Robert Hansen - Gra Szwajcarska.pdf

(660 KB) Pobierz
568955655 UNPDF
Robert Hansen
GRA SZWAJCARSKA
Bridgwater 2011
1
Wstęp
Często się zastanawiamy, dlaczego przyszło nam żyć właśnie w tych czasach. Czasem
wzdychamy: Ach, gdybym tak urodził się trzydzieści lat później... lub: Czemu moja
dojrzałość nie przypadła na lata sześćdziesiąte? Ale tylko możemy sobie pomarzyć i
powzdychać. I za każdym razem nie mamy gwarancji, że byłoby lepiej, ciekawiej,
sprawiedliwiej. Nasz bohater urodził się w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku
zatem dane mu było żyć w tak zwanych ciekawych czasach i tego nie żałuje. Nie załapał
się może na beatlemanię, ale za to dopadł go Pink Floyd; może w młodości nie miał
internetu, ale przynajmniej sam rozwiązywał zadania, a nie posiłkował się stroną
wolframalpha. Rozmówcy mógł spojrzeć w oczy a nie w monitor, zmiany polityczne
przeżywał w zasadzie tylko na lepsze, może tylko wyżerka była kiedyś smaczniejsza i
bardziej wartościowa. Upiera się, że ludzie nie stali się przez tych kilkadziesiąt lat ni lepsi
ni gorsi...
2
Rozdział I
W którym Wojciech poznaje zasady, chce się utopić i nie wierzy technice
Wojciech obudził się w nocy zlany potem. Dotychczas lubił spać, a marzenia senne
traktował jako element rzeczywistości. Jedyne, czego żałował, to tego, że nie może
wyśnionych przedmiotów zachować przy sobie. Z reguły były to grube książki w
kolorowych okładkach, coś co kochał nad życie. Pierwszy raz, gdy po obudzeniu się nie
mógł znaleźć książki, którą cieszył się we śnie, rozpłakał się i resztę nocy spędził w łóżku
z babcią. Później już spokojniej żegnał się z obiektami marzeń, choć rozpoczętych po
takim śnie poranków nigdy nie uważał za udane. Tym razem było jednak inaczej. Śniła mu
się lśniąca biała bryła o regularnych symetrycznych kształtach. W miarę zbliżania się do
niej, jedna część zaczęła się deformować, zmieniając kolory na o wiele mniej przyjemne.
Jedna ze ścian, nagle, za działaniem tajemniczej siły zaczęła zmieniać fakturę, kolor,
blaknąć, wybrzuszać się. W miarę upływu czasu marniała w oczach. Wojciech chciał
zrobić wszystko, by przywrócić jej poprzedni kształt. Nie dało się. W miarę
podejmowanych wysiłków rosło poczucie bezsilności, ogromny zawód brakiem wpływu na
tę niespodziewaną i niechcianą zmianę. Im bardziej poprawiał płaszczyznę, tym bardziej
wykrzywiała się, brzydła, blakła. Nie to było jednak najgorsze. Już po obudzeniu wiedział,
że to był bardzo ważny sen i zapamiętał go na całe życie. Nie wiedział tylko, co on znaczy.
Później starał się go masę razy tłumaczyć i wydawało mu się, że rozumie go coraz
bardziej.
Najwcześniej zapamiętał babcię, później dziadka. Dopiero trzecią postacią, którą kojarzył
w sensie chronologicznym była mama. Widywał ją rzadko, tylko wtedy, kiedy przyjeżdżała
z miasta na kilka dni, zawsze z prezentem dla syna. Najczęściej była to jakaś książka, ale
zdarzały się i rzeczy o wiele bardziej wyszukane. Gdy miał cztery lata, dostał gramofon,
który w tamtych czasach nazywano adapterem. Nie był to żaden luksusowy sprzęt, już nie
tak prymitywny jak osławione bambino, ale daleko mu było do standardów, jakie miały
później nastąpić. Słuchało się wtedy głównie nagrań - mówiąc dzisiejszym językiem -
pirackich, wydawanych na pocztówkach dźwiękowych, trzeszczących, tracących jakość po
kilku przesłuchaniach. Płyty długogrające były piekielnie drogie, jedna kosztowała ponad
sześćdziesiąt złotych, co przy cenie chleba cztery złote za bochenek czy masła
siedemnaście złotych za kostkę dobitnie świadczy, jak luksusowy to był towar.
Inauguracja działania adapteru odbyła się w dość szczególnych okolicznościach; chwilę
wcześniej poznał swojego ojca. Tym razem matka przyjechała nie sama a z mężczyzną,
którego przedstawiono Wojciechowi słowami: To jest twój tatuś. Wojciech nie był pewien,
czy to słowo słyszał wcześniej. Mieszkał z dziadkami na skraju wsi, kontakty z
rówieśnikami nie były jeszcze częste, wszystko miało się zmienić dopiero przyszłego lata,
kiedy wysłano go do przedszkola. Nie za bardzo zdawał sobie więc sprawę, na czym taki
tatuś miałby polegać - zwłaszcza, że wyjechał wraz z mamą zaraz następnego dnia.
- Widzisz, Wojtek, każde dziecko ma tatusia i mamusię - tłumaczyła cierpliwie babcia. -
Kiedyś, jak dostaniecie mieszkanie w mieście, wezmą cię stąd i zamieszkacie razem.
- Ale ja nie chcę - rozpłakał się Wojciech. - Komu tu przeszkadzam? Poza tym, co taki
tatuś miałby robić?
Coś tam usłyszał w odpowiedzi, ale nie usatysfakcjonowało go to na tyle, by przejść nad
sprawą do porządku dziennego. Na razie moment poznania tatusia kojarzył mu się
zdecydowanie przyjemnie - z jego ukochanym gramofonem i płytami. Polubił zwłaszcza
bajki na singlach. Gdy wiele lat później oglądał w TVN adaptację Kopciuszka według tej
właśnie płyty, a tytułową rolę grała wtedy Monika Olejnik, nie mógł ukryć wzruszenia.
3
Na razie zjeżdżał swoje płyty, a miał wśród nich kilka ulubionych. Jedna to "Takie czarne
oczy" Czerwonych Gitar. Zawsze zastanawiało go, dlaczego wokalista grozi, że utopi się w
zimnej wodzie.
- Dziadku, co to znaczy, że on się utopi?
- Pójdzie pływać i zamiast na brzeg pójdzie na dno. Będzie trup.
- To dlaczego on chce się utopić?
- Bo się zakochał.
- A co to znaczy?
- Widzisz Wojtek. Kochasz babcię i dziadka, prawda? Chcesz ich mieć zawsze przy sobie.
My cię też kochamy i chcemy cię zawsze przy sobie. Ten pan się kocha jakąś panią a ona
go nie chce. I z rozpaczy postanawia się utopić.
Wredna baba. Tak się nie robi z ludźmi. Wojciech uznał informację za najwyższej wagi.
Przy najbliższej zwadzie z babcią, kiedy zbroił coś i otrzymał zasłużoną karę, stwierdził:
- Oj babcia, już mnie nie kochasz. W stawie zimna woda, trochę będzie szkoda, gdy utopię
się w niej.
Po czym wybiegł do sieni, założył buty i pobiegł nad staw za wsią.
Kiedyś jedna z ciotek przywiozła mu płytę i wręczyła ze słowami:
- Ta piosenka będzie modna chyba do końca świata. W życiu nie słyszałam czegoś
lepszego.
Wojciech nałożył płytę na talerz gramofonu. Jeszcze nie minęło pierwszych kilka taktów a
z pokoju obok odezwała się babcia:
- Ady wyłącz mi tych wyjców i to natychmiast!
Wojciechowi piosenka nie spodobała się. Faktycznie była wrzaskliwa i mało melodyjna jak
na jego dziecięcy gust. Wysłuchał jej i wcisnął na samo dno stosu z płytami. Później miał
do niej wracać wielokrotnie. Gdyby dziś go zapytano, jaka była jego ulubiona piosenka w
ciągu całego życia, bez wahania wymieniłby właśnie ten tytuł. The Beatles - She Loves
You.
Szybko odkrył, że w niektórych piosenkach śpiewają tak, że nie da się tego zrozumieć. I te
piosenki fascynowały go najbardziej.
- Dziadek, dlaczego ja nic nie rozumiem?
- A bo oni śpiewają po angielsku.
- A co to znaczy? - dopytywał się.
Widzisz, Wojtek, nie wszędzie mówią tak jak my - to mówiąc wyjął stary, sfatygowany atlas
Romera i otworzył na mapie Europy. - My jesteśmy tu. Tu mówią po polsku, tak jak ty, ja i
babcia. Tu są Niemcy i oni mówią po niemiecku. Nie mówią chleb a Brot, nie mówią robić
tylko machen, kwiat nazywają Blume. I liczą też inaczej: eins, zwei, drei... Tu mieszkają
Francuzi, którzy jedzą ślimaki.
- A jak mówią?
- Nie wiem Wojtek, niemiecki znam, nauczyłem się na wojnie. Ale po francusku czy
angielsku nie znam ani słowa. Jak będziesz starszy i będzie cię to interesowało to się
nauczysz.
Jeszcze tej kolacji wprawił wszystkich w zdumienie.
- Dziadek, daj mi Brot.
Z językami obcymi oswoił się szybko, bo dziadek zwykł wieczorami słuchać wiadomości z
Madrytu na falach krótkich i Wojtek jak zahipnotyzowany wsłuchiwał się, gdy dziadek
szuka stacji, trafiając co rusz na jakieś zagraniczne. Nie ukrywał, że podobało mu się to
coraz bardziej. Z regularnością godną naprawdę lepszej sprawy męczył dziadka o kolejne
niemieckie słówka i zdania. Z audycji Deutschlandfunk, które słuchał po długim proszeniu
4
dziadka, wyławiał coraz to nowe zwroty i słowa.
Inny rezultat tamtego wykładu dziadka nie był może tak nośny w przyszłości ale o wiele
bardziej zabawny. Kilka dni później przyniósł kilkanaście winniczków w wielkim
wyplatanym koszu.
- Babcia, ugotuj to na kolację.
- Wojtek, zwariowałeś?
- Dziadek mówi, że we Francji to jedzą.
- Nie daj Boże, żeby mnie to spotkało. Przeżyłam wojnę i Hitlera, ale nic nie zmusiło nas
do jedzenia ślimaków. Zanieś je tam, skąd je wziąłeś.
Niechętnie, zgaszony, powędrował z wielkim koszem na łąkę. Ze ślimaków wyleczono go
raz na zawsze i to do tego stopnia, że wiele lat później, podróżując ze swym przyjacielem
po Europie, nie mógł się skusić nawet na spróbowanie i nie mogła go do tego namówić
osoba, dla której zrobiłby wszystko. No, prawie wszystko. Ślimaki odpadały zdecydowanie.
Kilka miesięcy później jego rodząca się miłość do języków obcych doprowadziła go do
pierwszego w życiu aresztowania. Gdy rodzice zjawili się u Wojciecha po raz kolejny,
zapowiedzieli mu niespodziankę.
- Pojedziemy do Poznania na targi.
Tę podróż pamięta doskonale. Pierwszy raz, kiedy zakosztował innego świata, jakże
odmiennego od zapomnianej wielkopolskiej wsi, w której przyszło mu spędzać pierwsze
lata życia. Podróż pociągiem to było coś. Pociąg znał z wiersza Tuwima Lokomotywa i
podczas podróży uparcie dopytywał się, gdzie siedzą te tłuste grubasy, którzy siedzą i
jedzą tłuste kiełbasy.
- Jeden siedzi koło mnie - zażartował ojciec.
- Ale to nie jest trzeci wagon a pierwszy. I kiełbasy też nie mamy.
Pociąg właśnie mijał Poznań Wschód, kiedy Wojciech wypatrzył neon Polleny Lechii.
- Tatuś, tu robią to mydło, którym się myję?
- Tak, synku.
- To wysiądźmy i obejrzyjmy - naciskał mały.
- Jedziemy do stacji Poznań Główny. A do fabryki by cię nie wpuścili.
- Ale ja chcę wiedzieć, jak się robi mydło.
- Kiedyś w szkole się dowiesz, na razie to dla ciebie za trudne.
To był chyba pierwszy raz, kiedy ojciec mu podpadł. Ze wszystkich rzeczy Wojciech
najbardziej nie lubił odpowiedzi: jak będziesz starszy to się dowiesz. Zawsze węszył jakiś
podstęp, że za tym wszystkim kryje się jakaś wiedza tylko dla wtajemniczonych, którą
dorośli zachowują tylko dla siebie. Nie przyjmował do wiadomości, że coś może być dla
niego za trudne, z niechęcią godził się z tym, że nie wszystko rozumiał. Ale wolał się sam
o tym przekonać, niż mieli to za niego robić inni.
Na razie pociąg zbliżał się do dworca głównego a ojciec cierpliwie tłumaczył małemu,
dlaczego nie ma wychylać się przez okno. Pierwsze, co go zafascynowało po wyjściu z
dworca to tramwaje.
- Mamusia, my tam pojedziemy tramwajem?
- Nie, targi są tuż przy dworcu. Tramwajem pojedziemy wieczorem do cioci Jasi bo u niej
się prześpimy, a potem jutro do zoo. Jeszcze zdążysz się nacieszyć.
Myśl o tramwajach jednak szybko uleciała, kiedy wmieszali się w tłum gości targowych.
Wojciech chłonął jak gąbka kolejne pawilony i eksponaty. Największe wrażenie zrobił na
nim system telewizji przemysłowej, kiedy to po raz pierwszy zobaczył się na ekranie. Co
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin