LP. I-III. Brzechwa Jan - Pan Soczewka na dnie oceanu.pdf

(58 KB) Pobierz
8877729 UNPDF
Jan Brzechwa
PAN SOCZEWKA NA DNIE OCEANU
Pana Soczewkę, jak pewno wiecie,
Znają filmowcy na całym świecie.
Teraz go znowu tutaj pochwalmy,
Bo właśnie zdobył dwie Złote Palmy
Na festiwalu w Karlowych Warach
Za film o muchach i o komarach,
Ponadto jeszcze cztery nagrody
Za film pod nazwą: "Świat w kropli wody",
Potem ogromne tryumfy święcił
Za zdjęcia, które w puszczy nakręcił,
A film z Księżyca, powszechnie znany,
Obiegł dosłownie wszystkie ekrany.
Rzekł pan Soczewka: "Nie dbam o sławę,
Wiem tylko jedno: muszę niebawem
Znów stworzyć takie filmowe dzieło,
Które by całym światem wstrząsnęło!
Księżyc to fraszka. Teraz dopiero
Cudów dokażę mnoją kamerą.
Zgłębię ocean, zgłębię go do dna,
Nęci mnie taka podróż podwodna!
Nikt jeszeze nie wie, co się tam dzieje,
Dowiem się pierwszy i mam nadzieję,
Że rząd mi na to przyzna fundusze.
Teraz do pracy zabrać się muszę!"
Przygotowania dość długo trwały,
Lecz pan Soczewka był tak wytrwały,
Że przed upływem ośmiu miesięcy
Miał już gotowe wszystko, mniej więcej.
Myśl powziął w lutym, a w październiku
Przemierzał obszar wód Atlantyku
Specjalnym statkiem "K.I. Gałczyński"
Wybudowanym w stoczni szczecińskiej.
Statek był wielce skomplikowany.
Sam pan Soczewka sporządził plany,
A trzej wybitni inżynierowie
Musieli stawać niemal na głowie,
By tej niezwykłej sprostać budowie.
Statek był w kształcie półkuli dużej,
Mógł więc wirować podczas podróży.
Z masy plastycznej miał spód kadłuba,
Ściany, tworzyła szkła warstwa gruba
Obita szczelnie miką falistą,
Panoramiczną i przezroczystą.
Gdy pan Soczewka wyruszył w drogę,
Trzyosobową zabrał załogę.
Był więc kapitan, rzecz oczywista,
Prócz tego radiotelegrafista
Oraz mechanik. Zdziwi to kogo,
Że z tak nieliczną płynął załogą.
Rzecz polegała zaś właśnie na tym,
Że nie załoga, lecz automaty
W ruch mechanizmny wszystkie wprawiały
I niosły statek z szybkością strzały.
Na statku również mknął przez Atlantyk
Oprócz załogi - pies Kalasanty,
Który tak mądrą przeszedł tresurę,
Że wykonywał prace niektóre:
Na noc opuszczał flagę na maszcie,
A gdy mówiono: "Kawę zaparzcie",
Naciskał guzik i już niebawem
Załoga mogła pić czarną kawę.
Tutaj nadmienić sobie pozwolę,
Że wewnątrz statku, na samym dole,
Mieścił się pocisk, co od tej strony
Miał być w głębiny wód wystrzelony.
Pocisk ten zwał się atomosonda.
Zaraz wam powiem, jak on wyglądał.
Mierzył sześć metrów. Górna połowa,
Czyli rakieta pięciostopniowa,
Nieść miała pocisk w morską głębinę
Z szybkością trzystu mil na godzinę.
W dolnej połowie atomosondy
Była kabina, a w niej przyrządy
I urządzenia elektronowe,
Aparatury kompletnie nowe:
Więc mechaniczny wzrok, a co więcej
Trzy wysuwane dowolnie ręce,
W nich zaś kamery trzy samodzielne,
Automatyczne i wodoszczelne.
Kabina miała zrobione ściany
Z masy przejrzystej, dotąd nieznanej.
Wewnątrz kabiny, prócz otomany,
Stał stół, był prysznic, leżanka miękka
Dla psa, apteczka oraz kuchenka.
W razie potrzeby pocisk z podłogi
Wypuszczał sztuczne stalowe nogi,
By na podwodne kroczyć połowy.
Napęd, rzecz prosta, miał atomowy,
Gdyż pan Soczewka tego zażądał.
Tak wyglądała atomosonda.
W chwili gdy statek opuszczał Szczecin,
Wiwatowały tysiące dzieci,
W porcie zagrała orkiestra dęta
I z dział strzelano jak podczas święta.
Sam pan Soczewka guzik nacisnął,
Statek się zerwał, świsnął i prysnął,
Śmignął jak strzała przez obszar siny,
Przeskoczył Bałtyk, minął cieśniny,
Pędził, wirował niepowstrzymanie,
Aż się zatrzymał na oceanie.
Tu zarzucono wreszcie kotwicę,
Tu pan Soczewka zjadł jajecznicę,
Inni dostali mięsną potrawę,
A Kalasanty zaparzył kawę.
Gdy automaty zmyły naczynia,
Gdy komunikat podała Gdynia,
Rzekł pan Soczewka: "Czas już zejść na dno.
Zapowiedziano pogodę ładną,
Więc, jak przypuszczam, podwodne prądy
Nie zniosą zbytnio atomosondy."
Następnie dodał, prężąc się butnie:
"Proszę za kwadrans włączyć wyrzutnię!"
I psa trzymając krótko przy pysku,
Przez wąski otwór wszedł do pocisku.
Wnet ze straszliwą siłą wypchnięty
Pocisk jak piorun runął w odmęty,
Po czym rakiety kolejne człony
Niosły go w głębin żywioł skłębiony,
W mrok niezmierzony, w otchłań topieli,
Gdzie fosforyczne światło się bieli,
Gdzie po raz pierwszy śmiałek szczęśliwy
Dojrzy nieznane dotychczas dziwy.
Panu Soczewce wzrok mechaniczny
Przekazał obraz panoramiczny.
I oto świat ten oceaniczny,
Świat niezbadany ujrzał jak w lustrze:
W krąg koralowe pięły się puszcze,
W gęstwie korali ślepia łypały,
Łby wyrastały wielkie jak skały,
Sączył się z pysków odwar spieniony,
Próchnem odwiecznym lśniły ogony,
Wiły się cielska w łusce kosmatej,
Pluły fosforem perłowe kwiaty,
A ryby-miecze i ryby-piły
Zaciętą walkę z sobą toczyły.
Pies Kalasanty spoglądał z trwogą
I cicho skomląc, podwinął ogon.
Rzekł pan Soczewka: "Co za skowyty?
Ja tu nakręcam film znakomity,
Nieustraszenie zgłębiam Atlantyk,
A ty mi skomlesz?... Wstyd, Kalasanty!
Pies nie śmie bać się, bo to nieładnie.
Proszę hamulce włączyć przykładnie!...
Ulwaga!... Zaraz będziemy na dnie."
Rozległ się łoskot i zgrzyt złowrogi,
Pocisk wypuścił stalowe nogi,
Zatrząsł się, chwiał się przez moment spory,
Lecz samoczynne regulatory
Atomosondę wyprostowały
I alarmowe zgasły sygnały.
Tu pan Sorzewka do działań skory
Włączył od razu trzy reflektory
I atomowe spięcie uranu
Zalało światłem dno oceanu.
Stało tam miasto nieogarnione
Przed tysiącami lat zatopione.
Rzekł pan Soczewka: "O zakład idę,
Żeśmy trafili na Atlantydę!
Jakiż w tych czasach bywał budulec,
Że mógł działaniu wieków nie ulec!"
Pocisk powoli przed siebie ruszył.
Pies Kalasanty nastawił uszy,
A pan Soczewka w bezmiar czeluści
Trzy mechaniczne ręce wypuścił
I uruchomił trzy obiektywy,
Żeby sfilmować te wszystkie dziwy,
Ten świat niezwykły, ale prawdziwy.
Po bokach ulic gmachy wysokie,
Całe z metalu, stały bez okien.
Miały kształt stożków, jak piramidy.
Taki był widać styl Atlantydy.
Gmach każdy tego dziwnego miasta
Zwierzokrzewami gęsto porastał:
Jedne z nich miały gąbczaste pyski,
A w każdym pysku tkwił jęzor śliski.
Inne trzygłowe, pokryte grzywą,
Wielkie, pękate hydrę straszliwą
Przypominały swoim wyglądem.
Te chciały przyssać atomosondę,
Lecz je odepchnął prąd elektryczny.
Inne znów miały wygląd kosmiczny,
Bo liść zwijały w dziobek niewielki
I wypuszczały z niego bąbelki
W różnych kolorach, jak baloniki.
Inne wzrok miały mętny i dziki
O takiej sile, że po godzinie
Jeszcze migotał i drgał w kabinie.
Wąskie ulice stały nietknięte,
Oblane wodą, jak atramentem,
I reflektorów potężne błyski
Z trudem drążyły ten mrok pobliski.
W mieście podwodnym, po tylu wiekach,
Nie było widać śladu człowieka,
Ni czaszek ludzkich, ni ludzkich kości.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin