O ptakach i niewinności - Arien Halfelven.doc

(43 KB) Pobierz

Cóż - będzie zrzeczacz.
A raczej rachunek sumienia.
Popełniłam zbrodnię paringową na osobie pewnej bohaterki kanonicznej. Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa. To opowiadanie ma być pokutą za ów odrażający czyn. Dlatego też nikogo nie powinno dziwić, że z całego skruszonego serca dedykuję je Mithianie.
Jest zapewne paranoiczne, perswazyjne i dotkliwie niekanoniczne, ale cóż mogę powiedzieć? Ja niewinna, a wyszło tak jak zwykle.



O PTAKACH I NIEWINNOŚCI

Hogwart, październik 1982

Hogwart. Prastary zamek pulsujący magią wszelkich odcieni, przy czym biel już dawno wyemigrowała do Zamku Śpiącej Królewny, przytłoczona zielono-srebrnymi, czerwono – złotymi, żółto – czarnymi i niebiesko – brązowymi fluidami. Zamek buzujący burzami nastoletnich hormonów, dojrzewających popędów młodzieży, niezdrowo stłamszonych bądź zdrowo wyładowywanych popędów grona pedagogicznego. Zamek, w którym lochy wieją chłodem, mrokiem, niesprecyzowaną groźbą, a przy sprzyjającej aurze i chwilowej nieobecności Opiekuna Slytherinu - równie niesprecyzowanym kwikiem. Schody zmieniają bieg i kondygnacje jak gejsza wachlarze, a piętra ukrywają tajemne komnaty, wybuchające toalety i skrytki pełne zmumifikowanych dropsów.

Hogwart w późnych godzinach nocnych. Dyrektor w gabinecie bawi się z feniksem. Uczniowie śpią. Albo nie śpią. Woźny Filch skrada się korytarzem z kotką u boku, w nadziei na radosne spotkanie z jakimiś miłymi, młodymi ludźmi. Jego nadzieje zwykle nie bywają płonne... Na trzecim piętrze sir Orlando Ironfish z szesnastowiecznego olejnego portretu pełznie ze sztyletem w dłoni przez pastelowe pejzaże do pochrapującego sir Cadogana.

Oto Hogwart, jaki znamy i kochamy... Kajdany w lochach, wielofunkcyjne komórki na każdym piętrze i ptaszarnia bez ograniczeń wiekowych.
A jednak....
A jednak jest w tym wszystkim jakaś niewinność. Nawet nie trzeba wywabiać jej z jeziora kawałkami ciasta. Nawet nie trzeba szukać w chatce Hagrida. I tu, w Hogwarcie, czasami, gdzieś, coś...
Niewinność.

Czasami komórka na miotły jest tylko - komórką na miotły. Wyprężone na baczność Zmiataczki w swoim stojaku kojarzą się tylko z radosnym pędem na kiju, gdy wiatr chłodzi rozpalone czoło, a znicz ociera się przewrotnie o końce palców. Omsknięta z równego stosu rękawica, pękaty słoik bursztynowej pasty do polerowania – kojący, pozbawiony podtekstów obraz. Niewinność istnieje. Siedzi, malutka i puszysta, skryta przed nieprzyjaznym światem, na końcu przytulnej ławeczki w komórce na zapasowe miotły, na parterze hogwarckiego zamku.

Zzzzzzzzzzzz.

Drzwi komórki otworzyły się z lekkim zgrzytem. Przez chwilę panowało zauważalne niemal napięcie, gdy w ten czysty, nietknięty zdrożną myślą i niepowołaną obecnością zakątek wdarł się cień czyjejś wysokiej sylwetki. Zza jej pleców natychmiast wyciągnęły macki lubieżne mroki Hogwartu, a dziwny błysk, tańczący w czarnych oczach przybysza, zwiastował jak najgorzej dziewiczemu terytorium. Atmosfera w komórce zgęstniała tak, że można by ją dźgać różdżką. Niemal dało się słyszeć rozpaczliwy szept – ja niewinna... Nie jób mi...

Intruz – młody, dwudziestoparoletni mężczyzna - nieomylnym ruchem sięgnął pod szatę i wyciągnął różdżkę. Aksamitny szept rozpalił korytarz złotym blaskiem – komórka pozostawała w bezpiecznym cieniu. Młodzieniec mrużąc czarne, bezdennie głębokie oczy, patrzył drapieżnie na równe szeregi mioteł. Na wąskie wargi zaczął powoli wypływać uśmieszek...

Aura niewinności cofnęła się bezszelestnie na sam brzeżek ławki.
Eeee... nie ma mnie tu. Wcale mnie tu nie ma.

Uśmieszek przeszedł niemalże w uśmiech. Niemalże. Mężczyzna poprawił opadające na twarz, czarne włosy i celowo zwalniając, postąpił krok do przodu.
– Och, Severusie! Ależ mnie przestraszyłeś!
Zamarł w pół kroku, a jego naturalnie blada cera przybrała odcień drakuliczny. Odwrócił się bardzo powoli, mając szczerą nadzieję, że to tylko nieco spóźnione koszmarne omamy, wywołane oparami eliksirów.
Niestety, Severus Snape wiedział aż za dobrze, że nadzieje się nie spełniają.
Rolanda Hooch tkwiła upozowana w głębi korytarza, przyciskając dłoń do bujnej jak u dwóch Amazonek piersi. Po jej równie amazońskim ciele spływała kusząco koszula nocna, zdobna w figlarne koroneczki, jakby stworzona do powiewania przez korytarze. Niestety, jedynym bytem powiewającym w zasięgu była czarna szata Severusa, która jak zwykle objawiała pozory życia własnym życiem w polu antygrawitacyjnym. Czysta magia, cholibka.
Madame Hooch chrząknęła lekko i wobec braku współdziałania natury, własnym sumptem dyskretnie wprawiła koszulkę w ruch wirowy dookoła bioder.
– Severusie – zaszczebiotała, nie spuszczając głodnego spojrzenia jastrzębich oczu z twarzy mężczyzny – doprawdy, tak mnie przeraziłeś! Myślałam, że to jakiś rozbójnik się skrada albo ktoś jeszcze gorszy!
To już chyba tylko Filch – zasugerowały czujne, czarne oczy.
Albo nikt – odpowiedziała rezonansem komórka na miotły.
- Złapałam pałkę i przybiegłam tu, bronić moich skarbów! – Rolanda zachichotała wdzięcznie, jednocześnie znienacka wywijając ze świstem młynka w powietrzu pałką do Quidditcha.
Ja bym raczej złapał moją różdżkę... – czarne oczy zerknęły w bok, upatrując z góry trasy ewakuacji.
Ja też bym złapała twoją różdżkę... – poparła go poważnie komórka.
– Masz szczęście, Severusie, że cię rozpoznałam, bo niewiele brakowało, żebyś skończył marnie! – Madame zachichotała jeszcze wdzięczniej i jeszcze gwałtowniej machnęła pałką.
Pół korytarza... A teraz brakuje jeszcze mniej... – Severus pozwolił sobie pokiwać niezobowiązująco głową.
Pół korytarza... A ty jej nie usłyszałeś... Musiałeś być czymś bardzo zaabsorbowany... – dziwiła się niewinnie komórka na miotły.
– Ale, ale, Severusie, co ty tu robisz o tej porze? Czyżby zmógł cię w końcu Zew Qui?
Zew krwi. Tak. Czuję Zew Krwi. – wewnętrzny głos Severusa i zewnętrzny rezonans komórki osiągnęły jednomyślność, przy czym Severus z rosnącym rozdrażnieniem, a komórka z rosnącym niepokojem.
- Ach, wybacz mi ten żargon, Sev...
NIE WYBACZĘ.
Nie wybaczy...
Hooch podeszła bliżej i z olśniewającym uśmiechem klepnęła Mistrza Eliksirów w szczupłe ramię.
– Chodzi mi oczywiście o Zew Quidditcha. Widzę, że w końcu zdecydowałeś się ulec swoim żądzom.
Moje żądze mają się doskonale...
Jego żądze mają się wręcz świetnie.
- Jestem z ciebie dumna, naprawdę. – Kolejny olśniewający uśmiech, wzbogacony figlarnym trzepotem rzęs. – Nie ma to jak małe, nocne fruwanko, prawda? Sama to po prostu uuuwielbiam... Nikt nie patrzy, można zaszaleć, uwolnić swego wewnętrznego ptaka.
– Hmmm?
Ja niewinna ja niewinna ja niewinna nie ma mnie tu niczego nie słyszę – emanowało jak mantra z komórki.
– Bo wiesz, Severusie, każdy z nas ma w sobie ptaka, który jęczy, by go uwolnić, by wzlecieć w przestworza, rozpostrzeć skrzydła! – tłumaczyła z zapałem Rolanda, od czasu do czasu z łomotem poklepując Severusa po kościstych plecach. – Nasz wewnętrzny ptak kwili do Quidditcha! Każdy czarodziej powinien latać. Ludzie są nieszczęśliwi tylko dlatego, że za rzadko dosiadają mioteł.
Jestem szczęśliwy jestem szczęśliwy jestem szczęśliwy – powtarzał jak mantrę osaczony umysł Severusa.
Oczywiście, że jest! Miotła, też coś.
– Wiedziałam, że zrozumiesz! – Madame nieopatrznie łupnęła go w kręgosłup pałką. – Ty to masz, Severusie, masz to coś. Czujesz to w kościach.
Severus czuł to zwłaszcza w kręgosłupie, a do posiadania wewnętrznego ptaka kwilącego zewem Qui nie zamierzał się przyznawać, najwyraźniej jednak nikt tego od niego nie oczekiwał.
- Ja wiedziałam od początku, od kiedy tu przybyłeś. Dyrektor cię sprowadził, a ja od razu wiedziałam, że będziemy bratnimi duszami, chociaż wszyscy patrzyli na ciebie spode łba. Ha!
NIE WSZYSCY! – zasyczał dziko mrok komórki.
– Ekhemmm...
– No, właśnie. – Mrugnięcie zadowolonego jastrzębia. – Ale na wszystko przyjdzie czas... Teraz zostawię cię samego z twoim ptakiem, polatajcie sobie... W tamtym kącie powinieneś znaleźć coś dla siebie. – Machnęła pałką w ciemność, posłała Mistrzowi Eliksirów ostatni amazoński uśmiech i odeszła, bezskutecznie próbując zmusić koronki do frywolnego powiewania.

Severus Snape odstąpił o krok od komórki na miotły. Całym swym dwudziestotrzyletnim jestestwem emanował urazę. Szata powiała za nim przez korytarz. Godnie i dostojnie.
– Mrrrrrrrrrr...
Z ławeczki w komórce na miotły zeskoczył bury kot. Wybiegł na korytarz i frywolnie pociągnął Mistrza Eliksirów za szatę.
– Mrrrrrrrrr...
Uraza nieco zgęstniała.
– Mrrrr...
Oczy kota, otoczone kwadratowymi obwódkami ciemniejszego futra, zamigotały. Cień na ścianie zachwiał się dziwnie...
– Hmmmm...?
Szczupła, kobieca dłoń założyła za ucho Severusa kosmyk czarnych włosów.
Uraza zastygła w ciszy.
– Hmmmm?
– Jeśli tak ma być – odezwał się po chwili, wskazując kierunek, w którym znikła Madame Hooch – to następnym razem ty gonisz, a ja się chowam.
– Mrrrrr...

KONIEC

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin