność, którą dał nam sam Bóg. Dał nam to z miłości. A im bardziej kocham innych, tym bardziej przekonuje się, że może Bóg nie jest tam gdzieś daleko, tylko właśnie tu, w nas. Tak samo jak na początku, kiedy wszyscy byliśmy jedną wielką Bożą Miłością. Może tylko powinnam pozwolić mu się po prostu kochać…

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin