GLEN COOK
SŁODKI SREBRNY BLUES
Przełożyła: Aleksandra Jagiełłowicz
SCAN-dal
Bach! Bach! Bach!
Brzmiało to tak, jakby ktoś walił w drzwi młotem kowalskim. Przewróciłem się na drugi bok i otworzyłem nabiegłe krwią oko. Za szybą nie dostrzegłem nikogo, ale nie zdziwiło mnie to zanadto. Ledwie rozróżnialny napis na brudnym szkle głosił:
GARRETT PRYWATNY DETEKTYW
Spłukałem się, kupując szybę, i zmuszony byłem zostać własnym malarzem.
Okno było brudne jak ścieki z całego tygodnia, ale i tak nie na tyle, by nie przepuścić świdrującego światła poranka. To cholerne słońce jeszcze nie wzeszło! Pętałem się po barach aż do drugiej zmiany straży, śledząc faceta, który mógł doprowadzić mnie do innego faceta, a ten z kolei mógłby wiedzieć, gdzie znaleźć trzeciego faceta. Wszystko skończyło się pulsującym wściekle bólem głowy.
- Wynoś się! - burknąłem. - Nieczynne!
- Wynoś się do diabła! - zawyłem. Efekt był taki, że moja głowa zaczęła zachowywać się jak jajko, które wyskoczyło z patelni. Miałem ochotę pomacać ją z tyłu i sprawdzić, czy żółtko nie wycieka, ale za dużo z tym było roboty. Lepiej dać spokój, położyć się i umrzeć.
Mam kłopoty z zachowaniem zimnej krwi, zwłaszcza na kacu. Byłem już w połowie drogi do drzwi, wlokąc za sobą półmetrową pałę podrasowaną ołowiem, kiedy rozjaśniło mi się w jajecznicy.
Jeśli aż tak nalegają, musi to być ktoś z góry, dla kogo ta robota jest zbyt wredna, żeby polecić ją własnym ludziom. Albo ktoś z dołu, żeby ci powiedzieć, że nadepnąłeś na niewłaściwy odcisk. W tym ostatnim wypadku pała może się przydać.
Ostro otworzyłem drzwi.
W pierwszej chwili nie zauważyłem kobiety. Sięgała mi ledwo do piersi. Wybałuszyłem oczy na trzech stojących za nią facetów. Dźwigali na sobie dość żelastwa, żeby wyposażyć całą armię, ale nie na tyle, żeby mnie onieśmielić. Dwóch z nich miało około piętnastu lat, a trzeci ze sto pięć.
- Chyba najazd kurdupli... - jęknąłem. Żaden z nich nie był wyższy od kobiety.
- Ty jesteś Garrett? - Wyglądała na rozczarowaną tym, co zobaczyła.
- Nie. Drugie drzwi w końcu korytarza. Cześć! - Trzask! Drugi pokój w głębi korytarza zajmował szczurołap na nocnej zmianie, który upodobał sobie granie mi na nerwach. Pomyślałem, że tym razem jego kolej.
Pokuśtykałem w stronę łóżka z niejasnym wrażeniem, że gdzieś już widziałem te typy.
Kręciłem się jak stary pies. Na kacu nie można znaleźć wygodnej pozycji, obojętne co masz pod sobą, piernat czy siennik. Właśnie powoli zaczynałem się wczuwać w pozycję poziomą...
Przysiągłem sobie, że się nie ruszę. Powinni się domyślić.
Nie domyślili się. Wyglądało na to, że cały pokój się zawali. Chyba już nie zmrużę oka, uznałem.
Wstałem znowu - bardzo delikatnie - i wychyliłem kwartę wody. Przekąsiłem śmierdzącym piwskiem i starałem się pozostać w odpowiednim nastroju.
- Nie mam zwyczaju walić po damskich głowach - zwierzyłem się maleńkiej kobiecie, otwierając powoli drzwi - ale dla ciebie chyba zrobię wyjątek.
Nie przejęła się tym wcale.
- Tatuś chce się z tobą widzieć, Garrett.
- Patrzcie, jak wspaniale się składa. Teraz rozumiem, dlaczego banda kurdupli usiłuje rozwalić moje drzwi. I czegóż życzy sobie król gnomów?
- Różo, widzisz przecież, że pora jest nieodpowiednia dla pana Garretta - odezwał się uprzejmie stary piernik. - Czekaliśmy trzy dni, parę godzin nie zrobi różnicy.
Róża? Powinienem chyba znać jakąś Różę. Ale skąd?
- Panie Garrett. Jestem Lester Tate. I pragnę przeprosić... w imieniu Róży... że niepokoimy pana o tej porze. Róża to uparte dziecko, a brat rozpieszczał ją przez całe życie. Nie zna innych pragnień oprócz własnych - powiedział spokojnym, znużonym głosem człowieka, który większość czasu spędza na gadaniu jak dziad do obrazu.
- Lester Tate? - zapytałem. - Coś jak wujek Lester Denny'ego Tate'a?
- Tak.
- A, zaczynam kojarzyć. Piknik pod Słoniową Skałą trzy lata temu. Przyszedłem wtedy z Dennym. - Przypuszczalnie nie chciałem tego pamiętać, bo Róża była wówczas niewymownie wredną babą. - Chyba to żelastwo przeszkodziło mi w rozpoznaniu waszych twarzy.
Denny Tate i ja wróciliśmy osiem lat temu, ale nie widziałem go od miesięcy.
- Jak się ma Denny? - zapytałem z lekkim poczuciem winy.
- Nie żyje - warknęła słodka siostrzyczka Róża.
* * *
Denny i ja byliśmy bohaterami Wojen Kantardzkich. Oznaczało to, że odbębniliśmy swoje pięć lat i wyszliśmy z tego żywi. Wielu chłopaków nie miało tyle szczęścia.
Zaczęliśmy mniej więcej w tym samym czasie. Siedzieliśmy w okopach jakieś trzydzieści kilometrów od siebie, ale spotkaliśmy się dopiero tu. w TunFaire, tysiąc trzysta kilometrów od pola walki. On był szwoleżerem z Fort Must, ja siedziałem w Marines, zazwyczaj na pokładzie Imperial Kimmswick i z daleka od Full Harbor. Ja walczyłem na wyspach, Denny jeździł aż po Kantard, goniąc Venageti albo przed nimi uciekając. Obaj dochrapaliśmy się stopnia sierżanta przed opuszczeniem wojska.
To była paskudna wojna. Zresztą, dalej jest paskudna. Wolę ją teraz, bo jest daleko.
Denny widział więcej draństwa niż ja. Wojna na morzu i na wyspach była imprezą towarzyszącą. Ani my, ani Venageti nie marnowaliśmy na nią magów. Cała furia i niszcząca siła czarów skupiła się na lądzie.
W każdym razie obaj przeżyliśmy naszą piątkę, większość czasu spędzając w tej samej okolicy, i mieliśmy trochę wspólnych tematów, kiedy już się spotkaliśmy. Wystarczyło to, dopóki nie poznaliśmy się lepiej.
- Ach, to dlatego wyglądacie jak chodzący arsenał. Co to ma być? Wendeta? Może lepiej wejdźcie...
Róża zagdakała jak kura w trakcie znoszenia kwadratowego jaja.
Wuj Lester roześmiał się także, ale był to zupełnie inny dźwięk.
- Zamknij się, Róziu. Przepraszam, panie Garrett. Broń ma służyć wyłącznie zaspokojeniu upodobań Rózi do dramatycznych wystąpień. Wierzy święcie, że gdybyśmy tylko weszli nie uzbrojeni na ten teren, lokalni bandyci porwaliby ją natychmiast.
To nie był mój najlepszy poranek. Mało mam takich. Rzuciłem bez namysłu:
- Bandyci w tej okolicy mają trochę dobrego smaku. Rózia nie musi się niczego obawiać. Wszystkiemu winien kac.
Wujcio Lester wyszczerzył zęby. Róża spojrzała na mnie tak, jakbym był psim gówienkiem, które przykleiło się do jej buta. Spróbowałem podejść do sprawy zawodowo:
- Kto to zrobił? W czym mogę pomóc?
- Nikt tego nie zrobił - odparła Róża. - Spadł z konia i rozbił sobie głowę, złamał kark oraz kilka innych kości.
- Dziwne, jak taki zręczny jeździec mógł skończyć w ten sposób.
- Stało się to w biały dzień na zatłoczonej ulicy. Nie ma wątpliwości, że to był wypadek.
- Więc czego ode mnie chcecie? I do tego o wschodzie słońca?
- Powie ci Tato - oznajmiła Róża. Aż się gotowała od środka, i to na dobrą chwilę przed tym, zanim dałem jej powód do gniewu. - On wymyślił, żeby cię ściągnąć, nie ja.
Słabo znałem staruszka Denny'ego. Na tyle, żeby mówić o nim, używając jego imienia, gdybym był padalcem, który do rodziców przyjaciół mówi po imieniu zamiast per pan. Facet prowadził bardzo dobrze prosperujący zakład szewski. On, Denny i dwóch komiwojażerów zajmowali się obsługą klientów i kupców. Wuj Lester i tuzin uczniów robili buty na zamówienie armii. Wojna była dobrodziejstwem dla papcia Denny'ego.
Mówią, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Cóż. I tak już zostałem obudzony. Psia sierść i błyskotliwa konwersacja zredukowały dudnienie w mojej głowie do marszu jakiejś dziesiątki tysięcy legionów. Poza tym miałem niejasne poczucie winy, że nie postarałem się wcześniej zobaczyć z Dennym, zanim ta stara dziwka z kosą wlazła mu na grzbiet. Postanowiłem wybadać, po co staruszek potrzebował kogoś z mojej profesji, skoro nie było wątpliwości, w jaki sposób Denny wyciągnął kopyta.
- Pozwólcie mi się pozbierać, i pójdziemy. Róża złośliwie wyszczerzyła ząbki.
Pomyślałem, że wystawiłem się na jej morderczy lewy prosty. Nie chciałem czekać, aż to do niej dotrze.
II
Willard Tate nie był większy niż reszta plemienia. Gnom. Miał łysinę na czubku głowy, włosy po bokach przycięte, ale z tyłu spływały mu aż na plecy i ramiona. Siedział zgarbiony nad swym warsztacikiem, wbijając malutkie, mosiężne gwoździki w obcas damskiego pantofelka. Najwidoczniej interes kwitł. Tate miał na nosie kwadratowe okulary TanHageen, a one nie są zbyt tanie.
Był zajęty pracą. Mając na uwadze jego stan po śmierci syna, mogłem przypuszczać, że w pracy topi swój smutek.
- Panie Tate?
Wiedział, że przyszedłem. Odmroziłem sobie pięty przez te dwadzieścia minut, kiedy mu o tym mówili. Precyzyjnym uderzeniem wbił jeszcze jeden gwóźdź i spojrzał na mnie znad okularów.
- Pan Garrett. Słyszałem, że śmiał się pan z naszego wzrostu.
- Jeżeli ktoś wyciąga mnie z łóżka przed wschodem słońca, robię się bardzo nieprzyjemny.
- Róża. Jeśli już musi iść do ciebie, zrobi to w najbardziej niemiły sposób. Źle ją wychowałem. Weź to pod uwagę, gdy będziesz miał własne dzieci...
Nie odezwałem się. Nie zjednam sobie zbyt wielu przyjaciół, mówiąc, że wolałbym oślepnąć niż mieć dzieci. Ci, którzy nie pomyślą, że kłamię, wezmą mnie za wariata.
- Czy ma pan problemy z niskimi ludźmi, panie Garrett? Około sześciu błyskotliwych odpowiedzi cisnęło mi się na usta,
ale się powstrzymałem. Tate był cholernie poważny.
- W zasadzie nie. W przeciwnym razie Denny nie byłby moim kumplem. Dlaczego? Czy to ma jakieś znaczenie?
- Uboczne. Czy zastanawiał się pan kiedyś, dlaczego Tate'owie są tacy mali?
- Nie, nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
- To krew. Mamy w sobie odrobinę elfiej krwi. Po obu stronach, wiele pokoleń temu. Pamiętaj, bo później pomoże ci to zrozumieć pewne fakty.
Nie byłem zaskoczony. Podejrzewałem to już wcześniej, zwłaszcza widząc stosunek Denny'ego do zwierząt. Wielu ludzi ma w sobie trochę elfiej krwi, ale kryją się z tym. Półelfy nie są lubiane.
Kac jakby trochę ustąpił, ale niezupełnie. Nie miałem cierpliwości.
- Czy możemy przejść do rzeczy, panie Tate? Chce mi pan nadać robotę czy co?
- Musisz kogoś odnaleźć. - Wstał ze stołka i zdjął skórzany fartuch. - Chodź ze mną.
Poszedłem. Zaprowadził mnie do tajemniczego światka Tate'ów na tyły fabryki. Denny nigdy tego nie zrobił.
- Nieźle sobie radzicie - zauważyłem, kiedy weszliśmy do autentycznego ogrodu, którego istnienia nawet nie podejrzewałem.
- Jakoś leci.
Chciałbym, żeby mnie tak leciało.
- Dokąd idziemy?
- Do mieszkania Denny'ego.
Budynki otaczały ogród, stykając się ze sobą. Od ulicy wyglądały jak jeden, monotonny bury magazyn, ale od ogrodu nigdy bym ich tak nie określił. Były równie ładne jak te na wzgórzu. Po prostu stały tyłem do ulicy i nie prowokowały.
Zastanawiałem się, czy Tate'owie po zakończeniu, budowy pozabijali robotników.
- Cale plemię tu mieszka? - Tak.
- Niezbyt intymna atmosfera.
- Myślę, że i tak aż zanadto intymna. Wszyscy mają oddzielne pokoje, a niektórzy nawet drzwi na ulicę. Denny też miał.
Ton Tate'a zwrócił moją uwagę, że to bardzo ważny fakt.
Moje zainteresowanie zdecydowanie wzrastało. Zachowanie Tate'a wskazywało na oburzenie, że Denny miał przed staruszkiem jakieś sekrety.
Zaprowadził mnie do mieszkania Denny'ego. Powietrze w środku było duszne i ciepłe jak w zamkniętym pomieszczeniu podczas upału. Nic się tam nie zmieniło od czasu, gdy Denny raz mnie zaprosił - przez drzwi od ulicy - poza tym że go tam nie było. Stanowiło to ogromną różnicę.
Pokój był prosto urządzony i czysty jak nowa tania trumna. Denny miał ascetyczne upodobania. Nigdy bym nie pomyślał, że jego rodzina może żyć w takim komforcie.
- To w piwnicy - rzekł Tate. - Co?
- To, co chcę, żebyś sobie obejrzał, zanim zacznę opowiadać. - Podniósł latarnię i zapalił ją długą zapałką, której nie zgasił.
W minutę potem znaleźliśmy się w piwnicy równie nieskazitelnie czystej jak górne pokoje. Staruszek Tate obszedł z zapałką wszystkie kinkiety, a ja, jak kot za leniwy nawet na to, żeby polizać własną łapę, po prostu stałem i gapiłem się z rozdziawionymi ustami.
Zapomniałem języka w gębie.
Jedynie w zmyślonych opowiastkach o smoczych jamach można usłyszeć o takiej ilości szlachetnego metalu leżącego sobie na podłodze.
Właściwie, kiedy już mój mózg zaczął znów pracować, dotarło do mnie, że nie było tego aż tak dużo. Tylko trochę więcej, niż mogłem sobie wyobrazić w jednej kupie. Parę setek rabusiów pracujących na akord na dwie zmiany przez cztery, pięć lat mogłoby nazbierać akurat tyle samo.
- Gdzie... Jak...?
- Na większość pytań sam nie znam odpowiedzi, panie Garrett. Wiem tyle, ile było w notatkach Denny'ego, a on pisał je dla
siebie. Wiedział, o czym pisze. Wystarczy jednak, aby zorientować się w ogólnym zarysie sprawy. Sądzę, że będzie pan chciał je przeczytać przed przystąpieniem do pracy.
Chciałem, rzeczywiście, ale nie słuchałem, co mówił. Mój kumpel Denny, szewc z piwnicą pełną srebra. Denny, który o forsie wspomniał tylko raz przy okazji zagarnięcia przez jego regiment karawany Venageti uciekającej ze skarbem po klęsce w Jordan Wells.
- Ile tego? - wyskrzeczałem. Nie było mi ani trochę lepiej. Mały facecik siedzący w tylnym rzędzie w mojej głowie zaczynał właśnie gwizdać i tupać. Nie przypuszczałem, że jestem tak wrażliwy na szmal.
- Sześćdziesiąt tysięcy marek w dukatowym srebrze karentyńskim. Równowartość osiemnastu tysięcy marek w dukatowym srebrze innych stanów. Sześćset dwadzieścia trzy ośmiouncjowe sztabki. Pięć kilogramów w większych sztabkach. Trochę mniej niż sto marek w dukatowym złocie. I jeszcze bilon w miedzi i cynie. Sporo, ale w porównaniu ze srebrem to pestka.
- Nie wtedy, gdy kilka miedziaków stanowi o jedzeniu lub głodzie. Jak on to zdobył? Tylko nie mów mi, że szyciem balowych trzewiczków dla tłustych diuszes. Nikt nie staje się bogaty... pracując. - Omal nie powiedziałem: w uczciwy sposób.
- Handel metalami. - Tate obdarował mnie spojrzeniem „nie bądź naiwny”. - Gra na zmianie kursu złota w stosunku do srebra. Kupowanie srebra, kiedy jest tanie w stosunku do złota, i sprzedawanie, kiedy złoto jest tanie w stosunku do srebra. Zaczął od pieniędzy, które zarobił w wojsku, przerzucał je w tył i w przód po najlepszych kursach. To właśnie miałem na myśli, kiedy wspominałem ci o naszej elfiej krwi. My, elfy, zawsze mieliśmy smykałkę do srebra.
- Gadasz komunały, Papciu.
- Czy ty rozumiesz, co mówię? Nie chcę, żebyś pomyślał, że to nieuczciwie zdobyte srebro.
- Ależ rozumiem. - Co nie znaczyło wcale, że uważałem je za absolutnie uczciwe.
Każdy, kto ma choć minimum zdolności do odczytywania kursów, może się wzbogacić w ten sposób. Srebro na przemian leci w dół ł skacze w górę, w zależności od powodzenia wojska w Kantardzie. Dopóki będziemy dręczeni przez czarowników, zapotrzebowanie na ten metal nie zmaleje.
Dziewięćdziesiąt procent całego srebra świata wydobywa się w Kantardzie. Choćby mówiło się nie wiem co, a historia dodawała drugie tyle, wojna toczy się właśnie o kopalnie. Jeżeli uda nam się uwolnić świat od czarowników i ich pazerności na mistyczny metal, pokój i dostatek zapanuje na całym świecie.
- No i...? - zapytał Tate.
- Co: no i...?
- Będziesz dla nas pracował? Niezłe pytanie, pomyślałem sobie.
III
Spojrzałem na Tate'a - i zobaczyłem jednorazowego durnia, wariata usiłującego wrobić mnie w coś, w co, jak sądził, nie wszedłbym nigdy, gdybym znał szczegóły.
- Papciu, szyłbyś buty, nie znając rozmiaru? Nie widząc nawet osoby, która je będzie nosić? Nie mając pojęcia, czy ci zapłacą? Zachowywałem cierpliwość, bo jesteś staruszkiem Denny'ego, ale nie będę grał w ciuciubabkę.
Stary odchrząknął i zachichotał.
- Dobra, Papciu. Wyduś wreszcie. Zrzuć to z serca. Pokaż, czy ta świnka to chłopczyk, czy dziewczynka.
Przybrał zbolały, niemal błagalny wyraz twarzy.
- Staram się tylko oddać sprawiedliwość mojemu synowi, spełnić jego ostatnią wolę.
Postawimy mu pomnik. Otworzysz wreszcie gębę czy nie? A może mam iść do domu i doleczyć tego kaca?
Dlaczego oni robią zawsze to samo? Każą ci rozwiązywać promem, a potem kłamią i ukrywają fakty. Ale Nigdy nie omieszkają upomnieć się o wynik.
- Musisz zrozumieć...
- Panie Tate, nie muszę rozumieć nic poza tym, co się tu naprawdę dzieje. Dlaczego nie zaczniesz od początku, nie powiesz mi, co wiesz, czego chcesz i po co ja ci jestem potrzebny? Tylko niczego nie przeocz. Jeśli zajmę się tą sprawą i dowiem, że coś ukryłeś, bardzo się zdenerwuję. Nie jestem zbyt miły, kiedy się denerwuję.
- Czy jest pan już po śniadaniu, Garrett? Oczywiście, że nie. Róża obudziła pana i natychmiast przywiozła tutaj. Może coś zjemy, a ja tymczasem uporządkuję myśli?
- Może przestaniesz kręcić, zanim się naprawdę wścieknę? Oblał się rumieńcem. Nie przywykł, żeby mu bezczelnie odpyskiwano.
- Papciu, zeznanie albo pożegnanie. Frymarczysz moim życiem.
- Do cholery, człowiek nie może... Zrobiłem krok w stronę schodów.
- Dobrze już. Wracaj. Przystanąłem.
- Po śmierci Denny'ego przyszedłem tutaj i znalazłem to wszystko - wyznał. -I jeszcze testament. Rejestrowany testament.
Większość ludzi nie kłopocze się rejestracją, ale i tak nie widziałem w tym nic nadzwyczajnego.
- I co?
- I w testamencie wyznacza ciebie i mnie wykonawcami swojej ostatniej woli.
- Cholerny, zatracony kurdupel! Skręciłbym mu kark, gdyby sam wcześniej tego nie zrobił. Więc o to chodzi! Te wszystkie ceregiele i spojrzenia spode łba to dlatego, że wciągnął w ten interes kogoś z zewnątrz?
- Raczej nie. Warunki testamentu są dość dziwaczne.
- A co? Powiedział każdemu, co o nim myśli?
- W pewnym sensie. Wszystko, z wyjątkiem honorarium wykonawców, pozostawił osobie, o której nikt z nas nigdy nie słyszał.
Parsknąłem śmiechem. Wypisz, wymaluj, cały Denny.
- No to co? Zarobił tę forsę i miał prawo nią dysponować.
- Nie przeczę. I nie martwię się tym, wierz mi lub nie. Jednak dla Róży...
- Wiesz, co on o niej myślał, czy mam ci powiedzieć?
- Jest jego siostrą.
_ Rodziny się nie wybiera. „Bezużyteczny, leniwy, zasmarkany i wredny pętak”. To najuprzejmiejsze określenia, jakich używał. Od czasu do czasu pojawiało się też słówko „dziwka”.
- Ale...
- Nieważne. Nie interesuje mnie to. A więc chcecie, żebym odnalazł tego tajemniczego spadkobiercę, hę? O to chodzi? A wtedy co?
...
tusia2311