W poszukiwaniu zaginionej drogi, czyli chłopaki nie płaczą - Madame Evans.doc

(653 KB) Pobierz

W POSZUKIWANIU ZAGUBIONEJ DROGI
...czyli chłopaki nie płaczą


Just a toerag on the run.
How did I get here?
What have I done?
When will all my hopes arise?
How will I know him?
When I look in my father's eyes.
My father's eyes.


Then the light begins to shine
And I hear those ancient lullabies.
And as I watch this seedling grow,
Feel my heart start to overflow.

Where do I find the words to say?
How do I teach him?
What do we play?
Bit by bit, I've realized
That's when I need them,
That's when I need my father's eyes.
My father's eyes.


Then the jagged edge appears
Through the distant clouds of tears.
I'm like a bridge that was washed away;
My foundations were made of clay.

As my soul slides down to die.
How could I lose him?
What did I try?
Bit by bit, I've realized
That he was here with me;
I looked into my father's eyes.
My father's eyes.


Erick Clapton, "My Father's eyes"


* * *

Boli... Boli tak, jakby ktoś wbijał mi w ciało tysiące rozżarzonych igieł. Nie, to za mało. Ojciec powiedział kiedyś, że skutków zaklęcia Cruciatus nie można opisać słowami. Miał rację - jak zwykle zresztą...
Głowa pęka z bólu, zupełnie jakby ktoś chciał rozłupać mi czaszkę od środka. Ostrożnie otwieram oczy i wtedy ten ból eksploduje ze zdwojoną siłą. Nad sobą widzę sufit.... A więc jednak jesteśmy już w Szpitalu Świętego Munga. Przewieźli mnie tutaj z Kuwejtu, za pomocą turbośwista*. Leżę na niewidzialnych noszach. Szybko zaciskam powieki, bo sufit zaczyna nagle niebezpiecznie wirować. Niedobrze mi... Takie mdłości miałem tylko raz w życiu - kiedy wybraliśmy się z Danem* na swoją pierwszą Ognistą Whisky Ogdena.

Nikt nie ostrzegł nas, że trunek ten może stanowić supersilną dawkę uderzeniową, zwłaszcza dla szesnastoletnich kandydatów na alkoholików, którzy dotychczas raczyli się jedynie kremowym piwem.
Zaraz... Kto niby miał nam to powiedzieć...? Wujek George podchodził do tego typu spraw raczej niefrasobliwie; pewnie wynikało to z przeświadczenia, że Weasleyowie zostali przez naturę wyposażeni w "twarde głowy" i poradzą sobie z każdą ilością procentów. Natomiast ojciec... odkąd pamiętam miał ze mną dobry kontakt, tylko na temat zgubnych skutków picia... no cóż, jakoś się nie zgadało. Może dlatego, że tak bardzo dbał o swój wizerunek Sławnego Pottera...? Kieliszek do kolacji w siedzibie chorwackiego ambasadora, a przed pracą tylko i wyłącznie butelka kremowego...? Niesprawiedliwy jestem, wiem.
W każdym razie ja i Dan wyobrażaliśmy sobie wtedy, że jesteśmy bardzo sprytni. Ominęliśmy szerokim łukiem Trzy Miotły i zakotwiczyliśmy w Świńskim Łbie. Tamtejsze męty przyglądały nam się podejrzliwie, a my czuliśmy się tacy dorośli, mogąc powiedzieć niedbale: "Whisky, proszę!". Potem kiwaliśmy już tylko na barmana takim wystudiowanym, lekceważącym gestem. Podpatrzyliśmy ten gest u innych "gości".
Pamiętam dokładnie pięć takich kiwnięć, bo później urwał mi się film. Nie mam pojęcia w jaki sposób dotarliśmy do Hogwartu... zresztą Dan też tego nie wie, choć do dzisiaj utrzymuje, że zafundował sobie osiem kolejek, zanim gospoda rozpłynęła się w wirze mętnych barw. Podejrzewam, że zadziałał u nas wtedy pewien... hmm... automatyzm ruchów. Ile to już razy wracaliśmy z Hogsmeade do szkoły przez Miodowe Królestwo? Nie potrafię powiedzieć... Przemykaliśmy się zawsze ukradkiem obok posągu jednookiej wiedźmy, a ja błogosławiłem w duchu ojca za jego pelerynę niewidkę i za Mapę Huncwotów. Cóż, tym razem też się udało. Nie zmienia to jednak faktu, że następnego dnia obudziliśmy się w zarzyganym dormitorium, które, na domiar złego, zamiast stać spokojnie w miejscu, wirowało prędko wokół własnej osi. Nasi współlokatorzy ewakuowali się w pośpiechu ze strefy rażenia, rzucając na siebie zaklęcie bąblogłowy. Któryś z chłopaków pobiegł po McGonagall. Chyba nigdy nie widziałem jej w takim stanie, ani wcześniej, ani później... Była sina ze złości, sapała groźnie przez rozdęte nozdrza i - co najgorsze - nie krzyczała. Ojciec zawsze powtarzał, że kiedy opiekunka Gryfindoru nie podnosi głosu, to jest już bardzo źle. W tym wypadku nie wrzasnęła ani razu... może to i lepiej, z uwagi na to, że łeb pękał mi na dwoje. Mówiła strasznym, świszczącym szeptem. Osobiście zawlokła nas na kurację wstrząsową do pani Pomfrey, a następnie dopilnowała byśmy własnoręcznie posprzątali dormitorium bez użycia magii. Na koniec wlepiła nam obojgu miesięczny szlaban u Snape'a... Nie pamiętam, co wtedy robiliśmy - takich szlabanów było w naszej szkolnej karierze bardzo dużo - ale niewątpliwie coś obrzydliwego. W końcu Mistrz Eliksirów od wielu lat konsekwentnie tępił plemię Potterów... no i Weasleyów przy okazji też, za jednym zamachem. Niewątpliwie stara dobra Minerwa wiedziała, jak nam dopiec. A dla uzyskania lepszego efektu wezwała następnego dnia do szkoły oboje rodziców. Ojciec wtedy...

* * *

Stop. Chyba przenoszą mnie na szpitalne łóżko. Ciekawe, czy to ten oddział dla beznadziejnych przypadków? Boli... Niech już przestaną... Myślałem, że Cruciatus działa tylko wtedy, kiedy ktoś celuje w ciebie różdżką. Czyżbym przespał jakiś kurs? Gobliny zabezpieczają "swoich" łamaczy dodatkowym zaklęciem. To wiem. Na szkoleniu w Egipcie już na pewno nie spałem. Może to efekt skrzyżowania dwóch uroków? A może tamci poczęstowali mnie czymś więcej niż Crucio...
Niech ci uzdrowiciele zostawią mnie w spokoju...! Szarpią mnie... Błysk światła... Chcę krzyczeć, ale z ust wyrywa się tylko cichy jęk. Wypowiadam słowo, które przez cały ten czas plątało mi się gdzieś po głowie:
- Mamo...
- Spokojnie, panie Potter - to któryś z magomedyków - Spokojnie, pańska matka zaraz tu będzie...
A ojciec, mam ochotę zapytać. Co z ojcem? Jego też chciałbym zawołać, ale nie potrafię. Nie mam już siły... A może... nie chcę...?
I w ogóle, o czym ja myślę? Czy każdy facet jest tak szurnięty, by w chwili zagrożenia wspominać konsekwencje swojej pierwszej whisky...? Nie... Po prostu chciałem uciec w tamto wspomnienie, żeby choć na chwilę zapomnieć o bólu...
- Ron...
Mama... Już przyleciała. Czuję jej chłodną dłoń na swoim czole.
- Co się stało?- głos jej drży - Niech pan mi powie, jak zamierzacie mu pomóc...? Dlaczego się nie budzi?! - mama już prawie krzyczy.
Chcę jej wytłumaczyć, że wszystko będzie dobrze, że ją słyszę, że wiem, że tu jest... Nie mogę. Co się ze mną dzieje?!
- ...musimy czekać. Kilka minut temu stracił przytomność. Nie potrafimy ustalić, czym go zaatakowano. Dopóki się tego nie dowiemy, nie będziemy w stanie go wyleczyć... - głos któregoś z uzdrowicieli jest chłodny i opanowany. Nie ma to jak sławny, mungowski profesjonalizm.
- Czy... - mama mówi bardzo cicho, muszę wytężyć słuch, żeby ją zrozumieć - Czy on może... czy może się zdarzyć, że mój syn nigdy się nie obudzi...?
- Proszę być dobrej myśli, pani Potter - znowu ten zimny, pozbawiony emocji głos - W miarę możliwości postaramy się złagodzić ból. Ale naprawdę nie mogę w tej chwili powiedzieć, jak długo to potrwa...
Podaje mi jakiś eliksir... Czuję w gardle piekącą ciecz... Chwila walki o oddech... i cudowne uczucie ulgi. Gdybym jeszcze mógł jakoś uspokoić mamę... Siedzi przy mnie, cały czas słyszę jej cichy płacz. Gdybym tylko zdołał otworzyć oczy i powiedzieć jej...
Myśli mi się plączą. A więc to tak. Teraz wiem już, że być może z tego nie wyjdę. To dziwne, ale... nie boję się. Tak, wiem, ojciec powtarza, że tylko głupcy nie odczuwają strachu, ale nic na to nie poradzę... Jeśli to jest umieranie... takie zawieszenie w próżni, gdzieś między jawą a snem...
Pamiętam, jak ojciec opowiadał kiedyś o swojej walce z bazyliszkiem. Ja i Lily* słuchaliśmy go jak zaczarowani, bo bardzo rzadko wspominał takie... przygody z czasów młodości. Mówił, że kiedy potwór wbił mu kieł w ramię, komnata zaczęła rozpływać się przed oczami... Cóż, mnie nic się nie rozpływa... i nawet przestało wirować, skubane! Nie ma też żadnego cholernego światełka na końcu tunelu, o którym czytałem w mugolskich książkach. W bibliotece dziadków Granger było bardzo wiele potężnych tomiszczy, nie tylko medycznych... Z któregoś z nich dowiedziałem się, że kiedy człowiek umiera, całe życie wyświetla mu się przed oczami, w ułamku sekundy. Taaak... Jestem zmuszony zweryfikować te bzdury: NIE MA ŻADNEGO PRYWATNEGO POKAZU SLAJDÓW. Chyba, że sam go sobie zafunduję. Będę oglądał poszczególne sceny... Pamiętam wiele z nich bardzo dokładnie. Ojciec mówi, że tę dobrą pamięć odziedziczyłem po mamie...
Ta pamięć to chyba jedna z moich nielicznych zalet... Bo niestety, prawda jest taka, że choć mam dwadzieścia cztery lata, niczego Wspaniałego dotychczas nie udało mi się w życiu osiągnąć. Krótko mówiąc: psuję w pięknym stylu wszystko, czego tylko się dotknę. To straszne, zwłaszcza jeśli jest się synem Wielkiego Pottera. Wszyscy spodziewają się po tobie jakichś Wspaniałych Rzeczy... zupełnie, jakby fakt, że jesteś dzieckiem Najsłynniejszego z Aurorów determinował twoją własną potęgę. Co oni sobie wyobrażają, do stu tysięcy sklątek?! Że pełnia mocy zapisana jest w genach?! No dobra, przyznaję, że pewne umiejętności mogą być dziedziczne. Ojciec pewnie nie wyrósłby na tak potężnego czarodzieja, gdyby moi dziadkowie nie byli całkiem dobrzy w te klocki. Nikt nie potrafi tego jednoznacznie wytłumaczyć. Jednak faktem jest, że w ostatecznym rozrachunku nie liczy się to, z jakiej rodziny pochodzisz, bo magiczne zdolności są darem samym w sobie. Ich pełnię osiągasz stopniowo, z wiekiem. I możesz albo je rozwijać, albo zmarnować swoje szanse; to zależy już tylko od ciebie.
Ojciec tłumaczył mi kiedyś, że to, co robimy z własnym życiem, to magia w najgłębszym tego słowa znaczeniu. Najznakomitsi uczeni badają tę kwestię w Departamencie Tajemnic, ale do dziś nie udało im się ustalić, dlaczego jedni są potężniejsi od innych i zwykle dokonują słusznych wyborów, podczas gdy ci pozostali przez całe życie poszukują właściwej ścieżki...
Cóż, wygląda na to, że ja zmarnowałem wszystkie swoje szanse, co do jednej. Ojciec wykrzyczał mi to w twarz w trakcie naszej ostatniej kłótni. Powiedział mi, że...
Cholera. Znowu on. Pojawia się średnio w co piątej mojej myśli. Nie potrafię się od niego uwolnić, odmieniam go przez wszystkie przypadki. Ojciec, ojca, ojcu, z nim, o nim... Nie, to nie paranoja. Po prostu ciekawi mnie, czy ktokolwiek zastanawiał się, jak to jest: być synem słynnego Harry'ego Pottera, dorastać w cieniu tego, czego on dokonał...
Otóż, nie jest wcale łatwo... Nie, nie chcę, żeby ktokolwiek pomyślał, że się skarżę, albo że miałem trudne dzieciństwo. Nic z tych rzeczy... Ojciec doskonale sprawdził się w swojej roli. To tylko ja... Cholera... Nie potrafię powiedzieć, kiedy poplątały nam się ścieżki... Jak to się stało, że nie potrafimy już do siebie trafić...? Może rzeczywiście powinienem zrobić teraz rachunek sumienia. Powinienem wyświetlić sobie przed oczami kolejne epizody z mojego życia... wróć, z naszego życia.

Odkąd pamiętam miałem takie... silne poczucie jedności. Niezachwiane przekonanie, że Potterowie powinni trzymać się razem. To właśnie ojciec zawsze to podkreślał... To on tak bardzo o to dbał.
Moje pierwsze wspomnienie z nim związane? Barwne, nieco zamazane obrazki. Poszliśmy wtedy na łąkę... To chyba ta, którą teraz, niedawno, nabyli na własność jacyś mugole... Położona malowniczo w małej kotlince, niedaleko jeziora w Dolinie Godryka. Ile mogłem mieć wtedy lat...? Dwa z ładnym kawałkiem**, jak sądzę, bo wkrótce potem urodziła się Lily... Mama musiała być już na ostatnich nogach, jak przez mgłę przypominam sobie jej zwiewną, kwiecistą sukienkę, opinającą ciasno wypukły brzuszek. Czy tłumaczyli mi wtedy, że będę miał rodzeństwo? Nie wiem. Ale na pewno było mi strasznie przykro, bo nie pozwalano mi tarzać się z nią po trawie ani robić "moja moja" - która to zabawa polegała na ściskaniu jej z całej siły.
Za to do woli tarzał się ze mną wówczas ojciec. Walczyliśmy tak... "na niby". Właziłem mu na brzuch, porykując radośnie, niczym mały niedźwiadek. Pozwalał mi wygrywać, zawsze. Czułem się takim prawdziwym, silnym facetem, kiedy powalałem go na łopatki. A potem, gdy już udało mi się go "pokonać", chichotałem wesoło, zwrócony twarzą do ziemi, bo urządzał mi Wielkie Łaskotki. Pamiętam jeszcze intensywny zapach suchej trawy i śpiew ptaków...
Już wtedy chronił mnie ze wszystkich sił... Nie godził się z tym, że mogę kiedyś w życiu przegrać... i że, być może, powinienem być na tę przegraną przygotowany...
Kolejna krótka migawka. Czułem na twarzy powiew wiatru znad jeziora. Ten wiatr dawał mi takie cudowne poczucie wolności. Biegłem... bardzo szybko, przynajmniej w moim odczuciu. Miękka trawa uciekała w pośpiechu spod moich czerwonych sandałków. Ojciec złapał mnie w tym pędzie i zaczął obracać się dookoła własnej osi, ze mną w ramionach. Zielony dywan zawirował, zobaczyłem fruwające w powietrzu sandałki... Gdzieś w oddali słyszałem śmiech mamy i jej głos:
- Harry...! Puść go, wariacie! Będziecie obaj pijani jak Mundugus!
Posłuchał jej. Potem miałem się dowiedzieć, że zwykle, prędzej czy później, przyznaje jej rację i spełnia jej zachcianki. Postawił mnie na ziemi i spojrzał na mnie z góry. Pamiętam, że natychmiast wyciągnąłem do niego ręce.
- Sama widzisz, Hermiono... Jestem pewien, że najbardziej spodobał mu się ten gwizd powietrza w uszach. Będzie z niego szukający jak nic, zobaczysz...
- O Merlinie... Poślubiłam szaleńca - mama westchnęła z rezygnacją - A jeśli nasze drugie dziecko okaże się dziewczynką? Czy jej też będziesz... hmmm... wpajał miłość do quidditcha już w kołysce?
- Pewnie tak - ojciec wziął mnie na ręce i zaczął podrzucać... wysoko, coraz wyżej.
Chyba piszczałem z radości... Byłem tak niedaleko tej błękitnej przestrzeni, która rozpościerała się tuż nad moją głową. A kiedy opadałem nieco w dół, czułem takie cudowne łaskotanie w żołądku. I twarz ojca była wtedy bardzo blisko - niezmiernie fascynowały mnie błyszczące szkła okularów... No i jeszcze jego duże, silne dłonie - moje ręce, w porównaniu z nimi, wydawały się bardzo małe...
Instynktownie wyciągnąłem w górę ramiona.
- Taaaki duży jestem! - zaśmiała się mama - Taki duży! Ron, pokaż jeszcze raz, jak rośniesz. Jaki jesteś duży?
Rzeczywiście, chciałem być "duży"... Kto wie, może już wtedy podświadomie czułem, że powinienem być równie Wielki jak on? Tak samo sławny...? Może domyślałem się, ze trudno będzie mu dorównać...
Musiałem się w krótkim czasie bardzo zmęczyć całą tą zabawą... Przypominam sobie, że przytuliłem się w końcu do jego kraciastej koszuli i schowałem nos w takim miękkim zagłębieniu, gdzieś pomiędzy szyją a ramieniem. Mój ojciec pachniał latem... suchą trawą, wiatrem i jeszcze czymś, co wtedy trudno mi było nazwać. Później przekonałem się, że to zapach papierosowego dymu, którym nasiąkało jego ubranie w ministerstwie zmieszany z wodą po goleniu, jaką mama kupowała mu każdego roku na Gwiazdkę i na urodziny.
Jednak mimo wszystko, tym co najbardziej utkwiło mi w pamięci z tamtych wydarzeń nie jest ani paleta zapachów, ani też mój pierwszy podniebny lot. Jest to coś zupełnie innego - fakt, że czułem się taki... bezpieczny. Dopiero wiele lat później zrozumiałem, że celem ojca było właśnie to - poczucie bezpieczeństwa, które mógł ofiarować mnie i Lily. Stabilizacja. Rodzina, która bez względu na wszystko zawsze trzyma się razem. Słowem: coś, czego jemu samemu zawsze brakowało...

* * *

- Ciii... Nie płacz, nic mu nie będzie...
Ojciec! Jednak przyleciał. Ciekawe ile czasu mu to zajęło? Ile kazał mi na siebie czekać...? Jaka ważna sprawa go zatrzymała? Znowu jestem złośliwy, wiem. Tylko że po prostu... powoli tracę poczucie rzeczywistości. Nie jestem pewien, jak długo tutaj leżę... Kilka godzin? A może kilkanaście...? Ile razy podawali mi już tamten piekący eliksir?
Słyszę cichy szelest materiału - mógłbym przysiąc, że ojciec wypuścił właśnie mamę z objęć i teraz delikatnie pogładzi ją po włosach... A potem... no właśnie, co zrobi potem? Chcę, żeby usiadł obok mnie. Oczywiście nie domagam się żadnego głaskania po główce ani trzymania za rączkę. Niech tylko zostanie... Chcę wiedzieć, że jest w pobliżu... Jak zawsze... A jeśli przybył tu tylko dlatego, ze tak wypada...? Żeby mieć poczucie dobrze spełnionego obowiązku...? Cholera, strasznie głupi jestem. Przecież od początku wiedziałem, że przyleci. W końcu nigdy żadne służbowe sprawy ani wystawne przyjęcia, wydawane przez śmietankę towarzyską naszego świata, nie były ważniejsze ode mnie...

Tuż przed swoimi szóstymi urodzinami zachorowałem na najprawdziwszą, mugolską ospę. Wieczorem w Boże Narodzenie polecieliśmy - jak zwykle - do Londynu, do dziadków Granger. To pewnie tam się nią zaraziłem, od Edith. Co prawda, zarówno moi jak i jej rodzice skrupulatnie pilnowali, byśmy tym razem, wyjątkowo, nie mieli ze sobą kontaktu. Ale my oczywiście wymknęliśmy się cichcem z domów i spotkaliśmy się przy płocie, który dzielił oba ogródki. Pamiętam, że moja przyjaciółka przypominała wyglądem piegowate indycze jajo, ale absolutnie mi to nie przeszkadzało. Mieliśmy sobie wiele do powiedzenia, więc naprawdę nie miałem czasu zastanawiać się nad jej urodą. Musieliśmy tkwić przy tym ogrodzeniu wyjątkowo długo, bo kiedy moja babcia i matka Edith przekopały się w końcu przez grubą warstwę śniegu, by nas stamtąd zabrać, byliśmy już porządnie zziębnięci. Wrzaski babci towarzyszyły mi przez całą drogę do ciepłego salonu.
Na rezultaty tej gwiazdkowej eskapady nie trzeba było długo czekać. Moja własna, prywatna ospa wietrzna wykluła się niecałe trzy tygodnie później. Ojciec był wtedy jeszcze w ministerstwie, ale mama na szczęście nie miała tego dnia żadnych wykładów. Bardzo szybko opanowała sytuację. Pierwszym wolnym turboświstem wysłała do Nory Lily wraz z Mrużką; Zgredek natomiast udał się do Londynu, by uzyskać odpowiednie instrukcje od babci Granger. Wrócił po godzinie, z obrzydliwą, żółtą maścią. Z tego co pamiętam ospa jest chorobą całkowicie mugolską i nie ma na nią żadnego skutecznego eliksiru. Na domiar złego ojciec nigdy nie ufał ani lekarzom, ani uzdrowicielom ze Świętego Munga. Jedynymi uznawanymi przez Wielkiego Harry'ego Pottera metodami były te stosowane przez panią Pomfrey. Nic dziwnego - w czasach szkolnych niejednokrotnie leczyła skutecznie wszystkie jego najdziwniejsze przypadłości, a w kolejnych latach zdążyła znacznie podnieść swoje zawodowe kwalifikacje. Jednak, na moje nieszczęście, stara Poppy miała wtedy coś w rodzaju spóźnionego o jakieś dwadzieścia lat, zimowego urlopu. Zdaje się, że spędzała go na Jamajce i to bynajmniej nie sama...
Dlatego też cały ciężar wysmarowania ryczącego wniebogłosy bachora - czyli mnie - mugolskim specyfikiem, spoczął na mojej biednej matce. Był to proces długi i skomplikowany; odbywaliśmy właśnie szaleńczą gonitwę dookoła stołu w salonie, kiedy wrócił ojciec...
Musiał się bardzo przerazić, gdy rzuciło się na niego pokryte lepką, żółtą mazią stworzenie, które na domiar złego wywrzaskiwało coś o wiecznej zarazie. Biedaczek... Dotychczas, szczęśliwie, ani ja ani Lily nie chorowaliśmy na nic cięższego poza zwykłym przeziębieniem, a to mama zwalczała skutecznie, za pomocą pieprzowego eliksiru. Pewnie dlatego dziecięca choroba zakaźna przekraczała już zdecydowanie możliwości naszego troskliwego pana P. Obronnym tonem tłumaczył mamie, że nie pozwoli dziecku się tak męczyć i dopiero po długich pertraktacjach zgodził się, że ściąganie z Jamajki pani Pomfrey jest zupełnie zbędne.
Za to osobiście zaniósł mnie do łóżka - ponad jego ramieniem zobaczyłem jak mama kręci głową i wymownie wznosi oczy do nieba. Pobrudziłem mu szatę tym śmierdzącym paskudztwem, ale zupełnie się tym nie przejął... Z uwagą wysłuchał moich sugestii co do długości choroby i zapewnił, że nie będzie "wieczna", a potem zabezpieczył mnie zaklęciem, żebym nie mógł w nocy drapać tych okropnych krost. Czułem się tak, jakby ktoś nałożył mi na ręce bokserskie rękawice... potem musiałem się zdrzemnąć.
Obudziły mnie podniesione głosy dobiegające z salonu. Ostrożnie wyślizgnąłem się z łóżka i wyszedłem na korytarz na piętrze. Po przechyleniu się przez poręcz schodów, mogłem widzieć fragment pokoju na dole. W kominku tkwiła głowa dziadka Artura.
- ...bardzo ważne, Harry - mówiła właśnie głowa - Będzie albański minister, przecież wiesz, że musicie jeszcze...
- Mam gdzieś albańskiego ministra i całą jego świtę, panie Weasley - oświadczył dobitnie ojciec - Ron złapał mugolską ospę, Lily przez cały dzień siedzi w Norze...
- Nie byłem dziś w domu od rana - dziadek zamyślił się - Ale, Harry... może jednak byś...
- Ron jest chory! - w spokojnym dotąd głosie ojca zaczęły pojawiać się nagle niebezpieczne nuty - Całą tę dyplomację naszego świata mam dziś głęboko w...
- ...w pewnej tylnej części ciała - dokończyła szybko mama, wyłaniając się z kuchni.
Uspokajającym gestem położyła dłoń na ramieniu ojca.
- Przepraszam, Arturze - zwróciła się do dziadka - Ale te pertraktacje trzeba będzie przełożyć. Nie mamy dziś do tego głowy, a przyjęcie pewnie i tak będzie udane - z nami czy bez nas...
Wyglądało to na koniec rozmowy, więc wycofałem się pospiesznie; istniało duże prawdopodobieństwo, że za chwilę w mojej sypialni zmaterializuje się któryś z rodziców. Przyszedł ojciec... Bez protestów dałem się otulić kołdrą, bo strasznie zmarzłem, tkwiąc tak bez ruchu na korytarzu. Poza tym dopiero teraz z całą siłą dopadła mnie gorączka.
- Chyba mam... tep... ter... temrapaturę - poskarżyłem się cicho.
Pochylił głowę, żeby ukryć uśmiech. Po chwili dotknął mojego czoła, łaskocząc mnie w nos szerokim rękawem szaty.
- Oj, chyba masz - powiedział cicho, ale nie cofnął ręki.
Wtedy znowu powróciło tamto poczucie bezpieczeństwa. Chciałem, żeby został. Z nim nie bałem się niczego... nawet tej... pieprzonej ospy wiecznej...
- Pieprzona ospa wieczna - mruknąłem, nie zważając na jego zdziwione spojrzenie.
Wydał z siebie dziwny odgłos - coś pośredniego pomiędzy jękiem a zduszonym chichotem. Zlekceważyłem to.
- Opowiedz mi coś... - wymamrotałem w szorstki materiał - Coś fajnego...
Nie był, niestety, mistrzem w opowiadaniu bajek. Może dlatego, ze zbyt wiele przeżył i ze swoich opowieści "do poduszki" usuwał zawsze cały dramatyzm... Tak jakby od początku chciał zaoszczędzić mojej wybujałej, dziecięcej wyobraźni okrutnych scen... Czy on naprawdę wierzył, że to coś da? Że uda mu się ustrzec nas oboje - mnie i Lily - przed całym złem tego świata...? Naprawdę myślał, że życie nam takich scen nie zafunduje?
Tamtego wieczoru jego opowieść także nie była fascynująca. Mówił o dzielnym gumochłonie, zamieszkującym ogródek mugoli... Wielki Merlinie, pewnie uznał, że baśń o hipogryfach i wampirach będzie dla mnie zbyt przerażająca. Nie mam bladego pojęcia jak skończyła się ta bajka... Liczyło się tylko to, że został, siedział przy mnie, nie poszedł na tamto przyjęcie... Czułem instynktownie, że kierowało nim nie tylko poczucie obowiązku... że mnie... tego... no... wiadomo. Wtedy byłem tego pewien... A teraz...

* * *

Musiałem chyba zasnąć... o ile w moim stanie można w ogóle mówić o śnie. Ciągle czuję się taki... słaby. No i nie mogę otworzyć oczu.
- Proszę cię, wracaj do domu - to ojciec - Nie pomożesz Ronowi, jeżeli sama się rozchorujesz...
- Ale... - w głosie mamy brzmi wahanie.
- No już, uciekaj stąd - ciche cmoknięcie; pewnie pocałował ją w czoło - Siedzisz tu prawie dziesięć godzin, teraz ja zostanę.
- Ale ty siedzisz niewiele krócej - mama próbuje jeszcze raz. Znowu brzmi jak... jak ona. Znowu ma siły do walki; jego obecność chyba pomogła jej zwalczyć rozpacz. Nie ma już żadnego płaczliwego tonu, który słyszałem na początku, jej głos jest zupełnie spokojny...
- Masz się porządnie wyspać - burczy ojciec - No dalej! Potem się zamienimy...
- Ale Harry...
- Hermiono, nie bądź dziecinna! I proszę cię... - ojciec zaczyna mówić ciszej - może... zawiadom Lily. To znaczy, wiem, że oni wszyscy pewnie już śpią, ale... chyba jednak powinna już się dowiedzieć... skoro jego stan nie uległ... zmianie.
- Dobrze - szepcze mama.
Delikatny zapach konwalii... Odkąd pamiętam, zawsze używała tych perfum... Ręka na czole... Słyszę odgłos zamykanych drzwi i szuranie krzesła po podłodze. A więc on został... No tak, przecież tak wypada. To jego cholerne poczucie obowiązku... Tak silnie zakorzenione od czasu, gdy musiał poświęcać się dla czarodziejskiego świata! Stop. Muszę przecież pamiętać o wietrznej ospie. Wtedy kierował się nie tylko tym... A mama... pewnie wyśmiałaby mnie w tym momencie - opowiadała kiedyś przecież o tamtym Harrym z czasów Hogwartu, który zwykle odrabiał prace domowe na kolanie, na jakąś godzinę przed planowaną lekcją. Czyżby jednak jakaś skaza na tym pancerzu doskonałości...?
Na stado hipogryfów, skąd u mnie taka gryząca ironia?! Przecież nie mogę powiedzieć, że go nie szanuję. Nie mogę zaprzeczyć, że jest mi bardzo bliski... mimo wszystko...
Znowu zaczyna boleć... Chcę krzyczeć, ze wszystkich sił... i nadal nie potrafię. Ciekawe, czy choć odrobina tego cierpienia odbija się na mojej twarzy? Jakiś ledwiedostrzegalny, krótki grymas? Pewnie tak, bo ojciec nagle wstaje i wychodzi. Wraca po chwili, w towarzystwie jednego z magomedyków.
- ...przestaje działać. Chyba powinien dostać następną dawkę. Dlaczego nikt tego nie dopilnował? Niech się pan pospieszy! - wygląda na to, że Wielki Harry Potter naprawdę się niecierpliwi.
Uzdrowiciel pochyla się nade mną i wlewa mi do gardła jakiś płyn. Ogarnia mnie znajome uczucie ulgi... Jeszcze tylko trzaśnięcie zamykanych drzwi i znowu zostajemy sami. Delikatny ruch powietrza - ojciec ponownie przysuwa sobie krzesło.
Jest zupełnie cicho... Ta cisza doprowadza mnie do obłędu. Żadnego, nawet najlżejszego dźwięku, żadnego szmeru... A przecież tam, za drzwiami, toczy się normalne, szpitalne życie. Zaraz... no tak, pewnie rzucili na tę salę zaklęcie dźwiękoszczelne.
A ojciec... cały czas siedzi bez ruchu. Byłoby mi łatwiej, gdyby chociaż spróbował się do mnie odezwać, upewnić się czy go słyszę... Nic. Idiota ze mnie! Czego się spodziewałem? Że będzie załamywał ręce...? Że pozwoli sobie na chwilę słabości...? Na... łzy...? Przecież nie będzie żadnych łez, nigdy nie widziałem żeby płakał. I jakoś nie wierzę, że to potrafi, chociaż babcia Molly zaręcza, że ponad dwadzieścia lat temu chlipali oboje na półpiętrze, oparci o poręcz schodów w Dolinie Godryka... To było tamtej nocy, kiedy się urodziłem. Tylko że... jakoś nie wyobrażam sobie takiej scenki rodzajowej. On szlochający w ramię babci? Nigdy. Cholera, zawsze zazdrościłem mu tego opanowania. Na pewno był zahartowany... wiedział, jak radzić sobie z bólem. Życie samo go tego nauczyło - w końcu pewnie widział okropności, o jakich mnie się nawet nie śniło... Otoczył je bardzo szczelnym pancerzem, nigdy do nich nie wracał, nigdy nie opowiadał... nawet teraz, chociaż ja i Lily jesteśmy wystarczająco dorośli. Na brodę Merlina, czasami myślę, że łatwiej byłoby mi go... zrozumieć... łatwiej się z nim utożsamiać, gdyby tylko na moment zrzucił tę osłonę i... gdyby choć przez chwilę przestał przypominać jakiegoś pieprzonego cyborga! Tak, tylko że... on chyba nie może... nigdy nie mógł... pozwolić sobie na taki luksus. W końcu... chłopaki nie płaczą...*** Tak powiedział.

Miałem siedem lat, kiedy biłem się poraz pierwszy. To była walka na śmierć i życie - i doskonały pokaz moich absolutnie mugolskich umiejętności. W tak młodym wieku czarodziej nie ma prawa posiadać własnej różdżki, a cudzej nie miałem komu podprowadzić. Ojciec pilnował swojej bardzo dokładnie... chyba dawały o sobie znać aurorskie nawyki. Poza tym pierwsze miejsce w kradzieży magicznego oprzyrządowania w naszym domu i tak zajmowała zawsze moja siostra - smarkula już w wieku lat pięciu skutecznie wyprowadzała w pole wszystkich zainteresowanych, znikała z horyzontu, a po jakimś czasie odnajdywała się w łazience, na strychu, czy też w innym dziwnym miejscu, gdzie mamrotała zapamiętale "uroki", wywijając do taktu różdżką mamy.
Tamtego dnia wyszedłem więc na pobliskie boisko qudditcha nieuzbrojony. Na moje nieszczęście spotkałem tam Ericka Botta, który akurat miał ochotę na kimś się powyżywać... Nie znosiłem gościa, zresztą Dan i Tom* też go nie trawili.. Podejrzewam, że już wtedy, jako "duchowi" Gryfoni, odczuwaliśmy instynktowną niechęć do potencjalnych wychowanków domu Slytherina... no a Bott miał spore szanse takowym zostać, bo jego matka była Ślizgonką. W każdym razie bardzo szybko odkryliśmy, że najlepszym sposobem na tego cwaniaczka jest ignorowanie go. Przysięgam, że tego dnia również starałem się nie zwracać na niego uwagi. Zniosłem docinki na temat ojca ze stoickim spokojem, na stały tekst o Wielkim Aurorze, który nie rozstaje się z różdżką nawet w kiblu, zareagowałem wzruszeniem ramion. Już dawno przerobiliśmy z ojcem ten temat; wiedziałem, że mój staruszek nie jest młodszą kopią Szalonookiego i że przez ludzi bardzo często przemawia zazdrość.
Sęk w tym, że następną osobą, do której przyczepił się ten wypłosz była mama. Użył słów, które sprawiły, że ręce same zacisnęły mi się w pięści. Pociemniało mi w oczach... Następną rzeczą, którą pamiętam była rozkwaszona gęba Ericka; siedziałem mu na brzuchu i okładałem zapamiętale pięściami. Z satysfakcją odnotowałem fakt, że wybiłem mu górną dwójkę. I wcale nie miałem ochoty przestać - kipiała we mnie wściekłość, jakiej nie czułem nigdy przedtem.
Dan i Tom zdołali jakoś nas rozdzielić... czy raczej ściągnąć mnie z żałosnej kupki nieszczęść, jaką był w tamtym momencie mój przeciwnik. Do domu wróciłem samotnie - przez całą drogę zastanawiałem się, czy warto wymyślić jakąś bajeczkę. Doszedłem do wniosku, że mama i tak tego nie kupi; w końcu znała mnie na wylot, a podbite oko i rozcięta warga mówiły same za siebie. Chyba dopiero wtedy dotarło do mnie, że ta bijatyka mogła zakończyć się dużo gorzej. W końcu Bott był ode mnie wyższy i na dodatek nieco tęższy. Ojciec... Pamiętam, że zatrzymałem się na środku drogi. Dotychczas nie myślałem... nie zastanawiałem się, jaka będzie reakcja ojca. Chyba już wtedy czułem instynktownie, że on nie cierpi przemocy... że ucieka się do niej tylko w ostateczności. Pogrążony w niewesołych rozmyślaniach dotarłem do domu. Będzie krzyczał? Dotychczas nigdy na mnie nie wrzeszczał, w ogóle bardzo rzadko podnosił głos, ale... co powie na tak wzorcowy przykład mugolskiej bójki...? Będzie krzyczał??
Nie krzyczał... Nie odezwał się ani słowem, kiedy mama opatrywała mi skaleczenia. Zresztą, może to i lepiej, bo ona mówiła stanowczo za dużo.
- Gdzie ty się włóczyłeś??? Poczekaj, chodź tu bliżej z tym okiem... - przyłożyła mi lód i machnęła różdżką - A może byś tak łaskawie wytłumaczył, kto zalazł ci za skórę??? Powiesz nam, o co poszło...?
Milczałem jak zaklęty, uparcie kręcąc głową i zaciskając usta w wąską linijkę. Ojciec stał obok kominka. Założył ręce na piersi i przyglądał mi się badawczo. Mama chwilowo zrezygnowała ze śledztwa.
- Poczekaj, przyniosę jakiś eliksir na tę wargę...
Zniknęła w drzwiach kuchni. Czułem się tak, jakby przebiegło po mnie stado hipogryfów i prawdę mówiąc miałem ochotę rozryczeć się z bólu... Ojciec opuścił swoją strategiczną pozycję w rogu salonu, przyklęknął przede mną i utkwił we mnie wyczekujące spojrzenie. Natychmiast zerknąłem na sufit... potem na dywan... potem na Krzywołapa rozciągniętego na kanapie... chyba skuliłem się odruchowo, oczekując ostrej reprymendy... ale nic takiego nie nastąpiło. Powoli podniosłem głowę... Nie wydawał się jakoś specjalnie rozzłoszczony. Był raczej... zaciekawiony. Tylko jak ja miałem mu to...
- To dlatego, że on zaczął! - kurczę, przecież wcale nie chciałem tego powiedzieć, samo mi się tak... wymknęło.
- Kto? - spytał spokojnie ojciec.
- Erick Bott. Ale tato, ja musiałem, bo on powiedział coś... coś... wstrętnego!
Ojciec milczał.
- Powiedział... że mama jest tylko zwykłą szlamą i że gdyby nie ty, to byłaby nikim w magicznym świecie - wyrzuciłem z siebie.
Wstał gwałtownie. Zdążyłem dostrzec ostry błysk w jego oczach i poróżowiałe ze złości policzki.
- Co jeszcze mówił? - zapytał nienaturalnie spokojnym tonem.
- Powiedział, że pewnie mieszkałaby teraz w mugolskim Londynie, w jakiejś śmierdzącej ruderze i jeszcze nazwał ją tak... nie pamiętam, bo potem to już się tylko biliśmy.
Z twarzy ojca zniknęło całe napięcie. Ze zdumieniem zauważyłem, że uśmiecha się pod nosem.
- Dobrze zrobiłeś - stwierdził krótko.
Musiałem wyglądać jak trafiony petrificusem. Spodziewałem się solidnego ochrzanu... a tu takie coś. Nie rozumiałem wtedy... Dopiero wiele lat później mama opowiedziała mi o pewnym meczu quidditcha, po którym Słynny Harry Potter został dożywotnio zdyskwalifikowany, za udział w mugolskiej bójce...
Nie rozmawialiśmy już więcej o Ericku. Nawet jeżeli ojciec kiedykolwiek spotkał się z panem Bott, to nic mi o tym nie wiadomo. Zapamiętałem natomiast z tych wydarzeń jeszcze coś...
Ojciec wychodził już z salonu, kiedy nagle zatrzymał się w progu. Zasmarkany i obolały, musiałem przedstawiać sobą dość żałosny widok. Spojrzałem na niego przez łzy - poobijane żebra bolały nieznośnie.
Zmrużył porozumiewawczo oko.
- Pamiętaj Ron... chłopaki nie płaczą.
Wyszedł na nocną zmianę do ministerstwa, a ja zostałem z mamą, która natychmiast zaczęła zrzędzić i załamywać nade mną ręce. Ale zniosłem mężnie nawet to - pomagała mi świadomość, że on jest ze mnie dumny. Wtedy jeszcze nie znałem słowa autorytet - ale dziś wiem, że to tamtego dnia pierwszy raz świadomie zapragnąłem być taki jak on... że tamtego dnia stał się dla mnie największym autorytetem.

--------------------------
*) postacie i magiczne "wynalazki" oznaczone w ten sposób opisane zostały w I części
**) uznałam, że dzieci czarodziejów dysponują nieco lepszą pamięcią niż mali mugole
***) Harry obejrzał pewnie u teściów jeden z mugolskich filmów

- Jak to nie potraficie?! Jak to nie potraficie, do cholery??!!
Uuuu... Wygląda na to, że komuś udało się doprowadzić pewnego nad wyraz spokojnego aurora do szewskiej pasji.
- Leży tu już tyle godzin, a wy nawet nie postawiliście diagnozy!!!
- To wymaga czasu... - głos uzdrowiciela jest bardzo cichy.
- Ile?! Ile czasu, pytam???
- ...
- Ile czasu, do kurwy nędzy??!!!
Auć! A więc jest już bardzo źle. Ojciec niezwykle rzadko używa jakichkolwiek słów rodem z rynsztoka na Nokturnie, a już mugolskie przekleństwa są w jego przypadku zjawiskiem równie częstym, jak ciekawe lekcje historii magii. No i są nieomylnym znakiem, że w pobliżu nie ma akurat mamy - w jej obecności takie akcje nie miałyby w ogóle racji bytu...
Testral by się uśmiał... Dobrze, że wujek Fred nie może tego usłyszeć. Dawno temu, na jakimś rodzinnym zjeździe w Norze, zdrowo wyśmiał to moje wyobrażenie ojca, który prawie nigdy nie krzyczy. Razem z wujkiem George'm przywołali natychmiast obraz nadpobudliwego piętnastolatka, który wydzierał się z byle powodu na niewinnych ludzi, a jego słodki głosik był doskonale słyszalny w różnych częściach kraju. To właśnie jedna z tych chwil, kiedy skłonny jestem w to uwierzyć.
Taaa... Właśnie. Nie ma to jak autorytet. Osobiście poznałem jego siłę sześć lat temu, kiedy zaczynałem praktyki w ministerstwie.

Podziwiałem mojego staruszka za to, że potrafił sobie ów autorytet wyrobić; bez krzyku i zbędnych pogróżek. Po prostu wchodził do boksów aurorów, rzucał jakąś uwagę o pogodzie, żarcik, wydawał polecenie... a oni go słuchali. Na zwyczajowych, międzywydziałowych zebraniach wstawał by zabrać głos, a oni natychmiast się uciszali....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin