Ewa wzywa 07 - 016- Gordon Barbara - Filizanka czarnej kawy.txt

(200 KB) Pobierz
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07.
Barbara Gordon
FILIŻANKA CZARNEJ KAWY
ISKRY* WARSZAWA* 1970
ROZDZIAŁ 1
Stacyjka była ładna i czyściutko utrzymana, ale taka mała, że czarny napis na białej tablicy KRAMNO wydawał się za gromki, śmiesznie nieproporcjonalny w stosunku do obiektu, którego dotyczył. Filigranowy, jasno tynkowany budyneczek otaczały starannie pielęgnowane rabatki różowych begonii; dwie zgrabne ławeczki pod osłoną krzewów jaśminu i bzu zapewniały wygodę podróżnym czekającym na pociąg. Kto bowiem chce stąd odjechać, nie może sobie pozwolić na luksus przesiadywania w mikroskopijnej poczekalni: pociągi, i to nawet nie każdy, zatrzymują się w Kramnie tylko minutę i trzeba być z bagażami w pogotowiu blisko toru, aby zdążyć z załadowaniem się do wagonu. Chociaż Kramno to miasteczko powiatowe, władze kolejowe nie widzą potrzeby ani rozbudowy tutejszego dworca, ani przedłużania czasu postoju pociągów. Mało kto jeździ tu koleją. Wsie i osiedla, którym Kramno patronuje, leżą na uboczu szlaku kolejowego i korzystają z komunikacji autobusowej. Miasteczko zaś samo w sobie nie stanowi wielkiej atrakcji. Los poskąpił mu szansy, jaką zdobyło mnóstwo innych małych miast na zachodnich krańcach Polski. Kramno nie posiada, niestety, żadnych walorów turystycznych ani uzdrowiskowych, pominęły je także śmiałe plany uprzemysłowienia rejonu. Tak więc z poczuciem godności, nie pozbawionej cienia rezygnacji, pełni swoją rolę służebną i opiekuńczą wobec przynależnych do powiatu terenów, zadość czyniąc różnorakim ludzkim potrzebom. Jest tu
zatem powiatowa władza, sąd i milicja, szpital i kościół, kilka szkół, Powiatowy Związek Gminnych Spółdzielni, kino, kilka restauracji i nawet klub-kawiarnia, rozwijający dość ożywioną akcję kultu-ralno-oświatową. Z tym wszystkim Kramno przypomina niesłychanie porządnego człowieka, bezgranicznie uczynnego i użytecznego społecznie, o którego cnotach i zasługach, znanych wyłącznie w gronie osób najbliższych, świat nigdy się nie dowie.
W tym właśnie Kramnie wysiadła z pociągu pewnego lipcowego popołudnia starsza pani, dość niedbale ubrana. A dokładniej mówiąc nie wysiadła, lecz została niemal przemocą wysadzona z wagonu na peron przez energicznego, tęgiego konduktora. Dokonał tego uprzejmie, ale stanowczo, wygłaszając przy tym do pasażera, wspartego łokciami o ramę otwartego okna i ćmiącego papierosa, kilka zasadniczych uwag:
— No i widzisz pan, co to za robota być za konduktora. Za wszystkich myśleć, za wszystkich odpowiadać. A już najgorsze to te niewiasty. O czym taka myśli, całkiem nie wiadomo. Najsam-pierw od godziny żyć mi nie daje, tylko po całym składzie za mną lata i pyta, kiedy będzie Kramno, i prosi, żebym ją uprzedził, żeby wysiąść zdążyła, a jak ja jej powiadam, że to już tu, że czas jej wysiadać, to stanęła jak słup. I ani rusz. Drzwi jej otwieram, a ta stoi. I mamrocze, że się boi. Jakby w wodę miała skakać albo w przepaść, a nie na peron zejść po trzech stopniach. Powiadam do niej:
3
„Zje kto panią w tym Kramnie, czy jak, bać się nie ma czego, spokojna mieścina", no i udało mi się w końcu babcię wypchnąć.
Drzwiczki trzasnęły, pociąg ruszył, donośny świst lokomotywy zawibrował w cichym, czystym powietrzu, wypełniającym słoneczny krajobraz poobtykany gęsto ciemnymi poduchami lesistych pagórków.
Gdy ucichł już stukot kół pociągu, kobieta na peronie przemogła zmieszanie, czy też niezdecydowanie, i chwiejnym krokiem przemaszerowała przez poczekalnię. Nieufnym spojrzeniem obrzuciła kilka znajdujących się tu osób: bufetową, kasjerkę, sprzedawczynię w kiosku „Ruchu" i dwóch młodzieńców, popijających piwo. Zrobiła krok w stronę bufetu, ale cofnęła się. Powtórzyła ten sam manewr w kierunku kiosku „Ruchu". Wyglądało to trochę tak, jakby tańczyła menueta. Brak jej było jednak partnera, ani sceneria nie była odpowiednia i strój nie ten, w jakim widuje się tańczących menueta w operze czy na filmie kostiumowym. Widocznie starsza pani chciała kogoś o coś zapytać, lecz wahała się w wyborze informatora. Młodzieńcy pijący piwo zachichotali, bufetowa, hoża dziewczyna z wielkim rudym kokiem parsknęła im w odpowiedzi cichutkim śmiechem, przykrywając usta wierzchem dłoni. Może wcale nie śmieli się ze starszej pani, może te chichoty stanowiły nieodłączną część wzajemnych zalotów. Ale starsza pani spłoszyła się. Popatrzyła na nich gniewnie ciemnymi oczami. Oczy miała dziwne. Chwilami sprawiały wrażenie nie oczu żywych w wychudzonej i pomarszczonej twarzy, okolonej nierównymi kosmykami siwych włosów, lecz dwóch wyciętych w papierowej masce głębokich otworów, na których dnie połyskiwała nieruchoma ciemna woda. Teraz jednak ta martwa czerń drgnęła: tak błyskawica przecina nocne niebo. Chyba było to coś
w rodzaju nienawiści. Gdyby miała1 w ręku laskę lub parasolkę, może uderzyłaby któregoś z chichoczących chłopców. Trzymała jednak tylko torbę. Nagle, jak gdyby przestraszyła się własnej reakcji, zakręciła się na pięcie i oglądając się trwożnie po bokach, dopadła drzwi prowadzących na brukowany podjazd przed dworcowym budyneczkiem. Przez chwilę mocowała się z klamką, z niespodzianą energią zatrzasnęła za sobą drzwi i ciężko dysząc oparła się o ich futrynę, mając już *-3raz przed sobą tylko pusty, zalany zachodzącym słońcem placyk dworcowy.
— Szajba babci odbiła — powiedział jeden z młodzieńców, kreśląc znacząco na czole kółeczko.
Cała trójka powróciła do właściwego tematu rozmowy: iść, czy nie iść dziś wieczorem na potańcówkę do klubu. Kasjerka zamknęła okienko i wywiesiwszy kartonik z napisem: chwilowo nieczynne pobiegła do domu, żeby wykończyć obiad dla męża. Sprzedawczyni w kiosku zabrała się do obliczania nie sprzedanych egzemplarzy prasy. Incydent ze starszą panią wydał się im wszystkim w tej chwili już zupełnie bez znaczenia. Dopiero później, gdy całe Kramno mówić będzie o starszej pani. będą rozpamiętywać i roztrząsać każde j<?j poruszenie, każdy gest i będą próbowali odgadnąć, o co też zamierzała ich pytać. Może nawet ktoś z nich pomyśli: „A może nie doszłoby do tego, do czego doszło, gdybyśmy okazali jej życzliwość"...
Na placyku przed dworcem stała taksówka, jedna z czterech czy pięciu, obsługujących ludność miasteczka i okolic w wyjątkowych chwilach życia. Jeżeli przez dłuższy czas nikt nie sprawiał ślubu albo pogrzebu, jeśli nikt nie ochrzcił dziecka ani nie musiał odwozić chorego do szpitala — nędznie powodziło się właścicielom wysłużonych warszaw. Bo i gdzie może stały mieszkaniec takiego
4
Kramna rozbijać się na co dzień taksówką? Od krańca do krańca można je przemierzyć piechotą w pół godziny.
Starsza pani postanowiła jednak skorzystać z ciemnozielonego wozu opatrzonego na bocznych drzwiczkach numerem trzecim. Wsiadła i zwróciła się do kierowcy lekko zachrypniętym głosem:
—	Chciałam... chciałabym pojechać na ulicę Pierwszego Maja.
Kierowca zapuścił motor, ale zanim jeszcze ruszył, obrócił głowę w stronę pasażerki:
—	Opłaci się to pani? To przecież niedaleko.
—	Kiedy ja... nie znam miasta.
—	A to insza sprawa — mruknął kierowca i pomyślał: Nie moja rzecz, blisko czy daleko, dziesięć złotych też pieniądz — a na głos spytał — pod który numer na Pierwszego Maja?
—	Pod... pod siódmy — odpowiedziała •starsza pani z niechętnym wahaniem.
—	Do sędziego pewnie, no nie? — Kierowca był ciekawski i gaduła. Lubił rozmawiać z pasażerami i stanowił chodzącą, a raczej jeżdżącą kronikę Kramna i okolic.
Starsza pani jak gdyby przelękła się:
—	Skąd pan wie?
—	A bo pod ten numer to najwięcej ludzi zawsze do sędziego, znaczy się pana sędziego Muracha, przyjeżdża. No bo do kogo inszego? W tym domu tylko trzy mieszkania. Do Wirkusówny, pielęgniarki, co na parterze mieszka, nie pamiętam, żeby kto przez dwadzieścia lat przyjechał. Do Blinów, co obok sędziego na piętrze mieszkają, także samo. Mają rodzinę, ale na wsi, zaraz niedaleko, autobusem lepszy dojazd. Blina fryzjer. Zakład ma na piętrze, ale teraz zamknięty, bo Blina na urlopie. W sanatorium. Kobita go zamęczyła, żona znaczy się. Piekielnica...
Całkowity brak reakcji ze strony pasażerki kazał jednak kierowcy przerwać
wywody na temat życia towarzyskiego lokatorów spod numeru siódmego przy ulicy Pierwszego Maja. W lusterku widział wtuloną w kąt siedzenia postać, która patrzyła na niego nastroszona, czujna, a jednocześnie myślami nieobecna. Wzruszył ramionami i tak już w milczeniu dotarł wraz z dziwną pasażerką na miejsce.
—	To tu — powiedział, zatrzymując samochód przed różowo tynkowaną jednopiętrową kamieniczką i skasował licznik. — Osiem złotych pani płaci.
Starsza pani poszperała nerwowo w torebce, wręczyła mu dziesięciozłotówkę i nie czekając na wydanie reszty, obejrzawszy się trwożnie dookoła, dała nura w głąb sieni ze zwinnością, o którą kierowca nigdy by jej nie posądził.
Kierowca pokiwał głową na poły z pobłażaniem, na poły z litością i pomyślał sobie, że kobieta ma widocznie jakieś wielkie strapienie. W sam raz takie, które nadaje się, by wyznać je sędziemu Murachowi. Może mąż ją bije, może dzieci z domu wypędzają, może posądził ją kto niesprawiedliwie. Wygląda w każdym razie tak, jak gdyby jej z tego w głowie się pomieszało. Ale co jemu, Wacławowi Kociubie, do tego. Ani jej co pomoże, ani poradzi. Zapuścił motor i już miał zamiar ruszyć, kiedy z tej samej sieni, w której skryła się dziwna pasażerka, wynurzyła się postawna postać mężczyzny, ubranego z pretensjonalną elegancją.
—	Poczekaj pan, panie Waciu! — krzyknął mężczyzna, machając gwałtownie ręką.
Twarz kierowcy przybrała wyraz nieograniczonej gotowości do usług. Eustachy Solibor, kierownik miejscowej centrali ogrodniczo-nasiennej, znany był szeroko jako człowiek, nie hodujący węża w kieszeni i świadomy faktu, że każdy lubi zarobić.
Pan Wacio skwapliwie pomógł nowemu pasażerowi otworzyć drzwiczki, które zacięły się, i spytał rzeczowo:
5
—	Dokąd lecim?
—	Do Kamionek — sapnął Eustachy Solibor, sadowiąc się na prze...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin