Jestem DDA.pdf

(113 KB) Pobierz
446038613 UNPDF
„Jestem DDA”- słowa, które brzmią jak wyrok. Jak nieuleczalna choroba, wstydliwy
problem, o którym się nie rozmawia. Jak schorzenie tych, których diabeł prowadzi przez
życie. Wielu znanych mi dorosłych dzieci alkoholików ma problemy z wypowiedzeniem ich
na głos. Jedni wstydzą się przeszłości- boją się, że przestaną być akceptowani, gdy tylko
wyda się, w jakim domu się wychowywali, inni wręcz przeciwnie- traktują je jak tarczę
ochronną, usprawiedliwienie dla swoich błędów, kłopotów, oczekiwań łagodniejszego
traktowania . Niezależnie jednak od tego, która z tych sytuacji ma miejsce, większość DDA
czuje się samotna, a słowa te zawsze wywołują wiele emocji...
*****
Moi rodzice pili oboje, właściwie odkąd pamiętam. Ja nie musiałam się ich wstydzić, o
takich opiekunach, jakimi byli w mniemaniu otaczających mnie osób, marzy każde dziecko.
Tylko ja wiedziałam, że ludzie z klasą, wyższym wykształceniem i dorobkiem zawodowym,
na pozór idealni rodzice i wzorowe małżeństwo, za zamkniętymi drzwiami przemieniali się
w parę nieobliczalnych alkoholików. Wiedziałam, choć wiele lat zaprzeczałam temu, co
działo się na moich oczach , choć zawsze znalazłam usprawiedliwienie dla Ich stanu, choć
pewnie nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo nasza rodzina różni się od rodzin
moich koleżanek. Moja mama wiele lat piła w ukryciu. Kobieta z klasą, na wysokim,
dyrektorskim stanowisku, zawsze zadbana, szalenie inteligentna i ujmująca, wieczorami
sączyła na bankietach kolorowe drinki i drogie alkohole w ozdobnych kieliszkach z palemką.
Nikt jeszcze wtedy nie podejrzewał, że nad ranem- po powrocie do domu- upijała się do
nieprzytomności, nie zważając na obowiązki rodzinne, które coraz częściej sprawiały Jej
sporo kłopotów.
Mój ojciec pił inaczej- wpadał w ciąg kilka razy w roku i leżał wtedy całymi dniami w
domu, albo wybywał na pijackie eskapady do koleżków od kieliszka i pojawiał się tylko po
to, żeby wszcząć kolejną awanturę. Gdy trzeźwiał przyznawał się do nałogu i zaczynał
kolejną terapię. Moje dzieciństwo to czas bezustannych przepychanek, kłótni i manipulacji.
To okres biegania pomiędzy mamusią, a tatusiem, niespełnionych dziecięcych obietnic i
zdradzonych sekretów. To- ciągnące się w nieskończoność- godziny, kiedy rodzice
zapominali odebrać mnie z przedszkola i często nieprzespane noce. Ale to także czas
wspólnych wypraw do lasu, wieczorów, kiedy wymyślałyśmy z Mamą bajki i popołudni
spędzanych z tatą na lodowisku. To magia scen teatralnych, po których biegałam z
aktorskimi dziećmi podczas popremierówek i spokojne, rodzinne układanie puzzli...
Wtedy jeszcze było w miarę normalnie- wierzyłam w zapewnienia rodziców i dziadków, że
tatuś i mamusia są bardzo nerwowi, bo dużo pracują. Że zapominają o pewnych rzeczach, bo
są niezwykle zajęci, że robią to wszystko dla mnie, że kłótnie zdarzają się w każdej rodzinie,
a klapsy służą dobremu wychowaniu.
Aby małej dzikusce, wzrastającej pod czujnym okiem rodziców nie było zbyt dobrze,
kochana oświata postanowiła uprzykrzyć mi życie, jednak nawet w osiedlowej
podstawówce, gdzie rozpoczęło się moje oświecanie- powolne i żmudne- trwał mit idealnego
domu, w jakim się rzekomo wychowywałam, podsycany systematycznie odwiedzinami
nadopiekuńczej z pozoru mamusi, bardzo zainteresowanej edukacyjnymi postępami swojej
pociechy. Byłam towarzyskim, wrażliwym dzieckiem, więc moja sytuacja nie wzbudzała
żadnych podejrzeń, a dzięki dobrym ocenom i czynnemu włączaniu się w życie szkoły
uchodziły mi na sucho mniejsze i większe przewinienia, do których miałam wyjątkową
słabość. Chyba zresztą nie różniłam się specjalnie od innych dzieci, może byłam trochę
bardziej odpowiedzialna, trochę poważniejsza.
Kiedy skończyłam 11 lat mój tata wyprowadził się z domu. Kolejna z podjętych przez Niego
terapii powoli zaczęła przynosić rezultaty i Ojciec zaczął trzeźwieć. Nagle okazało się, że
nowa sytuacja, w jakiej się znalazłam nie jest dla mnie łatwa- ja właściwie nie znałam
swojego taty, a to, że nagle zaczął ode mnie czegoś wymagać, choć do tej pory nie bardzo
interesowała Go moja obecność, wydawało mi się trudne, nie bardzo wiedziałam, czego
właściwie oczekuje. Dziś myślę, że paradoksalnie Tata zaczął się mną bardziej interesować ,
kiedy przestaliśmy mieszkać razem.
W przeciwieństwie do mojego kontaktu z ojcem, moja relacja z mamą zaczęła się zmieniać
na gorsze chyba już wtedy, kiedy tata zamknął za sobą drzwi naszego mieszkania. Nie było
już w pobliżu nikogo, kto mógłby Ją kontrolować, czy sprawdzać, więc mama zaczęła pić na
dobre. Z czasem coraz rzadziej wracała na noc do domu, a coraz częściej sączyła wieczorami
gin z tonikiem „na rozluźnienie”. Nasze dom zawsze był pełen gości, ale teraz-oprócz
znajomych z pracy i przyjaciół- zaczęli się pojawiać podchmieleni amanci i kolejni
narzeczeni, którzy -odchodząc po kilku miesiącach bez słowa- zostawiali po sobie gniew
mojej matki i ślad rozstania w dziecięcym serduszku.
Wraz z moim ojcem dla mamy zniknął także główny obiekt wyładowywania złości. Nie było
już nikogo, z kim moja rodzicielka mogłaby się kłócić, więc agresja matki skupiła się na
mnie. Na co dzień czuła, mądra i kochana, po pijaku zmieniała się nie do poznania- płakała
całymi godzinami i denerwował ją najmniejszy drobiazg. Zaczęły się groźby, obdukcje,
nocne wizyty policji. Miłość dziecka do rodziców bywa bezkrytyczna- zapewniałam Jej
komfort picia, nawet wtedy, kiedy robiła mi krzywdę. Okłamywałam wszystkich dookoła,
woziłam zwolnienia do pracy, a kiedy była pijana robiłam przy Niej dokładnie wszystko. Z
czasem nauczyłam się, jak o nas obie zadbać. Moja matka wpadła w depresję. Bezustanne
próby samobójcze, coraz bardziej dramatyczne, noce spędzane na oddziałach
reanimacyjnych i detoksach, chwile, kiedy znajdowałam Ją w kałuży krwi nieprzytomną i
kiedy nie wiadomo było, kto był bledszy- Ona po kolejnym przedawkowaniu, czy ja
modląca się żeby przeżyła sprawiły, że nauczyłam się efektywnie działać w sytuacji
zagrożenia- gdy coś się działo przestawałam czuć cokolwiek i po prostu starałam się
opanować sytuację. Z czasem samotną dziewczynką siedzącą na izbie przyjęć i coraz
częściej zasypiającą podczas lekcji zaczęli interesować się dorośli. Szybko dotarło do mnie,
że kiedy moja sytuacja rodzinna wyjdzie na jaw mogą mnie zabrać z domu. Próbowałam
więc jak najlepiej kontrolować rzeczywistość. Milczałam w szkole, przestałam skarżyć się
dziadkom i tacie. Wiedziałam, jak założyć ucisk na przeciętą żyłę, zrobić sztuczne
oddychanie, dobudzić Mamę przed pójściem do pracy i jak ukryć sińce na wfie. Żeby nie
zrobiła sobie krzywdy chowałam kluczyki do samochodu i leki, żeby nie piła wylewałam
alkohol i zamykałam Ją pokoju. Lekarzom mówiłam, że tatuś wyjechał w delegację,
nauczycielom, że rodzice przestali przychodzić na zebrania, bo robią karierę. Z niemal
bezbłędną precyzją umiałam przewidzieć, co mnie może w danej chwili spotkać. Umiałam
poznać w jakim mama jest stanie po ilości oddechów na minutę i rodzaju kroków, jakimi
wchodziła do domu. Umiałam ją pocieszyć, kiedy płakała i wysłuchać użalania się nad sobą,
kiedy nie dawała sobie rady. Odwiedzałam Ją w szpitalu psychiatrycznym, gotowałam zupki
i udawałam, że wszystko jest w porządku, a ja świetnie sobie radzę. Właściwie na początku
tak rzeczywiście było, a ja mogłabym spokojnie stwierdzić, że w dziedzinie sytuacji
rodzinnej stałam się mistrzynią gry pozorów. O tym, co się dzieje nie wiedział dosłownie
nikt.
Kiedy skończyłam 14 lat Tata zapisał mnie na terapię do jednej z warszawskich poradni i
niemal od razu zaczęłam chodzić na grupę terapeutyczną. Odtąd wszystko powoli zaczęło się
zmieniać. Wreszcie był ktoś, kogo obchodziło to, co przeżywam. Wreszcie był ktoś, kto
próbował przebić się przez mur obojętności, który budowałam wokół siebie. Wreszcie był
ktoś, do kogo mogłam zwrócić się o pomoc. Cotygodniowe spotkania szybko stały się
integralną częścią mojego życia. Dzięki nim i trosce, jaką zostałam otoczona, dzięki
dzieciakom , które podobnie jak ja wiedziały, czym jest brak oparcia w rodzicach i noce
pełne lęku łatwiej było mi wytrzymać z Mamą, radzić sobie dzielnie z tym, z czym radzić
sobie- w moim mniemaniu- musiałam. Tam przeżyłam najszczęśliwsze chwile swojego
dzieciństwa. Tam poznałam swoją pierwszą miłość i ludzi, z którymi przyjaźnię się do dziś.
Nawet teraz, kiedy jesteśmy już dorośli, razem przeżywamy swoje olbrzymie porażki i małe
sukcesy. Lubimy się, wspieramy i jesteśmy dla siebie ważni. Wciąż pamiętamy tamte chwile
i ludzi, którzy – będąc wtedy obok- pomagali nam walczyć z problemami, z którymi jako
dzieci nie powinniśmy mieć do czynienia.
Każde z nas ma chyba swoje ulubione wspomnienie z prowadzącymi tamtej grupy. Taki
wyjątkowy moment zawierający się w słowach: „Michał, Agnieszka i ja”. Ja mam takich
wspomnień bardzo wiele i są one dla mnie wyjątkowo istotne.
Właściwie to zadziwiające, jak wiele rzeczy- pozornie zwyczajnych i banalnych- nadaje
naszemu życiu wyjątkowy sens, sprawia, że wydarzenie, czy rzecz dla innych zupełnie bez
znaczenia, dla nas ma swoją jedyną w swoim rodzaju, niepowtarzalną wartość.
Wspomnienia jakiejś rozmowy na obozie, gra w podchody, kilka wspólnie spędzonych chwil
w autokarze, ciepły uścisk, charakterystyczne dla kogoś powiedzonka, czy sposób zadawania
pytań pamięta się potem całymi latami, pielęgnuje w sercu jak coś naprawdę ważnego, nosi
przy sobie jak amulet. W inżynierii takie zjawisko nazywa się to pamięcią plastyczną
materiału, w chemii pamięcią substratu, w psychologii pamięcią epizodyczną.
W życiu tęsknotą...Ale ta tęsknota jest potrzebna- pozwala odkryć, co jest tak naprawdę
ważne.
Dzięki temu łatwiej potem poradzić sobie z czymś, co jest trudne, przeżyć wydarzenia, na
myśl, o których garść tabletek, czy efektowny skok z siódmego piętra wydaje się jedynym
rozwiązaniem, uwierzyć, że to tylko taki etap, że będzie lepiej, spokojniej. Ja wiem, że w Ich
życiu i Ich pracy zawodowej mnóstwo było młodych ludzi, takich jak ja. Dzieciaków tak
samo samotnych i zagubionych. Wiele maluchów codziennie przeżywa to, co ja
przeżywałam wtedy. Nie byłam ani pierwsza ani ostatnia. Jednak dla mnie, Ich obecność,
akceptacja i wsparcie miała naprawdę głębokie znaczenie. Myślę, że nie przesadzę, jeśli
napiszę, w dużej mierze dzięki Nim jestem dziś taka, jaka jestem, że z pewnością zmienili
moje życie. Ich wiara w moje możliwości, troska i czas, jaki mi poświęcili zostaną we mnie
na zawsze. I choć Ich słowa nie przejdą zapewne do historii literatury dla mnie są ważniejsze
niż „imię moje czterdzieści i cztery”, czy „ogary poszły w las”. Wszak zamiast w szkolnym
zeszycie zapisałam je w swoim sercu...
Ja miałam dużo szczęścia. Byli przy mnie dorośli, którzy zawsze we mnie wierzyli. Którzy
umieli cieszyć się każdym moim osiągnięciem i pocieszyć, gdy działo się coś złego. Jak dziś
wygląda życie dzieciaków, których nie miał kto potrzymać za rękę? Jakich potencjalnych
możliwości nigdy nie rozwiną? Nie wiem. Chyba nawet nie chcę o tym myśleć.
Dziś stoję na progu dorosłości. Mieszkam sama, pracuję, studiuję. Moja Mama wciąż pije,
teraz już właściwie całymi dniami. Powoli przestaję wierzyć, że kiedykolwiek z tego
wyjdzie, choć Jej częste obietnice chęci wyjścia z nałogu zawsze budzą we mnie nadzieję, a
brak rezultatów – smutek i żal. Mój tata mieszka ze swoją nową rodziną. Nasz kontakt jest
poprawny, choć nie bliski. Nawet kiedy wpada do mnie w odwiedziny mam wrażenie, jakby
bardzo się spieszył. Jakby kontakt ze mną był dla Niego tylko obowiązkiem, który trzeba
wypełnić, żeby nie mieć wyrzutów sumienia. Kilka miesięcy temu, po 6 latach trzeźwości,
zaczął znowu pić. Jeszcze raz mój starannie ułożony, uporządkowany świat rozsypał się w
ciągu kilku minut, jeszcze raz wróciły dziecięce uczucia strachu i bezradności, choć nie
mieszkamy już razem i Jego choroba nie ma na mnie takiego wpływu, jak kilkanaście lat
temu, kiedy byłam małą dziewczynką. Dla dzieci rodzice zawsze zostają rodzicami- kimś,
kto powinien dawać wsparcie i poczucie bezpieczeństwa.
Skończyłam liceum z jedną z najlepszych średnich maturalnych w tej szkole. Dostałam się
na wszystkie kierunki, na jakie zdawałam, w tym na swój z trzecią lokatą na wydziale. Po
latach wrzasków i niepotrzebnych dyskusji moja rodzina pozbawiła mnie przyznanego
dawno temu miejsca familijnej czarnej owcy w zamian oferując wygrzane miejsce na
zabytkowej komódce, gdzie moje- oprawione w ramki zdjęcie- zajęło honorowe miejsce tuż
obok wizerunku pana prezydenta i znamienitości życia religijnego. O zdanej na piątki
maturze i ceremonii otrzymania indeksów mówiło się tak, jakby te wydarzenia przyćmiły
wszystko, co do tej pory zdarzyło się w historii rodzinnego wszechświata. Dla moich
bliskich te kilka poprawnych odpowiedzi skreślonych ołówkiem na arkuszu
egzaminacyjnym i bezbłędna maturalna wypowiedź w języku Voltaira było największym
osiągnięciem mojego życia.
Dziś, kiedy mam już za sobą jedzenie niedogotowanego makaronu i ćwiczenie chodzenia w
butach na wysokim obcasie, dziś, kiedy jestem wreszcie samodzielna i niezależna, dziś,
kiedy umiem już wymienić uszczelkę i wiem, ile soli wsypuje się do sosu, myślę, że dużo
trudniejsze było samodzielne radzenie sobie z problemami. Brak wsparcia w najbliższych,
wysłuchiwanie żalów, pretensji i dobrych rad. Konieczność wybrania pomiędzy własnymi
potrzebami, a sprostaniem oczekiwaniom rodziców, przyznanie się, że nie zawsze daję sobie
ze wszystkim radę.
Z jakimi problemami muszę się mierzyć jako dorosłe dziecko alkoholika? Przede wszystkim
z tym, że nie mam do siebie zaufania. Nie wierzę we własne siły i nie zawsze mam odwagę
podejmować ryzyko, bo wiele z celów wydaje mi się poza zasięgiem moich możliwości.
Poczucia bezpieczeństwa i swojej wartości szukam w innych, zamiast w sobie, nie bardzo
wierzę, że można mnie lubić, nie bardzo ufam temu co widzę, bo przez wiele lat moi rodzice
zaprzeczali temu, co dostrzegałam i czułam. Żyję z kalendarzem w ręku- szybko,
intensywnie. Jestem najszczęśliwsza wtedy, kiedy coś się dzieje, kiedy mogę działać.
Czasem myślę, że walczę z życiem już programowo, z definicji. Wymyślam sobie problemy,
komplikuje sprawy dla innych proste, a kiedy tylko spada w moim życiu poziom wydarzeń
spektakularnych i dramatycznych natychmiast pakuję się w kłopoty. Spokój i uczucie
spełnienia daje mi dopiero świadomość tego, że się wyrabiam, że o wszystko zadbałam, że
każdy punkcik w harmonogramie został skrupulatnie skreślony. Mimo dużej dozy
szaleństwa i beztroski najbardziej na świecie boję się niespodzianek i chaosu. Tego, że może
wydarzyć się coś, co zburzy mój spokój, z czym mogłabym sobie nie poradzić. Momentalnie
się przywiązuję. Uwielbiam podróże i poznawanie nowych ludzi, ale najlepiej czuję się z
paczką przyjaciół, we własnym domu, pełnym zdjęć, ukochanych rzeczy, pamiątek. Myślę,
że dorastanie w pełnej, w miarę normalnej rodzinie daje poczucie bezpieczeństwa, uczy
pewnych podstawowych zachowań, umiejętności. Młody człowiek usamodzielniając się
posiada pewnego rodzaju mapę, cenne doświadczenia poukładane na czerwonym aksamicie
pamięci. Dzięki nim wie, co powinien robić w danej sytuacji, ma wpojone pewnego rodzaju
zasady, tradycje, wartości.
Moje zasady, normy, których nauczyłam się w domu nijak mają się do rzeczywistości.
Często muszę się uczyć zachowań, które- dla innych naturalne- mnie sprawiają wiele
trudności.
Z pozoru jestem pewna siebie, towarzyska, kontaktowa. Uwielbiam poznawać nowych ludzi,
wszędzie mnie pełno. Jestem ciepła, dobrze sobie radzę z organizowaniem mniejszych i
większych przedsięwzięć, z dbaniem o innych. Do życia podchodzę z entuzjazmem,
zawzięciem i humorem. Ci, którzy znają mnie lepiej wiedzą, że pod maską przebojowej,
beztroskiej niewiasty kryje się niepewne, często nadwrażliwe dziewczę. Idealistka lubiąca
mieć koło siebie tych, których kocha, nienawidząca pożegnań i zmian, z własnym
Zgłoś jeśli naruszono regulamin