Maria Nurowska Panny i wdowy Czy�ciec Suzanne a� przystan�a na widok obsypanych malinami krzew�w, kt�re ros�y w ko�cu ogrodu wzd�u� parkanu. Rzadko tutaj zachodzi�a, administratorka powiedzia�a jej jednak, �e w tym roku jest malinowy urodzaj. Od wybuchu wojny nikt tych krzew�w nie piel�gnowa�, rozros�y si� wi�c, a wiotkie, d�ugie ga��zki spl�ta�y si� ze sob�, tworz�c nieprzebyty g�szcz. W zesz�ym roku zebra�y jedynie tyle owoc�w, �e wysz�y z tego dwa niedu�e s�oiki konfitur. Suzanne my�la�a nawet, by ten zdzicza�y chru�niak wyci��, a teraz, prosz�, trzeba b�dzie wynaj�� ludzi do zbioru. Odgi�a jedn� z ga��zek i zacz�a obrywa� maliny. By�y drobne, ale bardzo s�odkie i soczyste. Nie zwa�aj�c na czepiaj�ce si� ubrania kolce, wesz�a g��biej pomi�dzy krzewy. Obiera�a ga��zki z owoc�w, pakuj�c ca�e ich gar�cie do ust. Sok kapa� jej na brod�, wyciera�a j� fartuchem. Rano by�o pochmurno i nawet popada� deszcz, ale teraz pokaza�o si� s�o�ce, o�wietlaj�c parkan i zapuszczaj�c z�ociste oka w pl�tanin� krzew�w. Suzanne poczu�a si� jak na scenie, na kt�rej nagle zapalono �wiat�a. Rozejrza�a si� dooko�a, czy nikt jej nie obserwuje. Nigdy nie by�a �akoma, a mog�o na to wygl�da�. Wytar�a r�ce w fartuch, zdecydowanym ruchem rozgarn�a napieraj�ce na ni� ze wszystkich stron ga��zie, te jednak otoczy�y j� znowu, zupe�nie jakby chcia�y Suzanne zatrzyma� si��. C� to znowu - pomy�la�a zniecierpliwiona, ze z�o�ci� �ami�c i wdeptuj�c w ziemi� ga���, kt�rej kolce bole�nie podrapa�y jej rami�. Wreszcie przykucn�a i wyczo�ga�a si� z g�szczu. Sz�a w stron� pa�acu poprawiaj�c potargane w�osy. Jej niezadowolenie z siebie wzros�o, gdy daleko na �cie�ce zauwa�y�a czyj�� posta�. Kto� wyra�nie zmierza� w jej kierunku, a ona w�a�nie teraz nikogo nie chcia�a spotka�. Po chwili rozpozna�a w nieznajomym w�a�ciciela pobliskiego maj�tku. Zawsze na jego widok doznawa�a skurczu serca, przed oczyma stawa�a jej scena na stacji we Wrzosowie. On i Karolina... Jej ju� nie ma. A on nie by� ju� tym m�odym, przystojnym kawalerzyst�. Szpeci�a go �ysina i wyra�nie zaznaczaj�cy si� brzuch. B�g czy natura, wszystko jedno, stwarzaj� pi�kno, by je niszczy� z okrutn� konsekwencj�. S�siad przybli�y� si�, a potem nagle cofn�� o krok, na jego twarzy pojawi�o si� przera�enie. - Jest pani ranna? - spyta�. Suzanne spojrza�a na czerwone plamy na fartuchu i u�miechn�a si� krzywo. - Wracam z ogrodu, zbiera�am maliny. Czas robi� konfitury - doda�a tonem usprawiedliwienia. - Tak, tak - rzek� z roztargnieniem. Stali naprzeciw siebie w milczeniu. - Ma pan do mnie jak�� spraw�? - spyta�a. Prze�kn�� �lin� i powiedzia�: - Nie powinienem tego pani m�wi�, ale dzi� o pi�tej rozpocznie si� w Warszawie powstanie... Suzanne odruchowo spojrza�a na zegarek, by�a pi�ta pi�tna�cie. A wi�c sta�o si� - pomy�la�a z rezygnacj�. - To dlatego ostatnio Ja� i Ewelina mieli takie niewyra�ne miny. Domy�la�a si�, �e co� przed ni� ukrywaj�, s�dzi�a jednak, �e chodzi o jakie� konszachty Jasia z konspiracj�. Ewelina musia�a mie� w tym udzia�, mimo obietnicy, i� b�dzie trzyma�a brata z dala od swoich spraw. Ale czy mog�a mie� o to do niej �al? To tak, jakby si� chcia�o zatrzyma� bieg rzeki... Kiedy Jasio jecha� do Warszawy, Suzanne zawiesi�a mu na szyi rodzinn� relikwi�, drewniany krzy�yk inkrustowany z�otem. Na ramionach krzy�yka wyryty by� napis: "Olszynka Grochowska" i data: "1830". - To pami�tka po twoim prapradziadku - powiedzia�a. Nie wiedzia�a, �e tymi s�owami wyprawia do powstania jego praprawnuka. Wesz�a do �azienki. Myj�c r�ce, spojrza�a w lustro i zamar�a. Mia�a ubrudzon� twarz, wok� ust, na policzkach, nawet na czole potworzy�y si� jakby krwawe zacieki. Teraz zrozumia�a, dlaczego s�siad tak dziwnie na ni� patrzy�. Ona te� nie mog�a oderwa� wzroku od lustra. Ta twarz starej kobiety o siwych, potarganych w�osach, twarz ca�a we krwi by�a jak z�a wr�ba. Umy�a si� i doprowadzi�a do porz�dku fryzur�. Zajrza�a do kuchni, nikogo jednak nie by�o. Pelasia nie wr�ci�a jeszcze ze wsi, ostatnio cz�sto tam chodzi�a i dla Suzanne by�o ca�kowicie jasne, jaki jest tego pow�d. Kucharka przesiadywa�a u wdowy Wa�kowej. Mo�na si� by�o z ni� porozumie� jedynie przed obiadem, potem mia�o si� ju� z tym du�e trudno�ci. Kucharka trzaska�a garnkami, wszyscy w pa�acu wiedzieli, i� zbli�a si� czas kolacji. Nie trzeba by�o uderza� w gong. Zwyczaj ten zosta� zreszt� zaniechany ju� wcze�niej, kiedy Suzanne przywioz�a do Lechic Jana. Ba� si� tego d�wi�ku, musia� mu si� kojarzy� z czym� ma�o przyjemnym. Chowa� g�ow� w ramionach, a w jego oczach pojawia�a si� panika. Suzanne wyda�a zakaz u�ywania gongu - pocz�tkowo nie by� on jednak przestrzegany, szczeg�lnie po popo�udniu, kiedy kucharka zd��y�a ju� za�y� odpowiedni� dawk� samogonu - musia�a wynie�� wi�c to urz�dzenie na strych. Wesz�a na sto�ek i odczepi�a za�niedzia��, mosi�n� tarcz�, kt�ra wisia�a tutaj od niepami�tnych czas�w. Wszystkiego ubywa - pomy�la�a przy tej okazji z melancholi�. Przechodz�c przez hall zawaha�a si�, czy by nie wst�pi� do kaplicy. Przecie� wybuch�o powstanie, nale�a�o pomodli� si� za jego pomy�lno��. Ale... nie zachodzi�a do kaplicy od czasu pogrzebu Jana. Uwa�a�a, �e skoro pogwa�ci�a prawa boskie, nie mo�e si� do Boga z niczym zwraca�, jej pro�by nie mog� by� wys�uchane. Kiedy posz�a do ksi�dza w sprawie pogrzebu, spyta�, jak� �mierci� umar� Jan. - Tak�, jak� si� umiera w czasie wojny - odrzek�a. Proboszcz przyjrza� si� jej uwa�nie. - Po okolicy kr��� plotki, �e zmar�y sam podni�s� na siebie r�k�. Suzanne wytrzyma�a spojrzenie ksi�dza. - To z�y los podni�s� r�k� na tego biedaka. B�g musi mu wybaczy�. - B�g nie wybacza tym, co wchodz� w Jego kompetencje - powiedzia� duchowny twardo. - To by� chory umys�owo cz�owiek. A taki chory stoi ponad ka�dym prawem, nawet boskim. - Mo�e pani przysi�c, �e zmar�y nie wiedzia�, co czyni? - Mog� - odrzek�a wolno. Wesz�a do kaplicy i ukl�k�a na kl�czniku naprzeciw o�tarza, na kt�rym sta�a bia�a figura Matki Boskiej. Przez w�skie witra�e wpada�y ostatnie promienie zachodz�cego s�o�ca, o�wietlaj�c bose gipsowe stopy i po raz pierwszy Suzanne zauwa�y�a, �e pod tymi stopami wije si� w�� z wysuni�tym rozdwojonym j�zykiem. A wi�c Matka Zbawiciela zadeptywa�a z�o, ale ono ci�gle nie dawa�o za wygran�, ci�gle rz�dzi�o �wiatem. Kilkadziesi�t kilometr�w st�d walczy�o o �ycie miasto. - Ocal je, Matko - wyszepta�a. - Nie daj mu zgin��... Ewelina umy�a g�ow�, co w tych warunkach nie by�o wcale �atwe, musia�a zej�� z wiadrem na podw�rze do hydrantu. Nie mog�a umy� si� pod bie��c� wod�, woda by�a na wag� z�ota. Usiad�a w oknie i suszy�a w�osy przesypuj�c mi�dzy palcami. Przez ten miesi�c podros�y, zwi�zywa�a je wi�c z ty�u. Po porannej strzelaninie zrobi�o si� nagle cicho. Zupe�nie jakby dooko�a nie by�o ludzi. Mo�e powstanie upad�o - przysz�a jej do g�owy potworna my�l - a ja tu siedz� i nic o tym nie wiem... Zeskoczy�a z parapetu. W tej samej chwili us�ysza�a czyje� pospieszne kroki na korytarzu. Drzwi si� uchyli�y i wsun�a si� ruda czupryna Staszka, najm�odszego �o�nierza z ich plutonu; pierwszego sierpnia sko�czy� czterna�cie lat. - "Ewa", dow�dca ci� szuka - rzuci�. - Le� na jednej nodze! Kapitan siedzia� pod oknem przy stole i pisa�, opieraj�c �okie� na kolanie, ta pozycja wyda�a si� Ewelinie jaka� nienaturalna. - Musi pani jeszcze raz i�� do �r�dmie�cia. To bardzo pilne - stwierdzi� kr�tko, nie spogl�daj�c na ni�. - Ale... ale ja umy�am g�ow� - odrzek�a. Dow�dca odwr�ci� si�, w jego wzroku tyle by�o tragizmu i jednocze�nie rezygnacji, �e poczu�a si� jak kto�, komu si� odbiera ostatni� nadziej�. Schowa�a meldunek do torby i odwr�ci�a si� na pi�cie. - "Ewa"... Przystan�a. - Uwa�aj na siebie - oczy kapitana z�agodnia�y. W milczeniu przytakn�a tylko g�ow�. Kiedy wychodzi�a z kwatery, zauwa�y�a dw�ch m�odych ch�opc�w w panterkach, z bia�o_czerwonymi opaskami na r�kawach. Stali oparci o balustrad� schod�w i palili na sp�k� jednego papierosa. Obaj nie mieli wi�cej ni� siedemna�cie lat. Dobieg� j� strz�p rozmowy: - Chyba si� b�dziemy ewakuowa� do �r�dmie�cia. To ju� pocz�tek ko�ca. - Ale przynajmniej poka�emy �wiatu, �e Armia Krajowa potrafi gin�� z honorem... Honor - pomy�la�a - to najmniej stosowne s�owo w tej sytuacji. Warszawa le�a�a w gruzach, a Ewelina, odk�d Komenda G��wna zosta�a przeniesiona ze Star�wki do �r�dmie�cia, nauczy�a si� odnajdywa� po�r�d nich swoje w�asne drogi. Najcz�ciej porusza�a si� kana�ami, ale nie zawsze by�o to mo�liwe. Tak jak dzisiaj, kiedy si� okaza�o, �e przej�cie jest zasypane. Ale to by�o rano. Mo�e do tej pory ju� usuni�to "awari�". Niestety, w tym samym miejscu co rano musia�a wydosta� si� na g�r� i tak samo jak rano czeka� j� skok przez Aleje Jerozolimskie, najbardziej niebezpieczny odcinek naziemnej trasy. Zbli�y�a si� do bramy, przez kt�r� mo�na si� by�o przedosta� na drug� stron�. Spotka�a j� tutaj niemi�a niespodzianka. Brama okaza�a si� zamkni�ta. Ewelina zacz�a stuka�. Po chwili uchyli�o si� okienko. - Dok�d? - us�ysza�a m�ski g�os. - Na drug� stron�. - Nie ma mowy. Do zmroku nikogo nie przepuszcz�. Za du�o by�o ofiar. Go��biarze siedz� na dachach. - Ale ja musz�... jestem ze Star�wki... z wa�nym meldunkiem. - Guzik mnie to obchodzi! Okienko zatrzasn�o si� z hukiem. Ewelina rozejrza�a si� bezradnie. Zza wyst�pu muru wysun�a g�ow� jaka� dziewczyna, a potem, przygi�ta do ziemi, pu�ci�a si� p�dem w stron� bramy. By�a tak samo zaskoczona: - Rano t�dy przechodzi�am... - Ja te� - odrzek�a Ewelina. - Ale teraz nie puszczaj�. - Kana�ami nie da�o rady, zasypali przej�cie. - Jestem w tej samej sytuacji. Spr�buj zastuka�, mo�e b�dziesz mia�a wi�cej szcz�cia. Dziewczyna kilka razy uderzy�a pi�ci� w bram�. - Kto tam? - odezwa� si� opryskliwy g�os. - ��czniczka. - Czego te baby tak si� kr�c� w t� i z powrotem. �ycie im niemi�e? - Na pewno...
banduras1