6. Zasłona - Ida Lowry.doc

(291 KB) Pobierz
Szczęśliwe dni w piekle

Ida Lowry

Zasłona

Część 6.

 

 

 

And I don't want the world to see me
Cause I don't think that they'd understand
When everything's made to be broken
I just want you to know who I am
Goo Goo Dolls, Iris

 

 

 

21 czerwca 1996, piątek, godzina 15.00

ul. Pokątna i mieszkanie Kingsleya Shacklebolta, Murray Road 39/24, Londy

To był jeden z pierwszych prawdziwie letnich dni w tym roku. Słońce mocno przygrzewało, po niebie sunęły białe obłoki i od czasu do czasu wiał delikatny wiatr. Piękna pogoda. Nawet ministerialni specjaliści od meteorologii nie umieliby wyczarować lepszej.

Nic więc dziwnego, że ulicą Pokątną od samego rana przelewał się barwny, hałaśliwy tłum. Sklepy były wypełnione kupującymi, a do cukierni Fortescue nie dałoby się wcisnąć nawet szpilki.

Luiza Shacklebolt przystanęła na chwilę i, wachlując się złożonym na pół egzemplarzem Proroka Codziennego, spojrzała na syna i wnuczkę, którzy szli o kilka kroków przed nią, tak zajęci dyskusją na temat niuansów przyjaźni Puchatka i Kłapouchego, że nawet nie dostrzegli jej nieobecności.

Uśmiechnęła się do siebie. Dobrze, że wreszcie udał się im ten, od dawna planowany, rodzinny wypad. Prawdę powiedziawszy, mogła za to dziękować tylko i wyłącznie urzędniczkom z Departamentu Personalnego Ministerstwa, które w sposób uprzejmy, acz stanowczy zasugerowały Kingsleyowi, że powinien wreszcie wykorzystać przynajmniej część zaległego urlopu. Nie chcąc wdawać się z nimi w dyskusje, jej syn wziął jeden dzień wolnego. Na pewno było to za mało, aby odpocząć, ale wystarczająco, by spróbować pozałatwiać część zaległych spraw, których przez ostatnie miesiące trochę im się nazbierało.

Kingsley obejrzał się i kiedy spostrzegł, że matka została w tyle, zatrzymał się. Betsy mocno ściskała go za rękę i, wciąż wznosząc ku niemu głowę, paplała bez opamiętania. Tak, jakby bała się, że nie zdąży opowiedzieć mu wszystkiego.

Mała uwielbiała ojca. Był dla niej wzorem i niezachwianym autorytetem. Niecierpliwie czekała na jego wizyty i bardzo tęskniła, gdy nie przychodził.

Luiza westchnęła ciężko. Robiła, co mogła, ale zdawała sobie sprawę, że nigdy nie będzie w stanie zastąpić dziecku prawdziwej rodziny. Czasem próbowała o tym rozmawiać z synem: tłumaczyła mu, że powinien więcej czasu poświęcać Małej. Jednak do tej pory jej starania nie przynosiły efektu. Kingsley uważał, że tylko ona jedna może zapewnić dziewczynce właściwą opiekę i wychowanie. W końcu — jak czasem mawiał — jego wyprowadziła na ludzi. Miło było to słyszeć, ale starsza pani martwiła się, że jeśli on szybko nie zmieni zdania, za kilka lat straci córkę. Betsy nie będzie czekać w nieskończoność. Prędzej czy później nadejdzie taki moment, kiedy uzna, że wiecznie nieobecny ojciec nie jest jej do niczego potrzebny.

— Dobrze się czujesz? — Syn patrzył na nią z wyraźnym niepokojem.

— Dobrze — zapewniła go szybko. — Jestem tylko zmęczona. Na nas chyba już pora. — Spojrzała na wnuczkę. Na twarzy Małej natychmiast pojawiło się rozczarowanie.

— Nie musicie się tak spieszyć — powiedział Kingsley, uśmiechając się do córki. — Najpierw wpadniemy do mnie na herbatę, a potem, jak już trochę odpoczniecie, wszyscy wrócimy do Yorku. Zostanę z wami na weekend.

Prawdę mówiąc, Luiza najchętniej udałaby się prosto do domu, ale ze względu na Betsy, zgodziła się na takie rozwiązanie.

Wyszli więc z Pokątnej i, ku zachwytowi dziewczynki, mugolskim metrem pojechali na Murrey Road.

Pani Shacklebolt rzadko bywała w służbowym mieszkaniu syna, ale za każdym razem uderzała ją jego całkowita bezosobowość. Wyglądało tak, jakby coś powstrzymywało lokatora przed zadomowieniem się w tym miejscu na dobre. Wszędzie panował idealny porządek, a to jeszcze bardziej upodobniało je do hotelowego apartamentu. Gdyby nie pokaźna kolekcja książek i ustawione na biurku duże zdjęcie ich obu, można by pomyśleć, że nikt tu nie mieszka.

Luiza nie lubiła tego sterylnego wnętrza, bo ilekroć na nie patrzyła, nachodziła ją nieprzyjemna myśl, że tak naprawdę nie zna swojego syna. Zaczynała podejrzewać, iż za jego pracoholizmem i unikaniem kontaktu z dzieckiem kryje się coś więcej, niż tylko względy praktyczne. Na przykład ogromna chęć zapomnienia o przeszłości.

— Napijecie się herbaty? — spytał raczej retorycznie obiekt jej rozważań, sięgając po czajnik i zapalając zaklęciem gaz.

Starsza pani stłumiła westchnienie i skinęła głową. Sama w swoim czasie zadbała o to, aby syn poznał wszystkie praktyczne czary i wciąż przekonywała się, że ta nauka nie poszła w las: świetnie sobie radził z pracami domowymi i sprawiał wrażenie zadowolonego z istniejącego stanu rzeczy. Dlatego przez kilka lat żyła w przekonaniu, że wcale nie myśli o ponownym ożenku. Jej samej powtórne małżeństwo nigdy nie przyszło do głowy, więc może Kingsley miał do tej sprawy podobne podejście? Tym bardziej, że naprawdę kochał Elizabeth. Pomimo tego, iż jego żona z czasem robiła się coraz bardziej nerwowa i właśnie na nim wyładowywała swoje frustracje. On jednak nie miał jej tego za złe; chyba uważał, że musi jej wynagrodzić wszystkie lata bezskutecznych starań o dziecko.

A przecież nikt nie był temu winny. Po prostu niekiedy zdarza się, że nie pomagają eliksiry ani nawet mugolska medycyna.

Jednak Elizabeth nie umiała tego zrozumieć. Tak bardzo skupiła się na swoim celu, że przestała zauważać inne ważne rzeczy. Dodatkowo sprawę komplikował fakt, iż od dnia zaręczyn żyła w konflikcie ze swoimi mugolskimi rodzicami, którzy nie chcieli zaakceptować ciemnoskórego zięcia.

Wbrew oczekiwaniom, niewiele zmieniło się, kiedy wreszcie zaszła w ciążę. Kingsley cierpliwie znosił jej humory i huśtawki nastrojów. Podejmował za nią najważniejsze decyzje, ale też spełniał wszystkie zachcianki. A kiedy umarła, niezwykle mocno to przeżył. I do tej pory uważał swoje małżeństwo za udane.

Nie mógł, a może po prostu nie chciał myśleć inaczej.

Samotność też zdawała się mu nie przeszkadzać.

Oczywiście naiwnością byłoby sądzić, że w ogóle z nikim się nie spotyka. Jednak nigdy nie wspominał o planach założenia nowej rodziny.

Dopiero, kiedy spotkał Lucy Potter...

To była pierwsza kobieta, którą — od czasu śmierci żony — zdecydował się przyprowadzić do domu. W zasadzie można powiedzieć, że to ona sama do nich przyszła. Luiza przypomniała sobie świąteczny wieczór sprzed ponad roku. Już wtedy, widząc niezwykłe ożywienie Kingsleya, zrozumiała, co się święci. Dużo do myślenia dało jej też to, że i Lucy nie mogła oderwać od niego wzroku.

Prawdę mówiąc, pani Shacklebolt obserwowała rozwój tej znajomości z niepokojem. Bo, mimo iż szczerze lubiła Potterównę, to jednak nie tak wyobrażała sobie przyszłość syna i ukochanej wnuczki.

Nie, to nie była zła dziewczyna, ale miała za sobą trudne dzieciństwo, rodzinną tragedię, wieloletnie dobrowolne wygnanie i nagłośniony przez wszystkie magiczne media związek z mordercą Blackiem. I teraz jeszcze ten gwałt — o który, notabene, Luiza też podejrzewała Blacka — a po którym Lucy zupełnie się załamała. To wszystko sprawiało, że nie jawiła się jako idealna kandydatka ani na żonę, ani tym bardziej na matkę. I niczego nie zmieniał tu fakt, że jako pierwsza dorosła kobieta wzbudziła sympatię Betsy.

Jednak problem tkwił w tym, że Kingsley uważał inaczej. Stracił głowę, jak chyba jeszcze nigdy w życiu i naprawdę postanowił związać się właśnie z tą kobietą. Pani Shacklebolt zbyt dobrze znała jego upór, aby nie mieć złudzeń, że mimo przeciwności, prędzej, czy później dopnie swego. A wtedy...

Imbryk i filiżanki płynnie przylewitowały z kuchni i w równym szyku ustawiły się na stole. Zaraz po nich pojawiła się cukiernica, dzbanuszek z mlekiem i talerz z biszkoptami. Luiza z uznaniem uniosła brew na widok kolejnego dowodu na to, że w kawalerskim gospodarstwie syna wszystko idzie jak należy. Uszczęśliwiona Betsy, wyraźnie nie mogąc wysiedzieć w miejscu, zjadła tylko jedno ciasteczko i spytała ojca, czy może pooglądać książki. Uzyskawszy pozwolenie, ściągnęła z półki jakiś gruby tom. Przejrzała go szybko. Wyraźnie zawiedziona brakiem obrazków — odłożyła na miejsce i zaraz chwyciła następny.

— Ciocia Królowa Śniegu! — zawołała nieoczekiwanie, spoglądając na tylną okładkę. — Zobacz. To ona! — Podała babci swoje znalezisko.

Pani Shacklebolt wyjęła z torebki okulary do czytania i sięgnęła po książkę.

William Penn. Prawda i mit — przeczytała półgłosem tytuł, a potem przyjrzała się wyjątkowo udanemu zdjęciu autorki, na którym Lucy do złudzenia przypominała Bellę Potter. Oczywiście z lat jej wczesnej młodości. Nie było to miłe skojarzenie, więc uzdrowicielka na chwilę zmarszczyła brwi. Jednak szybko się zmitygowała. Co by nie mówić, ta dziewczyna nie miała nic wspólnego ze swoją ciotką.

Luiza westchnęła cicho i znad okularów spojrzała na syna. Kingsley nic nie mówił, tylko siedział ze spuszczoną głową i bębnił palcami po stole. Był tak zmieszany, jakby złapała go na czymś wstydliwym. Mimo upływu czasu wyraźnie nie mógł przyzwyczaić się do świadomości, że matka wie, kogo wybrał sobie na żonę. I chyba domyślał się też tego, że ten wybór nie zyskał jej akceptacji.

— Dobre? — zlitowała się nad nim w końcu.

— O, tak — ożywił się natychmiast. — Świetnie napisane.

— Muszę kiedyś przeczytać — powiedziała, odkładając książkę na szafkę.

— Dlaczego ciocia do nas nie przychodzi? — spytała nieoczekiwanie Betsy, opierając się o kolano ojca.

— Mówiłem ci, że jest chora — wyjaśnił cierpliwie, patrząc gdzieś ponad jej głową.

Mała wbiła w niego zaniepokojone spojrzenia.

— Ale nie umrze? — spytała.

— Nie umrze — odpowiedziała szybko Luiza, z troską patrząc na wnuczkę. Naprawdę lepiej byłoby, gdyby dziewczynka zapomniała o tej kobiecie. Ale ona pamiętała ją bardzo dobrze. I, co gorsza, tęskniła. — Ciocia na pewno wyzdrowieje.

— A kiedy?

— Mam nadzieję, że niedługo — powiedział Kingsley z zadumą w głosie.

Brakowało mu tej dziewczyny. Pani Shacklebolt widziała to wyraźnie. I w tej chwili nie poznawała siebie, ale naprawdę ją to irytowało.

— Ale kiedy? — upierała się tymczasem Betsy.

— Nie wiem — odparła starsza pani, starając się nie pokazać po sobie żadnych emocji. — Wypij herbatę — poleciła sucho, mając nadzieję, że uda jej się w ten sposób niepostrzeżenie zmienić temat.

Nieoczekiwanie tę rodzinną konwersację przerwał charakterystyczny odgłos nadchodzącego połączenia Fiuu. Z kominka buchnął szmaragdowozielony płomień i w palenisku ukazała się głowa młodego mężczyzny, którego Luiza nigdy wcześniej nie widziała.

— Bogu dzięki, że cię złapałem... — zaczął nerwowo nieznajomy, ale szybko zamilkł, uciszony gestem przez Kingsleya.

— Mamo, przepraszam... — Syn spojrzał na nią z zakłopotaniem.

— Chodź, Betsy. — Pani Shacklebolt podniosła się z fotela i wyciągnęła rękę do dziewczynki. — Zobaczymy, czy tata nie ma jakichś lepszych ciastek.

Jednak nie zdążyły nawet zajrzeć do żadnej z szafek, gdy Kingsley wszedł do kuchni.

— Przepraszam was bardzo. — Wyglądał na nieco zakłopotanego. — Ale muszę wyjść. Dosłownie na pół godziny...

— To może w takim razie my fiukniemy się do domu? — zaproponowała matka. — Nie będziemy ci przeszkadzać w pracy.

— Nie ma mowy — powiedział z naciskiem. — To naprawdę potrwa dosłownie chwilę. Zaraz będę z powrotem.

Wróciły do pokoju. Kingsley, uśmiechając się do córki, narzucił na siebie pelerynę i sięgnął po proszek. Wprawnym ruchem rzucił go w płomienie i wypowiedział jakiś adres, którego Luiza nie dosłyszała.

Nie może wytrzymać bez pracy nawet jednego dnia — pomyślała z goryczą, siadając ponownie na fotelu.

Betsy wciąż wyraźnie zachwycona tym, że znajduje się w mieszkaniu ojca, myszkowała po pokoju. Radio grało cicho starą francuską piosenkę.

Luiza, starając się pozbyć niewesołych myśli, jeszcze raz sięgnęła po odłożoną wcześniej książkę. Tym razem uważnie przeczytała stopkę. No, proszę — zdziwiła się. Zdolny, świetnie zapowiadający się historyk.

Akurat o tym nie miała pojęcia. To znaczy, wiedziała, jakiego przedmiotu Lucy naucza w Hogwarcie, ale nawet nie przypuszczała, że może być tak dobra w swojej dziedzinie. Po kim odziedziczyła takie zdolności? Bo raczej nie po Potterach — ci zawsze woleli działać, niż myśleć. Ale przecież... No tak, oczywiście, że po dziadku! Stary Melchior Starkley przez wiele lat kierował Departamentem Magicznych Archiwów i tak bardzo poświęcał się swojej pracy, że ponoć nawet nie zauważył, kiedy odeszła od niego żona. Stare dzieje...

Pani Shacklebolt przekartkowała książkę, podczytując fragment tu i ówdzie, i w końcu stwierdziła, że Potterówna rzeczywiście ma niezłe pióro i lektura jej pracy może okazać się całkiem interesująca.

Wysoki, ostry dźwięk rozległ się tak nieoczekiwanie, że Luiza drgnęła. Ktoś dzwonił do drzwi.

— Ja otworzę! — zaoferowała się natychmiast Betsy.

— Zaczekaj — powstrzymała ją babcia. Starannie położyła okulary szkłami do góry, podniosła się z fotela i niespiesznie podreptała do wejścia.

— Kto tam? — spytała ostrożnie.

— Kurier z Ministerstwa — odpowiedział ktoś zza drzwi. — Mam przesyłkę dla inspektora Shacklebolta.

No tak. — Luiza pokręciła głową. — Jeszcze jeden. Kingsley wziął dzień urlopu i już świat się walił.

Przez chwilę walczyła z pokusą, aby odesłać posłańca z kwitkiem; w końcu adresata nie było w domu. Jednak jej wrodzone poczucie obowiązku w końcu zwyciężyło. Może to rzeczywiście coś ważnego?

Wolno otworzyła drzwi. Na korytarzu, rozglądając się ciekawie, stał młody chłopak w szacie z emblematami Ministerstwa. W ręku trzymał spore podłużne pudełko zawinięte w szary papier i dokładnie ostemplowane. Na widok Luizy wyprężył się służbiście, z trudem wepchnął pakunek pod pachę i sięgnął do kieszeni, skąd wyciągnął zrolowany pergamin i pióro.

— Proszę pokwitować odbiór.

Pani Shacklebolt podpisała się we wskazanym miejscu i wzięła przesyłkę, która była zdecydowanie za ciężka dla sowy. Zresztą, jak kiedyś wspominał jej syn, Ministerstwo uważało, że na krótkich dystansach używanie ptaków pocztowych jest nieekonomiczne.

Wróciła do pokoju i ostrożnie położyła paczkę na stole. Zerknęła na zegarek. Kingsley powinien wrócić już niedługo. Oczywiście istniało prawdopodobieństwo, że straci poczucie czasu, ale...

— Co to jest? — spytała z przejęciem Mała.

— Prezent dla tatusia — uśmiechnęła się babcia i jeszcze raz rzuciła okiem na przesyłkę. I nagle poczuła niepokój, który w ciągu ułamka sekundy zamienił się w prawdziwe przerażenie. Sznurek oplatający pakiet palił się żywym niebieskim płomieniem.

— Betsy! Cofnij się! Już!— krzyknęła starsza pani, chwytając różdżkę.

*

 

Straszliwy wybuch wstrząsnął powietrzem. Ogłuszający brzęk szyb sypiących się z okien mieszał się z wyciem alarmów mugolskich samochodów i rozpaczliwym krzykiem dziecka.

 

 

 

 

Z zapisków Lucy

20 lutego 1996

Muszę nabrać dystansu. Muszę nabrać dystansu!

Muszę, do jasnej, ciężkiej cholery, wreszcie nabrać dystansu!!!

Muszę się pozbierać. Poskładać to, co ze mnie zostało.

Muszę w końcu zacząć normalnie żyć.

Dlatego gapię się w ten zeszyt od kilku dni, ale wciąż boję się zacząć. Co będzie, jeśli ktoś to znajdzie? Co będzie, jeśli wykorzysta przeciwko mnie? Bo oczywiście wszystkie moje czary ochronne zdają się psu na budę!

Nie umiem.

Może jutro.

 

 

 

21 czerwca 1996, piątek, godz. 17.30

Dom Ifigenii Jones w Hogsmeade

Uważnie wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze. Najpierw obejrzała lewy profil, potem prawy. Wzburzyła włosy ręką. Skrzywiła usta z dezaprobatą i sięgnęła po grzebień. Uczesała się starannie, a potem mocno potrząsnęła głową. O, tak lepiej!

Szczerze mówiąc, niezależnie od poziomu rozczochrania, w tej chwili i tak wyglądała nieporównywalnie lepiej, niż jeszcze kilka dni temu. Wizyta u fryzjera rzeczywiście okazała się całkiem niezłym pomysłem. Po bardzo krótkim namyśle Lucy zdecydowała się ufarbować włosy na ciemny brąz. Poza tym nie obcięła ich, tylko kazała wyrównać. Teraz więc sięgały jej nieco za ucho, podwijając się na końcach. Nigdy wcześniej nie miała takiej fryzury, ale ku swojemu zdumieniu, dobrze się w niej czuła. I wyglądała jakoś tak... chyba młodziej. Przez chwilę kusiło ją też, aby wyrzucić wszystkie ubrania, które tak bardzo kojarzyły się jej z przeszłością. Kiedy jednak uświadomiła sobie, że aby kupić sobie nowe, będzie musiała udać się na Pokątną albo chociaż do jakiegoś mugolskiego centrum handlowego, zrezygnowała z tego pomysłu.

Merlinie, jak to się stało, że znowu zaczęły obchodzić ją takie rzeczy?

Uśmiechnęła się do siebie i odłożyła grzebień. Już wystarczająco dużo czasu zmarnowała. Powinna natychmiast zejść na dół i pomóc Ifigenii przy wywoływaniu zdjęć. Co prawda, pani Jones czuła się już dobrze i poradziłaby sobie sama, ale Lucy naprawdę lubiła pracę w ciemni. W ogóle ostatnimi czasy przypomniała sobie, jak uwielbia fotografowanie. Szkoda, że zarzuciła je na tak długo.

Szybko zbiegła po schodach i właśnie miała otworzyć drzwi do korytarzyka łączącego część mieszkalną z zakładem, kiedy usłyszała — dochodzący z salonu — charakterystyczny odgłos wybuchających płomieni. Chyba ktoś próbował się do nich dofiukać.

Cofnęła się gwałtownie, kilkoma pospiesznymi krokami przemierzyła hol i wpadła do dużego pokoju.

— Tak, słucham! — zawołała już od progu.

Ku swemu niebotycznemu zdumieniu w palenisku spostrzegła głowę bratanka. Wyglądał na bardzo zdenerwowanego. Najwyraźniej musiał nielegalnie dobrać się, do któregoś z nielicznych kominków działających w Hogwarcie. A to nie wróżyło nic dobrego...

— Co się stało? — Pełna najgorszych przeczuć, osunęła się na kolana.

— Dobrze, że jesteś. — W głosie chłopca słychać było wyraźną ulgę. — Ciociu, Voldemort ma Syriusza! Powiedz, że trzyma go... — Nie zdążył dokończyć. Jego głowa nagle zniknęła. Połączenie zostało zerwane.

— Harry?! — zdenerwowała się Lucy. — Harry!!!

Ale bratanek nie pojawił się już więcej. Niewiele myśląc, sięgnęła po proszek Fiuu. Wrzucała go w płomienie, wzywając kolejne zamkowe kominki. Bezskutecznie. Nawet ten należący do Dolores Umbridge milczał jak zaklęty.

Klęczała na podłodze, rozglądając się bezradnie. Wreszcie przysunęła się do ściany, usiadła i objęła ramionami kolana. Musiała pomyśleć. Musiała się skupić.

Voldemort ma Syriusza... — Słowa Harry'ego bez przerwy tłukły się jej w głowie. — Voldemort ma Syriusza!

Jakim cudem? A nawet jeśli to prawda, skąd chłopiec mógł o tym wiedzieć? Czyżby znowu miał jakąś wizję? Możliwe...

Co robić?

Chyba powinna połączyć się z Grimmauld Place i na własne oczy przekonać się, czy z Blackiem wszystko w porządku.

Zafiukać na Grimmauld... — Na tę myśl aż się wzdrygnęła.

Nie, nie zrobi tego. Za żadne skarby świata! Nikt jej do tego nie zmusi. Lucy skuliła się jeszcze bardziej i dotknęła czołem kolan. Strach wręcz ją sparaliżował. Minęło tyle miesięcy, a ona wciąż nie potrafiła pozbyć się lęku. Przerażała ją sama myśl o konfrontacji z Syriuszem.

Voldemort...

A jeśli rzeczywiście stało się coś złego? Harry naprawdę był okropnie wystraszony.

Co robić?

Jeśli nie z Kwaterą Główną, to w takim razie powinna skontaktować się z którymś z członków Zakonu i jemu przekazać informację od Harry'ego. Tak, to dobre rozwiązanie.

Przysunęła się do kominka i ponownie sięgnęła po proszek. Najpierw spróbowała zafiukać do Tonks. Niestety, nie zastała jej w domu. Dlatego, ociągając się nieco, wypowiedziała nazwisko i adres Kingsleya. Ale z jego kominkiem coś chyba musiało być nie tak, bo nie dość, że nie uzyskała połączenia, to na dodatek z rur zaczęły wydostawać się dziwne niebieskie iskry. Czyżby jakieś zaklęcie ochronne? Nieco zirytowana tym kolejnym niepowodzeniem pomyślała, że auror ma chyba manię prześladowczą.

Co robić?

Pokonując wewnętrzny opór, spróbowała jeszcze połączyć się z Norą, ale i tam nikogo nie zastała.

Cholera jasna!!! — powtarzała w myślach. — Gdzie ich wszystkich wywiało?!

Wyglądało na to, że nie miała wyjścia. Mimo strachu musiała sama sprawdzić, czy Syriusz naprawdę jest w niebezpieczeństwie. I nie mogła z tym dłużej zwlekać, bo czas uciekał. Nerwowo spojrzała na zegarek. Te nieudane próby połączeń trwały zdecydowanie za długo.

Mocno ściskając w garści proszek, wpatrywała się w ogień. Nie zrobię tego... Ale przecież Harry ją prosił. Nie mogła go zawieść. Nie mogła go znowu zawieść!

— Grimmauld Place 12 — wyszeptała drżącym głosem, a potem zacisnęła powieki i wtuliła głowę w ramiona.

Sekundy wlokły się jak godziny, a w Głównej Kwaterze nikt się nie zgłaszał. Kiedy już myślała, że i tym razem nic z tego nie wyjdzie, w palenisku pokazała się głowa Stworka.

— Podłe szlamy zawracają głowę — mamrotał. — Ciągle brudzą kominek mojej pani.

— Dzień dobry, Stworku — powiedziała Lucy, siląc się na uprzejmość, choć po tym powitaniu niełatwo jej to przyszło. — Chciałabym rozmawiać z twoim panem.

— Pan nie może podejść — oświadczył skrzat stanowczo i zniknął.

No tak, to było do przewidzenia. Wierny sługa pani Black zawsze traktował ją z lekceważeniem i pogardą. Nie miała więc złudzeń, że kolejna próba połączenia skończy się w taki sam sposób.

Dotknęła dłonią spoconego czoła.

Co tam się, do jasnej cholery, dzieje?!

Czy Syriusz nie może podejść, bo nie chce z nikim rozmawiać? Czy też naprawdę został uprowadzony przez Voldemorta? W żaden sposób nie była w stanie sprawdzić tego na odległość. Gdyby poprosiła Dumbledore'a o piórko feniksa...

Ale była tak zrozpaczona, tak bardzo nie chciała mieć nic wspólnego z Zakonem, że nie zdecydowała się tego zrobić. Teraz żałowała.

Wolno podniosła się z podłogi. Wiedziała, jak powinna postąpić. Bała się, serce wręcz podjeżdżało jej do gardła, ale zdawała sobie sprawę, że innego wyjścia nie ma.

 

 

 

Z zapisków Lucy

23 lutego 1996

Dostałam od niego nasze wspólne zdjęcie z wesela Jima i Lilki.

Boże, dlaczego on mi to robi?!

 

27 lutego 1996

Nie mogę spać. Kolejną noc z rzędu. Łażę po pokoju nie mogąc znaleźć sobie miejsca, a na palcach porobiły mi się już rany. Ale nie mogę przestać szarpać tych przeklętych skórek!

Tak bardzo się boję.

Umieram ze strachu, że tu przyjdzie. Że aportuje się na środku pokoju, a ja nie będę mogła uciec. Ani się obronić. Że znowu sobie z nim nie poradzę.

Dlaczego przysłał mi tę fotografię?

Chciał mnie w ten sposób przeprosić? A może zastraszyć?

Jeśli to drugie, to naprawdę mu się udało.

 

 

 

21 czerwca 1996, piątek, godz. 18.40.

Główna Kwatera Zakonu Feniksa, Grimmauld Place 12, Londyn

Remus szybko pozdejmował blokady z drzwi wejściowych i wpadł do domu. Już nie pamiętał, kiedy ostatni raz był tak zdenerwowany. Wiadomości od Snape'a, które przekazał mu Moody, naprawdę go przeraziły. Wszystko wskazywało na to, że Voldemort próbował zwabić Harry'ego do Departamentu Tajemnic. Wizje torturowanego Syriusza musiały odgrywać w tych planach kluczową rolę.

Wizje. To naprawdę tylko wizje.

Snape już zdążył sprawdzić, że Łapie absolutnie nic nie grozi. Jednak Lupin chciał się o tym przekonać na własne oczy, ponieważ ostatnimi czasy coraz bardziej martwił się o przyjaciela. I coraz mniej mu ufał.

Starając się nie narobić hałasu, minął portret pani Black, a potem — przeskakując po trzy stopnie naraz — zbiegł do kuchni. Pusto. Tylko brudny kubek po herbacie i talerz z okruchami chleba, świadczyły o czyjejś niedawnej obecności.

Remus wrócił na parter, przelotnie zajrzał do biblioteki i pognał w kierunku schodów na górę. Tak jak przypuszczał, Łapa siedział w pokoju Hardodzioba i karmił go martwymi szczurami.

— Jesteś — powiedział Remus z ulgą, zamykając za sobą drzwi.

— A gdzie miałbym być? — mruknął w odpowiedzi Syriusz. — Coście się tak dzisiaj wściekli? Nawet Smarkerus mnie sprawdzał.

— Nic ci nie powiedział? — zdziwił się Lupin.

— A niby o czym? — zdziwił się gospodarz. — Zresztą posłałem go do diabła, zanim zdążył się odezwać.

— Harry chyba miał kolejną wizję. O tym, że Voldemort przetrzymuje ciebie w Departamencie Tajemnic. Snape nam o tym zawiadomił.

— Skurwysyn — mruknął Black, nie precyzując, którego z dwóch wcześniej wymienionych ma na myśli. A po chwili dodał głośniej: — Nie martw się. Jimmy sobie poradzi.

Jimmy?! — Remus spojrzał na przyjaciela z nieukrywanym przerażeniem. A więc nic się nie zmieniło? Syriusz znowu zachowywał się tak, jakby cofnął się o piętnaście lat. I zdarzało mu się to coraz częściej.

Czyżby wariował? Możliwe, bo sensu i konsekwencji w jego zachowaniu nie było za knut.

Lupin jeszcze raz przyjrzał się gospodarzowi. Z bladą twarzą o nieodgadnionym wyrazie, z nienaturalnie błyszczącymi oczami, Łapa na pewno nie wyglądał na całkiem zrównoważonego człowieka. I jeszcze te jego dłonie ubrudzone szczurzą krwią... I zapach posoki unoszący się w powietrzu.

— Będę na dole — powiedział cicho Remus, cofając się do wyjścia.

Zamknął za sobą drzwi i ze spuszczoną głową zszedł na dół, kierując się do biblioteki. Kiedy mijał drzwi salonu, o mało nie nadepnął na Stworka, który starał się niepostrzeżenie przemknąć korytarzem.

— Zapchlony wilkołak — mruczał gniewnie skrzat, odskakując na bok. — Moja pani. Moja biedna pani.

Lupin westchnął ciężko i z rezygnacją pokręcił głową. W tym chrzanionym domu każdy, nawet najzdrowszy człowiek, mógł postradać zmysły. Nic dziwnego, że Syriusz...

Łańcuchy zabezpieczające drzwi wejściowe zabrzęczały głośno i po chwili do środka wpadł zadyszany Moody. Jego oko zawirowało, sprawdzając korytarz.

— Lupin, dobrze, że jesteś! — Stary auror wyraźnie ucieszył się na jego widok. — Udało mi się skontaktować z Dumbledorem. Przyjdzie, jak tylko będzie mógł — mówił, przekraczając próg biblioteki. — A gdzie Black?

— Karmi hipogryfa — mruknął Lupin. — Jak zwykle.

Przybyły spojrzał na niego niespokojnie, ale nic nie powiedział. Z westchnieniem odwrócił się do okna i nagle znieruchomiał.

— A co tu robi ta dziewczyna?! — zawołał ze zdumieniem.

Remus podszedł bliżej i popatrzył w kierunku wskazanym przez Alastora. Na ulicy, mocno ściskając pręty ogrodzenia, stała Lucy i z prawdziwym przerażeniem wpatrywała się w dom.

Skąd ona się tu wzięła? — Lupin prędzej spodziewałby się Voldemorta we własnej osobie niż byłej narzeczonej przyjaciela. Patrząc na jej pobladłą twarz, pomyślał, że decyzja, aby tu wrócić musiała ją kosztować bardzo wiele. Ale skoro przyszła, naprawdę musiało wydarzyć się coś ważnego.

Coś z Harrym? — Zaniepokoił się.

Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, szybko wyszedł z biblioteki.

 

 

 

Z zapisków Lucy

26 marca 1996

Przez miesiąc nie napisałam ani słowa. Przez niego! Przez to przeklęte zdjęcie.

Kurwa mać! Nie chcę już wracać do przeszłości! Nie chcę o nim myśleć!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin