Ewa wzywa 07 - 067 - Sekula Helena - Siedem diablow dziadka Osiornego.doc

(389 KB) Pobierz
Siedem diabłów dziadka Osiornego

Z zamroczenia otrzeźwił go ból; tępy, rwący ból śródstopia, rozsadzający kost­kę i promieniujący wzdłuż goleni. Uniósł głowę — karuzelą przetoczył się hory­zont. Wlepił oczy w jeden punkt, trwał tak w bezruchu, widnokrąg zafalował i nareszcie znieruchomiał, miedziany księżyc znowu wisiał nad dachem domu, kremo­we ściany zdawały się świecić, szpaler tuj rzucał widmowe cienie, za nimi ma­jaczyła siatka parkanu.

Dopiero teraz dotarła do niego oszała­miająca woń maciejki i ciężki, przesło­dzony zapach róż i dopiero teraz spo­strzegł, że leży wśród połamanych krze­wów, zmiażdżonych pysznych kwiatów, a ciernie gałązek ranią mu ręce, drapią twarz.

Jak długo tak leżał bez czucia? Ze świadomością powrócił strach. Uciekać! — łomotało w mózgu. Dźwignął się na łok­ciach, rozejrzał, cały zamieniony w słuch. Tylko jedno okno parteru, okute kratą w kształcie sieci pająka, zaciągnięte gę­stą zasłoną, nadal rozjaśniał slaby, poma­rańczowy blask.

Dom zdawał się uśpiony, w ogrodzie panowała sielska cisza, z oddali niósł się stłumiony szmer z rzadka przejeżdżają­cych samochodów.

Zebrał się w sobie, jednym wyrzutem ramion i podciągnięciem tułowia wyswo­bodził się z kolczastych gałązek i wy­wlókł obolałe ciało na żwirową ścieżkę. Okupił to paroksyzmem napierającego bólu, lecz nie wydal jęku. Ogarnęła go słabość bliska omdlenia, więc odpoczął chwilę, potem już poruszał się ostrożnie, wsłuchany w siebie; nareszcie dopelznął do żywopłotu.

Zatrzymał go narastający odgłos moto­ru. Przy krawężniku stanął samochód; mężczyzna przecisnął się między dwoma krzewami i znieruchomiał w zagłębieniu pod siatką. Osłaniały go gęste, zielone łapki tuj. Trzask drzwiczek, dźwięk uru­chamianego silnika, zacichający warkot oddalającego się wozu, kroki na chodni­ku. Kobiecy glos:

— O! Jaki zabawny pies, siedzi jak na warcie... Chodź, piesku, nie bój się...

Głos mężczyzny odpowiadający coś w niezrozumiałym języku.

Trzaśnięcie furtki, skrzyp żwiru na ścieżce; mężczyzna ukryty za żywopło­tem wstrzymuje oddech. Na wyciągnięcie ręki mija go para ludzi, rosły mężczyzna i dziewczyna omotana szyfonowym sza­lem. Lekki wiatr zarzuca jego kraj na gałązkę krzewu, dziewczyna przystaje, wyplątuje frędzle, pochyla się — przy tym księżycowa poświata osrebrzą jej rozsypujące się na ramiona długie, proste włosy.

Za tujami człowiek rozpłaszcza się, za­miera w swej niepewnej kryjówce, prag­nie wtopić się w ziemię.

Przeszli; cichnący chrzęst żwiru, od­głos otwieranych i zamykanych drzwi — cisza. Mężczyzna pod parkanem bierze głęboki oddech, wypełza na ścieżkę, wreszcie dźwiga się i, czepiając siatki, dociera do furtki. Ostrożnie zamyka ją za sobą i wlecze się chodnikiem — wokół żywej duszy, wśród koron drzew prze­błysku] ą latarnie.

Przystaje, gdy jest już w przyzwoitej odległości od domu w różanym ogrodzie. Wtedy dopiero ściąga z dłoni rękawiczki, z kieszeni dobywa gwizdek, podnosi do ust, jednak żaden dźwięk nie mąci ciszy...

Skądś wynurza się ciemny kształt, bez­głośnie biegnie wielkimi susami. Duży pies osadza się tuż przed mężczyzną, wpatrzone w niego dwa opale — cichut­ki, zdławiony pisk szczęścia. Człowiek chwilę majstruje przy obroży, potem sprawdza zapięcie klamry.

— Aza! Idź do domu, prędko idź do domu! — nakazuje dobitnie; pies zno­wu skomli cicho i tak samo jak się po­jawił, oddala się bezszelestnie, niknie w cieniu drzew, którymi wysadzona jest ulica.

Mężczyzna brnie dalej. Kończy się wil­lowa uliczka łagodnie opadająca ku skar­pie, jedna z tych zacisznych uliczek gór­nego Mokotowa, enklawa zieleni i spoko­ju prawie w sercu Warszawy. Mężczyzna skręca w przecznicę. Tu już nie ma par­kanów, tylko zwarta zabudowa. Wlecze się pod górę Belgijską, ciągnąc za sobą bezwładną jak kloc nogę. Widzi, jak spuchła, ma wrażenie, że zaraz pęknie na niej skóra, ale pewno dzięki temu obrzę­kowi mniej boli.

Blednie już krótka czerwcowa noc, gdy dociera do Puławskiej i budzi na postoju szofera jedynej taksówki. Z ulgą opada na siedzenie; odgrodzony od świata szy­bą wozu, czuje się wreszcie bezpieczny.

Martwa kobieta, ubrana w jedwabną piżamę, z nienaturalnie opadniętą na piersi głową, wpół leży na fotelu; nie ma śladów krwi, tylko poniżej nasady wło­sów, mniej więcej między pierwszym a trzecim kręgiem, znaczy szyję ciemno- sina pręga; miejsce ciosu, który prawdo­podobnie zmiażdżył stos pacierzowy i przerwał rdzeń.

W pokoju nieład; szukano tu czegoś gorączkowo i w panicznym pośpiechu. Ale co zrabowano?

Ubranie i bielizna, wygarnięte ze ścien­nej szafy, walają się na podłodze, obok kilka podartych książek z poszarpanymi okładkami. Na to wszystko rzucono trzy damskie torebki, rozwarte, puste. Jakieś drobiazgi rozsypane na podłodze, a wśród nich, między zmiętą bielizną osobistą ka­wałki pociętych gazet; złożyłem z tego dość gruby plik i wtedy spostrzegłem, że wszystkie są jednakowego formatu — mają kształt prostokąta, zupełnie jak gdyby przycięto je introligatorską gilo­tyną.

Pod ścianą tapczan zasiany jak do snu, ale pościel nie tknięta, widocznie miesz­kanka tego pokoju nie zdążyła, się po­łożyć. Obok, na niskiej półce ceramiczna lampa z abażurem z różowego jedwabiu, szklanka napełniona zielonkawym pły­nem, białe draże w szklanej tubce jesz­cze jakieś flaszeczki z lekarsywami Na stole napoczęta butelka koniaku i sa­motny kieliszek.

       Napar szałwi — Leszek Biernat wą­cha zieloną ciecz w szklance potem ostrożnie umieszcza ją z powrotem na dawnym miejscu.

Stanąłem przy drzwiach, aby nie prze­szkadzać chłopakom w oględzinach a równocześnie chciałem widzieć ich wszyst­kie czynności; nie, żebym nie miał za­ufania do umiejętności kolegów. To był wysoko wykwalifikowany i zgrany zespól, mogłem być spokojny, że niczego istot­nego nie przeoczą; ja jednak będę pro­wadził tę sprawę i mnie będą rozliczać z wyników.

      Może z tego da się znów złożyć ga­zetę? — technik badał sposób łamania kolumn na zadrukowanych kawałkach. Uderzyło go ich podobieństwo.

Udało się; wyszedł nam z tego egzem­plarz „Życia Gospodarczego", tyle że bez rozkładówki. Natomiast pierwszą stronę skompletowaliśmy wraz z tytułem i datą prawie w całości. Numer pochodził z dzie­siątego stycznia. Lecz rzeczą najcenniej­szą był nie tytuł i nie data, tylko mały skrawek banderoli, jakimi zwykle okleja się prasę rozsyłaną przez urzędy poczto­we; na takiej opasce umieszcza się na­druk z adresem i nazwiskiem abonenta.

Szczęśliwym trafem strzęp tego opako­wania, z wyraźnym numerem pocztowego kodu, zachował się na gazetowym wycin­ku.

0230 815 — sdczytał Leszek Biernat.

Technik przygotował do fotografii twarz zabitej, skinął na fotografa. Strzelił flesz,

       Gotowe — uniósł dłoń w przejrzy­stej rękawiczce, potem ostrożnie zdjął pierścionki z palców zmarłej; zgodnie z kanonem mody miała je na wskazującym i środkowym palcu lewej ręki, prawą zdobiły także dwa, tylko nałożone — je­den za drugim — na serdeczny palec.

        Srebro — technik przelotnie zerknął na próby.

      Dlatego nie skusił się na nie mor... — Leszek Biernat podrzucił na dłoni je­den z pierścionków i urwał wpół słowa; jeszcze raz zrobił to samo, potem uważ­nie przyjrzał się oczku. Teraz ostrożnie obrócił pierścionek, ukośnie podstawiając kamień pod słoneczny promień; gwizdnął przeciągle i podskoczył do okna. Zanim zorientowałem się, co chce zrobić, po­ciągnął tym oczkiem po szybie. Rozległ się zgrzyt, na szkle pozostała matowa rysa.

        Srebro, ale co w srebrze! — za­triumfował Biernat. Podał mi pierścionek i szkło powiększające. Zwielokrotnione so­czewką, ostre, wielokątne szlify były nie naruszone, załamywały światło i promie­niowały bladym, zimnym lśnieniem.

        Brylant — położyłem pierścionek. Wyjąłem Leszkowi z rąk następny, z pro­stokątnym rubinowym oczkiem. — Zo­staw to rzeczoznawcom, nie wszystkie szlachetne kamienie można próbować na szkle.

       Grzegorz, nie ucz ojca... — obruszył się Leszek. — Sprawca obciął się na tej srebrnej oprawie, podobnie jak kolega...

      Nie mam czasu na zabawę — mruk­nął urażony technik. — Tę twoją rewe­lację i tak odkryto by w laboratorium.

       Grzegorz nie dalby tych pierścion­ków do laboratorium.

Leszek miał rację, gdyby nie jego spo­strzeżenie, nie przekazałbym ich do bada­nia, bo i po co?

Pokój mieścił się na piętrze; balkono­we drzwi wiodły wprost na taras. Oba oszklone skrzydła zastaliśmy otwarte. Tuż przy mosiężnej klamce jedna klatka szy­by była rozbita, ale ani w pokoju, ani na tarasie nie znaleźliśmy nawet okru­szyny szkła.

       Fachowa robota — ocenił Leszek. — Szyba wygnieciona na lepik!

         Żadnych linii papilarnych — te­chnik badał zmatowiałą od argentoratu rozbitą szybę. — To musiał być dobry szlamiarz. I pomyśleć, że rzadko który z nich zakłada do pracy rękawiczki.

     Idziemy dalej...

Dalej rozpościerał się obszerny taras z wyłamaną balustradą; to rzuciło nam się w oczy zaraz, gdy tylko weszliśmy do ogrodu — wyłamany kawałek drewnia­nej bariery leżał obok klombu stratowa­nych róż.

          Próchno — technik lekko trącił czubkiem buta obły kawałek; z wierzchu wyglądał solidnie, gładki, pociemniały dąb, wewnątrz jednak drzewo było poro­wate, stoczone przez czas i korniki.

Leszek, przewieszony przez krawędź, badał kamienny fryz okalający balkon tuż pod balustradą.

Wreszcie zeszliśmy na dół, technik oglądał teraz dokładnie oderwaną część drewnianej bariery.

        Czyżby skakał z balkonu? — Wy­dawało się to mało prawdopodobne, bo wysokość była znaczna. Dom wznosił się na podmurówce z kamiennych ciosów.

Okazało się, że taras od ziemi dzieliła przestrzeń około dziesięciu metrów.

       Mógł mieć sznur — technik opuki­wał spróchniałą barierę. — Zaczepił go

o poręcz i nadwątlone drzewo nie wy­trzymało ciężaru.

        Przy takim upadku kontuzja pew­na — zauważył Leszek.

       Według mnie on nie posługiwał się ani sznurem, ani drabinką — nie zgodzi­łem się z nimi. — Ogrodzenie tarasu nie wytrzymałoby ciężaru już wówczas, gdy wchodził, a przecież dostał się do środ­ka... Miał do wyboru rynnę lub linkę od­gromnika.

    Akrobata — mruknął technik.

       Wytrawny szlamiarz — Leszek miał absolutną pewność co do profesji nocne­go gościa. — Dlaczego nie wracał tą sa­mą drogą?

       Uciekał! To przecież jasne; spłoszy­ła go ta kobieta, uderzył ją, pewno chciał tylko ogłuszyć, aby nie krzyczała...

Cios okazał się jednak śmiertelny! — Zastanawiałem się, czy uciekając, wiedział już o tym.

Pod samym domem, w trawie, znaleź­liśmy męski zegarek; dość drogi, zloty chronometr — doxa, ze skruszonym usz­kiem i rozerwanym skórzanym paskiem. Zegarek stal, wskazywał dziesiątą czter­dzieści — sprężyna była wyczerpana. Po nakręceniu wskazówki wznowiły swą wę­drówkę naokoło tarczy. Dziesiąta czter­dzieści wieczorem czy rano? Nie było się nad czym zastanawiać, to nie znaczyło nic, nie określało żadnego interesującego nas czasu.

Pociemniały od zużycia skórzany pasek pękł przy klamerce i bardzo możliwe, że zegarek zgubił przestępca. W takim razie ten przepocony kawałek skóry mógł mieć znaczenie dla śledztwa — zachował woń właściciela.

— Może Homo coś nam podpowie?

Syberyjski wilczur był etatowym tropi­cielem w komendzie dzielnicowej na Mo­kotowie. Psią znakomitość cechował abso­lutny węch, inteligencja, wytrzymałość i do tego wielka uroda. Jego przewodnik utrzymywał, że to najlepszy tropiciel nie tylko w Warszawie; pysznił się nim i przechwalał, a czasami łgał jak wędkarz, myśliwy lub brydżysta, gdy rozwodził się nad zaletami i wyczynami swego psa.

Ale tym razem genialny Homo zbłaźnil się. Tak nam się wówczas wydawało, a przewodnik prawie to odchorował. Do­piero znacznie później mieliśmy się prze­konać, że zawiodła nie inteligencja psa, lecz ludzi, którzy go nie zrozumieli.

Na razie jednak Homo, po rzetelnym obwąchaniu paska od zegarka, powiódł nas najpierw do wnętrza domu, obiegł parter,, „obwęszył" piętro, następnie wy­padł z willi i ruszył ulicą Kryształową, a potem krążył wśród plątaniny małych uliczek willowej dzielnicy, która obsiadła skarpę. Wreszcie wydostał się w dół na teren parku Morskie Oko, ciągnął już pewnie aż do ulicy Grottgera, przebiegi ją jak rakieta, doprowadził do Belweder- skiej, tam zgubił ślad, co jest w ruchli­wym mieście nieuniknione i nie to nie­powodzenie zaważyło na opinii Homo.

Nareszcie mogłem porozmawiać z właś­cicielką domu, panią Nelą Oziemkową, którą z początku zmuszony byłem potrak­tować szorstko, ponieważ nachalnie pcha­ła się do pokoju, gdzie prowadziliśmy oględziny; chwytała nas za rękawy, da­jąc ciągle przestrogi, jak mamy się ob­chodzić z meblami, narzekając, że pory­sujemy parkiet, a równocześnie nie prze­stając lamentować nad tragicznym wyda­rzeniem. Miałem niejasne wrażenie, że nie tyle zależy jej na meblach i parkiecie, ile ciekawa jest, co robimy i o czym roz­mawiamy.

— Za co mnie to spotkało, panie kapi­tanie? — zaszlochała znowu, gdy teraz po­prosiłem ją na górę; dałem jej kilka chwil na biadanie. Bardziej wydawała się wstrząśnięta tym, że nieszczęście zdarzyło się w jej domu niż samym faktem mor­derstwa.

Jest szatniarką w restauracji hotelu „Wodnik", pracę skończyła o czwartej rano. Około piątej przyjechała do domu. Furtka nie była zamknięta na klucz, co ją rozgniewało, bo sądziła, że to roztrze­pana i nie dbająca o ludzką krwawicę lokatorka znowu zapomniała ją zamknąć; niejeden raz już się tak zdarzało. Potem zobaczyła stratowane róże i zwaloną ba­lustradę, ale to jeszcze jej nie zaniepokoi­ło; pomyślała, że wiatr strącił kawałek starej i słabej bariery, która padając zgniotła kwiaty.

W domu także nic szczególnego nie zauważyła. Wzięła kąpiel, nastawiła budzik na jedenastą i położyła się spać. Gdy wstała, postanowiła zajrzeć do lokatorki, cierpiącej na zapalenie gardła. To był dru­gi dzień jej choroby; miała zwolnienie le­karskie na cztery dni; gospodyni chciała zapytać, czy jej czego nie trzeba, no i przy okazji upomnieć za niezamknięcie na noc furtki. Zapukała, weszła nie czekając na zaproszenie i zobaczyła tamtą, siedzą­cą tak dziwnie w fotelu. W pierwszej chwili sądziła, że lokatorka zemdlała. Chwyciła ją za rękę, dłoń okazała się lo­dowata.

— Taka była pani pewna, że lekarz już nic jej nie pomoże?

      Zimna już była... przecież mówię wy­raźnie !

Wybiegła z pokoju i zadzwoniła do po­gotowia milicyjnego komendy miejskiej. To wszystko.

     Poznaje pani zmarłą?

Spojrzała na mnie okiem nastroszonej kokoszki; mieliśmy dokumenty zamordo­wanej, a twarz jej nie była zniekształco­na, w tej sytuacji pytanie było zwykłą formalnością, natomiast jej wydało się bardzo dziwne.

        Oczywiście, to jest moja lokatorka, pani Czesia.

Zmarła nazywała się Czesława Anto­niak, miała czterdzieści trzy lata, była nie­zamężna, samotna; pracowała jako urzęd­niczka w dziale zaopatrzenia firmy budo­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin