Lackey Mercedes -2- Trylogia ostatniego Maga Heroldów 3 - Cena Magii.doc

(2069 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Mercedes Lackey

 

 

 

CENA MAGII

 

Tłumaczyła Magdalena Polaszewska-Nicke



Dla Russella Galena

Judith Louvis i Sally Paduch

oraz wszystkich, którzy marzą

o przywdzianiu Bieli.


Rozdział pierwszy

 

Po plecach spływał Vanyelowi pot i lekko bolała go noga w kostce - wcale jej nie skręcił, poślizgnąwszy się na drewnianej podłodze sali na samym początku pojedynku, a mimo to po piątej wymianie ciosów wciąż jeszcze mu dokuczała. To jego słaby punkt i lepiej, by miał to na uwa­dze, ponieważ równie pewne jak słońce na niebie jest to, że przeciwnik wręcz wypatruje podobnych oznak jego sła­bości.

Vanyel obserwował oczy swego przeciwnika, spogląda­jące nań z ciemnego wnętrza hełmu. “Uważaj na jego oczy” - pamiętał, że Jervis, zwykł to stale powtarzać. “Oczy po­wiedzą ci to, czego nie powiedzą ci ręce.” Więc przyglądał się tym na wpół ukrytym oczom i próbował zasłonić całe ciało brzeszczotem swego miecza.

Oczy ostrzegły go, zwęziły się i łypnęły szybko w lewo, zanim jeszcze Tantras się poruszył. Vanyel był gotów do przyjęcia ataku.

Doświadczenie podpowiedziało mu, na moment przed skrzyżowaniem się ich mieczy, że będzie to ostatnia wy­miana ciosów. Zrobił wypad w kierunku Tantrasa, zamiast się cofnąć, czego naturalnie ten się spodziewał, nawiązał walkę, zablokował miecz przeciwnika i rozbroił go, a wszy­stko to w mgnieniu oka.


Gdy miecz ćwiczebny stuknął o podłogę, Tantras po­trząsnął pustą już dłonią i zaklął.

- Ubodło cię to, co? - powiedział Vanyel. Wypro­stował się i ściągnął z głowy opaskę przytrzymującą włosy wpadające mu do oczu i pozwolił im opaść na czoło wil­gotnymi pasemkami. - Przepraszam. Nie miałem zamiaru tak się rozpędzać. Ale nie jesteś w formie, Tran.

- Nie przypuszczam, abyś przyjął na moje usprawiedli­wienie to, że się starzeję? - spytał Tantras z nadzieją i zdją­wszy rękawice, przyglądał się swym poharatanym palcom.

Vanyel parsknął.

- Nie ma mowy. Breda jest w takim wieku, że mogłaby być moją matką, a i tak regularnie przegania mnie po całej sali. Jesteś w fatalnej formie.

Herold zdjął hełm i uśmiechnął się ponuro.

- Masz rację. Stanowisko herolda kasztelana oznacza może wysoki status, ale nie przysparza okazji do ćwiczeń.

- Potrenuj z moim bratankiem, Medrenem - odparł Vanyel. - Jeśli ci się zdaje, że ja jestem szybki, to powi­nieneś zobaczyć jego. To pomogłoby ci podtrzymać formę. - Mówiąc to, rozpiął kaftan i rzucił go pod ścianę, na stertę ekwipunku czekającego na czyszczenie.

- I tak zrobię. - Tantras nieco wolniej oswobadzał się ze swej, cięższej zresztą, zbroi. - Bogowie wiedzą, że pewnego dnia mogę stanąć przed koniecznością zmierzenia się z kimś, kto będzie posługiwał się tym twoim wariackim stylem, więc lepiej będzie, jeśli już teraz przyzwyczaję się do tego, że ty raz bijesz, raz się ścigasz.

- Taki jestem, do szpiku kości. - Vanyel odłożył na stelaż swój ćwiczebny miecz i skierował się do wyjścia. - Dzięki za trening, Tran. Potrzebowałem czegoś takiego po dzisiejszym ranku.

Kiedy otworzył drzwi, na spoconej skórze poczuł falę chło­du - to było wspaniałe uczucie. Tak przyjemne, że nieskory do powrotu do pałacu, owiany świeżym, ostrym powietrzem poranka, postanowił wrócić do swego pokoju okrężną drogą. Taką, która pozwoli mu nie zbliżać się do ludzi, i która, może, choć na moment, zajmie go, odsuwając na bok myśli, podob­nie jak podziałał trening z Tantrasem.

Skierował się ku ścieżkom wiodącym do ogrodów pała­cowych.

Donośna ptasia pieśń ulatywała spiralą dźwięku ku pu­stemu niebu. Vanyel pozwolił swym myślom odpłynąć, wsłuchując się w szczebiotliwe trele i stopniowo zrzucając z siebie każdą ważką troskę, aż w końcu jego umysł był już równie pusty jak powietrze nad jego głową...

- Van, zbudź się! Masz przemoczone stopy! - W gło­sie myślomowy Yfandes znać było rozdrażnienie. - Zma­rzniesz. Przeziębisz się.

Mag heroldów Vanyel zamrugał powiekami i popatrzył na zroszoną trawę zaniedbanego ogrodu. Nie mógł wpraw­dzie zobaczyć swych stóp ukrytych w długich, obumarłych źdźbłach trawy, ale teraz, gdy Yfandes przywołała go znów do rzeczywistości, poczuł je. Przyszedł tutaj w swych mięk­kich zamszowych butach, które wcale nie były przeznaczo­ne do wychodzenia na dwór; idealnie nadawały się do tre­ningu z Tranem, ale teraz...

- Nie ma, co, są zupełnie zniszczone - rzuciła cierpko Yfandes.

Tak bardzo przypominała teraz jego ciotkę, maga herol­dów Savil, że Van musiał się uśmiechnąć.

- To nie pierwsza para butów, które doprowadzam do ruiny, moja droga - odparł łagodnie. Jego stopy były bar­dzo zmoczone. I bardzo zimne. Tydzień temu nie byłoby tu jeszcze rosy tylko szron. Ale teraz wiosna była już w dro­dze: pod martwymi zeszłorocznymi źdźbłami zieleniła się świeża trawa, każdą gałązkę obsypywały rozwijające się młode listki, a kilka najwcześniej przylatujących śpiewają­cych ptaków dokonało już inwazji na ogród. Vanyel przypatrywał się i przysłuchiwał dwóm z nich, o żółtych brzu­szkach, samcom - rywalom przybierającym bojową po­sturę w pojedynku na melodie.

- I pewnie nie jest to wcale ostatnia część garderoby, jaką spotyka taki los - rzekła zrezygnowana. - Przeby­łeś długą drogę odkąd wybrałam ciebie jako tamtego próż­nego pięknisia.

- Tamten mały, próżny piękniś, którego wybrałaś, o tej porze jeszcze byłby w łóżku. - Ziewnął. - Moim zda­niem był pod tym względem o wiele rozsądniejszy. Ta pora dnia z pewnością nie jest dla ludzi.

Słońce ledwie wzniosło się nad horyzont i większość mieszkańców pałacu wciąż jeszcze spała snem wyczerpa­nych, jeśli nie sprawiedliwych. Na wpół dziki ogród był jedynym zakątkiem, którego od wschodniej strony nie za­słaniały budynki i mury. Lekki, przejrzysty słoneczny blask rozlewał się tu, połyskując na każdym delikatnym listku i źdźble trawy. Według tradycji ścieżka ta, wraz z całym labiryntem żywopłotów i altanek, miała być ogrodem kró­lowej - co było przyczyną obecnego zapuszczenia tego miejsca. Teraz Valdemar nie miał już królowej, a towarzy­szka życia króla, połączona z nim więzią życia, miała pil­niejsze zajęcia aniżeli doglądanie ogródków, z których je­dyny pożytek był taki, że dostarczały uciechy ludzkim oczom.

Jakiś staruszek - sądząc po jego zabrudzonym ziemią fartuchu, ogrodnik - wyłonił się z pobliskich drzwi pała­cu i kuśtykał ścieżką w stronę Vanyela. Herold usunął się, ustępując mu drogi i witając przyjaznym skinieniem głowy. Tamten jednak zupełnie go zignorował i wyminął, mamro­cząc coś pod nosem.

Kierował się najwyraźniej do stojącej nie opodal, obroś­niętej różowym winem szopy. Na moment zniknął w jej wnętrzu, ale zaraz pokazał się z motyką w dłoni, aby od razu przystąpić do obrabiania najbliższej rabaty. Był tak obojętny na obecność Vanyela, że ten równie dobrze mógł­by być duchem.

Vanyel przyglądał mu się jeszcze przez chwilkę, a potem odwrócił się i wolno powędrował w stronę pałacu.

- Czy przyszło ci kiedyś do głowy, kochana - zagad­nął puste powietrze - że i ty, i ja, i cały pałac moglibyśmy zniknąć w ciągu jednej nocy, a ludzie tacy jak ten staruszek nawet by za nami nie zatęsknili?

- Ale nie deptalibyśmy już jego kwiatów - odparła Yfandes. - To był niedobry ranek, prawda. - Było to zdanie twierdzące, nie pytanie. Yfandes nie opuszczała swe­go miejsca w umyśle Vanyela przez cały czas trwania sesji Osobistej Rady.

- Jak dotąd jeden z najgorszych poranków dla Randiego. Dlatego próbowałem rozładować frustrację w treningu z Tranem. - Vanyel kopnął bogu ducha winny chwast, wyrastający pomiędzy kamieniami na ścieżce. - A dziś po południu Randi musi się zająć kilkoma ważnymi spra­wami. Oficjalne audiencje, jedno spotkanie z ambasadora­mi. Ja nie mogę go zastąpić. Nalegają na widzenie z królem. Czasem żałuję, że muszę zachowywać się taktownie, bo z chęcią chwyciłbym tych dyplomatów za te ich łby i rąbnął porządnie jednym o drugi. Tashir - niech bogowie błogo­sławią jego szczere serce - poradził sobie ze swymi spra­wami nieco lepiej.

Pojawił się jeszcze jeden ogrodnik i obrzucił mijającego go Vanyela dziwnym spojrzeniem. Van zdusił w sobie chęć przywołania go i wytłumaczenia się. “Musi być nowy; wkrótce się dowie o heroldach rozmawiających z powietrzem.”

- A co zrobił Tashir ze swymi posłami? Rozmawiałam z Darveną Ariela, kiedy byłeś nimi zajęty. Wiesz, nadal nie mogą uwierzyć, że twój brat, Mekeal, spłodził dziecko obda­rzone wrażliwością, która pozwoliła mu zostać Wybranym.

- Ja też. Wniosek z tego, że rodziną rządzi chyba zu­pełny brak logiki. A co do Tashira, jego posłowie otrzymali rozkaz uznania mnie za człowieka przemawiającego w imie­niu króla... - wyjaśnił Vanyel. - Są kłopoty z teryto­rium nad Jeziorem Evendim, które Tashir zaanektował. Ci ludzie z Krainy Jezior są bardzo przewrażliwieni, a audien­cja u kogokolwiek poniżej samego króla będzie w ich oczach niewybaczalnym afrontem.

- A gdzie znalazłeś ten smaczny kąsek?

- Ostatniej nocy. Po tym, jak ty doszłaś do wniosku, że ten ogier z północy ma przepiękny...

- Nos - skwapliwie przerwała mu Yfandes. - Miał śliczny nos. A ty i Josh zanudzaliście mnie na śmierć swymi relacjami o zasobach skarbca.

- Biedny Josh.

To były szczere słowa. “Zajmuje swe stanowisko od nie­spełna roku, a próbuje pracować za dwudziestu. Do tego z ca­łego serca marzy o tym, by znów być czyimś pomocnikiem. Niestety Tran o jego obowiązkach wie mniej niż on sam.”

- Nie czuje się dobrze w roli kasztelana.

- Nie da się zaprzeczyć, kochana. Jest młody i nerwo­wy, więc chciał, aby ktoś przejrzał jego rachunki, zanim przedłoży je Radzie. - Vanyel westchnął. - Bogowie wiedzą, że Randi nie jest w stanie tego zrobić. Będzie miał szczęście, jeśli uda mu się skończyć to dziś popołudniu.

- Esten mu pomoże. On zrobiłby dla Randiego wszystko.

- Wiem o tym, Yfandes, ale zdolność Towarzysza do współodczuwania bólu i zapas sił, jakich może użyczyć swemu Wybranemu, już nie wystarczają. Czas, abyśmy wszyscy przyznali się, że o tym wiemy. Choroba Randiego jest cięższa od dolegliwości, które umiemy leczyć... - Va­nyel wziął głęboki oddech, by uspokoić kłębiące się w nim uczucia -...i możemy jedynie krzepić się nadzieją, że znajdziemy sposób, aby ulżyć mu w cierpieniu, na tyle by mógł normalnie funkcjonować. A jeśli nie, to trzeba ufać, że w niedługim czasie uda nam się wyuczyć Trevena.

- To znaczy wyuczyć Trevena na czas. - Posępnie dorzuciła Yfandes. - Bo ten umyka nam prędko. To po­tworne, Van. My nie możemy nic zrobić, uzdrowiciele nie mogą nic zrobić... Randal gaśnie z każdą chwilą a żadne z nas nic na to nie może poradzić!

- Możemy tylko patrzeć - odparł Vanyel z goryczą. - Z każdym dniem Randal czuje się coraz gorzej, a my nie tylko nie potrafimy tego zatrzymać; my nawet nie wiemy, dlaczego tak się dzieje! Są wprawdzie przypadłości, których uzdrowiciele nie potrafią wyleczyć, ale my przecież nie wiemy, jaka choroba zabija Randiego... Czy jest dziedziczna? Czy Treven też może ją mieć? U Randiego nie ujawniała się, dopóki nie dożył połowy trzeciej dziesiątki swych lat, a Trev jest ledwie siedemnastolatkiem. Za dziesięć, piętnaście lat możemy znaleźć się w sytuacji podobnej do tej, w której jesteśmy teraz.

Natrętne myśli wciąż czaiły się w zakamarkach jego umysłu. “Dobrze, że Jisa nie stoi w kolejce do sukcesji tronu, bo ludzie i w stosunku do niej zadawaliby sobie takie pytania. Jak miał­bym im wówczas wytłumaczyć, dlaczego nie grozi jej nie­bezpieczeństwo, nie ściągając przy tym na nas jeszcze wię­kszych kłopotów, których wszak żadne z nas sobie nie życzy? A już szczególnie ona. Wystarczy, że ma się piętnaście lat i jest się córką króla. Być zmuszoną do zajmowania się całą resztą... dzięki łasce boskiej potrafię zaoszczędzić jej przynaj­mniej części związanych z tym zgryzot.”

Szedł nie odrywając oczu od zarośniętej ścieżki, tak głę­boko pogrążony w rozmyślaniach, że Yfandes taktownie wycofała się z rozmowy. Czasami myśli dotykały takich spraw, że nawet Towarzysz nie lubił ich podsłuchiwać.

Vanyel szedł powoli przez zapuszczony ogród. Wybrał krętą dróżkę, która miała go zaprowadzić do drzwi pałaco­wych. Stąpał z przesadną ostrożnością, odsuwając moment powrotu w mury budynku najdalej, jak tylko mógł. Mimo to nękające go troski ścigały go wszędzie.

- Wujku Vanyelu? - zawołał za nim zdyszany dziew­częcy głos. W tym znajomym głosie Vanyel usłyszał ból i stłumione łzy. Odwrócił się, rozwarł ramiona, a Jisa wpa­dła wprost w jego objęcia.

Nie powiedziała nic; nie musiała. Wiedział, co ją tu spro­wadziło: te same zmartwienia, które jego zawiodły w zapo­mniany labirynt opuszczonego ogrodu. Cały poranek spędziła z matką i ojcem nie opodal Vanyela, dokładając wszelkich starań, by ulżyć w bólu Randalowi i dodać sił Shavri.

Van gładził długie, rozpuszczone włosy Jisy, pozwalając jej wypłakać się na swym ramieniu. Nie wiedział, że szła za nim...

W normalnych okolicznościach zaniepokoiłoby go to. Ale nie wtedy, gdy chodziło o Jisę. Jisa świetnie się osła­niała; tak świetnie, że umiała nawet stać się niedostrzegalna dla jego przenikliwych zmysłów. Zapewniało jej to nie byle, jaką ochronę - bo skoro potrafiła ukryć swą obecność przed nim, mogła również ukryć się przed wrogami.

Vanyel był powiązany z każdym żyjącym heroldem i umiał wyczuć ich wszystkich, kiedy tylko chciał, lecz Jisa nie była heroldem i nigdy nie wiedział, gdzie jest, chyba, że celowo jej “szukał”.

Jisa nie została jeszcze wybrana, co Vanyel uznawał za dobrą wróżbę. Według niego wcale nie było takiej potrzeby. Jako osoba posiadająca dar empatii, Jisa pobierała już pełne wykształcenie uzdrowiciela, a Van oraz jego ciotka, Savil, udzielali jej nauk dokładnie takich, jakie należały się świeżo wybranemu kandydatowi na herolda. Ludzie dziwili się, dla­czego dziecko dwojga heroldów nie zostało jeszcze wybrane, za to Towarzysze w Przystani kochały ją i traktowały tak, jakby była jedną z nich. Ten fakt tym bardziej zastanawiał. Vanyel należał do nielicznych, którzy wiedzieli, w czym tkwi przyczyna. Jisa nie została jeszcze wybrana, gdyż jej Towa­rzyszem miał być Taver. Taver zaś był Towarzyszem osobi­stego herolda króla - jej matki, Shavri. Jisa i Taver mieli, więc połączyć się dopiero po śmierci Shavri.

A do tego nikomu się nie spieszyło.

Żadne z nich - ani Randal, ani Shavri, ani Vanyel - nie było jeszcze gotowe na wyjawienie Kręgowi Heroldów powodu, dla którego Shavri nie została dotąd wybrana. Jisa wiedziała - Vanyel jej powiedział - lecz rzadko poru­szała ten temat, a Van nie prowokował jej do tego. To dziec­ko miało dość trosk, z którymi musiało sobie radzić.

“Mieć dar empatii i żyć pod jednym dachem z umiera­jącym ojcem...”

To, co innego niż wiedzieć, że ktoś, kogo kochasz, ma umrzeć. Dzielić cierpienie Randala, tak jak było to udziałem Jisy, musiało dorównywać najcięższym torturom.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin