Libba Bray Mroczny sekret 01.docx

(377 KB) Pobierz

I część trylogii

Libba Bray

Mroczny

 

 

SEKRET

Przełożyła Magda Białoń-Chalecka

Wydawnictwo Dolnośląskie

LIBBA BRAY

Mroczny sekret

 

Dzień czy noc magii tka materię. Radość i kolor snuje wiernie. Klątwa jej każe trwać tam biernie Serce przebija, szepczą, cierniem. Gdy spojrzy choć na Camelot. Nie wie. w czym klątwy tkwi zła treść, Więc nić swą równo może pleść I życie bez trosk może wieść Pani z Shalott.

Tam rzeka snuje się wirami. Kmieć chodzi obok pól bruzdami. Wieśniaczek płaszcze z kapturami Czerwienią wzgórza Camelot.

Przez cały rok w jej lustrze, na dnie. Co świat odbija, wszystko snadnie Cieniami się na taflę kladnie. Czasami wzrok na trakt ten padnie. Co wiedzie aż do Camelot.

Lecz swym arrasem wciąż się cieszy. Wplatać magiczne sceny spieszy. Bo w noc samotną nieraz słyszy: Z ognia, w żałobie idą piesi Z muzyką hen. do Camelot.

Gdy księżyc świeci! nocą błogą, Kochanków para szła tą drogą, „Tych cieni oczy znieść nie mogą", Westchnęła Pani z Shalott.

Patrzy wzdłuż brzegów rzeki Pani, Wzrok jej świat barwi nieszczęściami Jak jasnowidza spojrzeniami. Tak, z zasnutymi mgłą oczami, Patrzyła w stronę Cameloti

A gdy się wreszcie kończył dzień, Zepchnęła łódź i legia weń. Szeroki strumień poniósł hen Panią z Shalott.

lord Alfred Tennyson Pani z Shalott, przekł. Piotr W. Cholewa

('

 

ROZDZIAŁ.PIERWSZY

21 czerwca 1895 Bombaj, Indie

Proszę, tylko nie mów, że to ma być składnik mojej dzisiejszej kolacji urodzinowej!

Patrz ę prosto w pysk syczącej kobry. Zaskakująco różowy język wysuwa się z okrutnej paszczy, podczas gdy Hindus o błękitnych oczach ślepca pochyla się ku mojej mamie, zapewniając, że kobry są bardzo smaczne.

Mama głaszcze węża po grzbiecie palcem obciągniętym białą rękawiczką.

-              Co ty na to, Gemmo? Skoro masz już szesnaście lat, to może zjesz kobrę na kolację?

Oślizgłe stworzenie budzi we mnie dreszcz obrzydzenia.

-              Raczej nie, dziękuję.

Stary, niewidomy Hindus ukazuje bezzębny uśmiech i podsuwa mi kobrę pod nos. Cofam się gwałtownie i wpadam na drewniany stojak pełen małych statuetek hinduskich bóstw, jeden z posążków kobieta z potwornie wykrzywioną twarzą, a poza tym złożona niemal wyłącznie z ramion, spada na ziemię. Kali, niszczycielka. Niedawno mama zasugerowała, że powinnam ją uznać za swoją nieoficjalną świętą patronkę. Ostatnio nie najlepiej się między nami układa. Mama twierdzi, że to dlatego, iż weszłam w trudny wiek. naciskiem mówię każdemu, kto słucha, że to dlatego, iż ona nie chce mnie wysiać do Londynu.

-              Słyszałam, że w Londynie nie trzeba swoim posiłkom usuwać

zębów jadowych - mówię. Zostawiamy mężczyznę z kobrą i wchodzimy w ludzką ciżbę, kłębiącą się na bombajskim targowisku. Mama nie odzywając się, machnięciem dłoni odprawia kataryniarza i jego małpkę. Panuje nieznośny upal. Pod bawełnianą suknią z krynoliną spływają ze mnie strużki potu. Muchy - najgorliwsze wielbicielki -śmigają wokół mojej twarzy. Próbuję pacnąć jedną z tych małych skrzydlatych bestii, ale ucieka, mogłabym przysiąc, śmiejąc się ze mnie szyderczo. Moje cierpienie sięga rozmiarów kataklizmu.

Gęste i ciemne chmury nad naszymi głowami niosą przypomnienie, że to pora monsunowa, podczas której dzika ulewa może się rozpętać dosłownie w ciągu kilku minut. Tymczasem na zakurzonym bazarze mężczyźni w turbanach zaczepiają nas, krzyczą i targu ją się, brązowymi, spieczonymi przez słońce rękoma unosząc ku nam jaskrawe jedwabie. Wokół widać wózki zastawione koszami pełnymi wszelkiego rodzaju dóbr jadalnych i niejadalnych - delikatne miedziane wazony, drewniane puzderka rzeźbione w skomplikowane kwiatowe ornamenty i dojrzewające w upale owoce mango.

lak daleko jeszcze do nowego domu pani Talbot? Czy nie mogłybyśmy wziąć powozu? - pytam, starając się, by w moim głosie wyraźnie brzmiało rozdrażnienie.

To miły dzień na przechadzkę. I będę ci wdzięczna za uprzejmiejszy ton.

Moje rozdrażnienie zostało zauważone.

Sarita, nasza cierpliwa gospodyni, ujmuje w pomarszczone dłonie owoc granatu.

-              Memsahib, te są bardzo ładne. Może je weźmiemy dla ojca panienki?

Gdybym była dobrą córką, zaniosłabym granaty ojcu i patrzyła, jak jego niebieskie oczy błyszczą, gdy rozcina soczysty czerwony owoc i srebrną łyżeczką wyjada małe nasionka, jak przystało na brytyjskiego dżentelmena.

-              Poplami sobie biały garnitur - mamroczę. Mama chce coś powiedzieć, ale rezygnuje i wzdycha, jak zwykle. Kiedyś wszędzie chodziłyśmy razem - zwiedzać starożytne świątynie, poznawać miejscowe zwyczaje, oglądać hinduskie festiwale, późno w nocy podziwiać ulice rozkwitające światłami świec. Teraz rzadko kiedy zabiera mnie nawet na spotkania towarzyskie, jakbym była trędowatą bez własnej kolonii.

Na pewno poplami sobie biały garnitur. Zawsze to robi - mruczę obronnym tonem, choć nikt nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi, poza kataryniarzem i jego małpką. Idą za mną krok w krok, mając nadzieję, że rozbawią mnie za pieniądze. Wysoki koronkowy kołnierz mojej sukni przesiąknięty jest potem. Tęsknię za chłodną, soczystą zielenią Anglii, o której miałam okazję jedynie czytać w listach od babki. W listach pełnych ploteczek na temat podwieczorków tanecznych i balów oraz tego, kto kogo zgorszył po drugiej stronie kuli ziemskiej, podczas gdy ja tkwię w nudnych, zakurzonych Indiach, patrząc, jak małpka kataryniarza wykonuje sztuczkę z żonglowaniem daktylami, tę samą od roku.

Spójrz na małpkę, memsahib. Jaka jest urocza! - zachwyca się Sarita, jakbym nadal miała trzy latka i trzymała się spódnicy jej sari. Wydaje się, że do nikogo nie dociera, iż kończę już szesnaście lat i chcę, nie, muszę pojechać do Londynu, gdzie będę zwiedzała muzea, chodziła na przyjęcia i poznawała mężczyzn mających więcej lat niż sześć, a mniej niż sześćdziesiąt.

Sarito, ta małpka to cwany złodziejaszek, który za chwilę wy ciągnie od ciebie całą pensję - odpowiadam z westchnieniem. Jak by na dany znak futrzasty urwis wdrapuje się po mnie i siada mi na ramieniu z wyciągniętą łapką. - Chcesz skończyć jako urodzinowy gulasz? - pytam przez zaciśnięte zęby. Małpka syczy. Mama krzywi się, wstrząśnięta moimi fatalnymi manierami, i rzuca właścicielowi zwierzaka monetę do czapki. Małpka triumfalnie się uśmiecha i na zakończenie wskakuje mi jeszcze na głowę.

Kolejny sprzedawca pokazuje rzeźbioną maskę z wyszczerzonymi zębami i słoniowymi uszami. Mama bez wahania wkłada ją na twarz.

-              Znajdź mnie, jeśli potrafisz - mówi.

To taka gra, w którą bawiła się ze mną, od kiedy nauczyłam się chodzić - taka zabawa w chowanego, która miała mnie rozśmieszyć. Dziecinna zabawa.

-              Widzę jedynie swoją matkę - odpowiadam ze znudzeniem. -

Te same zęby, te same uszy.

Matka oddaje maskę sprzedawcy. Ugodziłam w jej próżność, trafiłam w czuły punkt.

-              A ja widzę, że szesnaście lat niezbyt służy mojej córce - za

uważa.

-Owszem, mam szesnaście lat. Szesnaście. W tym wieku większość przyzwoitych dziewcząt wysyła się do szkól w Londynie. - Kładę szczególny nacisk na słowo „przyzwoitych", w nadziei, że zaapeluję do jakiegoś matczynego poczucia winy i odpowiedzialności.

Chyba są trochę zbyt zielone. - Mama ze skupieniem wpatruje się w mango. Inspekcja owoców pochłania ją całkowicie.

Nikt nie próbował trzymać Toma uwięzionego w Bombaju -odzywam się, używając imienia mojego brata jako ostatecznego argumentu. - Spędził w Londynie cale cztery lata! A teraz zaczyna studia na uniwersytecie.

Z mężczyznami jest inaczej.

-To niesprawiedliwe. Nigdy nie będę miała swojego sezonu. Skończę jako stara panna z setkami kotów pijących mleko z porcelanowych miseczek. - Skomlę. To bardzo nieatrakcyjne, ale stwierdzam, że nie potrafię przestać.

Rozumiem - mówi w końcu matka. - Masz ochotę być pokazywana na balach londyńskiego towarzystwa jak jakaś rasowa klacz, której zdolności rozrodcze należy oszacować? Czy nadal będziesz uważała, że Londyn jest taki uroczy, gdy staniesz się obiektem okrutnych plotek za najlżejsze naruszenie zasad? Londyn wcale nie jest taki sielankowy, jak to przedstawia twoja babcia.

Nie wiem tego. Nigdy tam nie byłam.

-Gemmo... - głos mamy przybiera ostrzegawczy ton, choć ona nadal uśmiecha się na użytek Hindusów. Nie wolno im pokazać, że my, brytyjskie damy, możemy być tak małostkowe, by wdawać się w spory na ulicy. My rozmawiamy tylko o pogodzie, a jeśli pogoda jest kiepska, udajemy, że jej nie zauważamy.

Sarita chichocze nerwowo.

|ak to możliwe, że memsahib jest już młodą damą? Wydaje się, że jeszcze wczoraj była niemowlęciem. Och, popatrz, panien ko, daktyle! Twoje ulubione. - Szczerbaty uśmiech ożywia każdą zmarszczkę głęboko wyrytą na jej twarzy. Jest bardzo gorąco i nagle mam ochotę krzyknąć, a potem uciec od wszystkiego i wszystkich, których kiedykolwiek znałam.

Zapewne gniją od środka, tak jak Indie.

Gemmo, dosyć tego. - Mama przeszywa mnie spojrzeniem przejrzystych zielonych oczu. Przenikliwe i mądre, jak mówią ludzie. |a mam takie same duże, wyraziste zielone oczy. Hindusi twierdzą, że są dziwne i niepokojące. Jakby obserwował ich duch. Sarita uśmiecha się, wlepiając wzrok w stopy i nerwowo poprawiając sari. Czuję ukłucie winy, że tak brzydko wyraziłam się o jej kraju. O naszym kraju, choć ja ostatnio nigdzie nie czuję się u siebie.

Memsahib wcale nie chce pojechać do Londynu. Tam jest zim no, szaro i nie ma ghi do chleba. Nie podobałoby się tam panience.

Do dworca położonego nad lśniącą zatoką z gwizdem podjeżdża pociąg. Bombaj. Nazwa oznacza dobrą zatokę, choć mnie te raz nie przychodzi do głowy nic dobrego na jej temat. Ciemna smuga dymu z lokomotywy unosi się w górę, dotykając ciężkich chmur. Mama przygląda się jej.

-              Tak, zimno i szaro. - Przykłada dłoń do szyi i dotyka palca

mi małego srebrnego medalionu z wszechwidzącym okiem nad

sierpem księżyca. Podarunek od jakiejś wieśniaczki, jak mówi. Talizman na szczęście. Nigdy nie widziałam, by go zdejmowała.

Sarita kładzie dłoń na ramieniu matki.

-              Czas iść, memsahib.

Matka odrywa wzrok od pociągu i opuszcza rękę.

-              Tak. Chodźmy. Milo spędzimy czas u pani Talbot. Na pewno przygotowała pyszne ciasteczka z okazji twoich urodzin...

Nagle od tylu wpada na nią człowiek w białym turbanie i gru bym czarnym płaszczu podróżnym, mocno ją popychając.

 

Tysiąckrotnie przepraszam, szanowna pani. - Uśmiecha się i kłania nisko, aby zatuszować swoje niegrzeczne zachowanie. Gdy to robi, za jego plecami dostrzegam młodego mężczyznę w takim samym dziwacznym płaszczu. Przez chwilę patrzymy sobie w oczy. Nie jest wiele starszy ode mnie, ma może siedemnaście lat, brązową skórę, pełne usta i najdłuższe rzęsy, jakie w życiu widziałam. Wiem, że Hindusi nie powinni wydawać mi się atrakcyjni, ale nie widuję wielu młodych mężczyzn i czuję, że wbrew sobie oblewam się rumieńcem. Chłopak odrywa ode mnie spojrzenie i wyciąga szyję, żeby coś dojrzeć ponad głowami tłumu.

Powinieneś bardziej uważać! - warczy Sarita na starszego mężczyznę, grożąc mu palcem. - Lepiej, żebyś nie okazał się złodziejem, bo nie ominie cię kara.

Nie, nie, memsahib, jestem tylko strasznie niezdarny. - Nagle przestała się uśmiechać i udawać prostaka. Szepcze do mojej mamy z idealnym angielskim akcentem.

Kirke się zbliża.

Dla mnie nie ma to żadnego sensu, brzmi jak paplanina sprytnego złodzieja pragnącego odwrócić uwagę ofiary. Już chcę ostrzec mamę, gdy zamieram na widok wyrazu paniki na jej twarzy. Z dzikim wzrokiem okręca się wokół, omiatając spojrzeniem zatłoczone ulice, jakby szukała zgubionego dziecka.

-              Co się dzieje? O co chodzi? - pytam.

Mężczyźni nagle znikają. Rozpływają się w tłumie, pozostawiając tylko ślady stóp w pyle na placu.

-              Co ten człowiek ci powiedział?

Glos mamy jest twardy jak stal.

-              Nic takiego. Najwyraźniej był obłąkany, na ulicach nie jest

bezpiecznie ostatnimi czasy. - Nigdy nie słyszałam, żeby mama tak

mówiła. Tak twardo. Z takim lękiem. - Gemmo, myślę, że najlepiej

będzie, jeśli pójdę do pani Talbot sama.

-Ale... a co z ciastkami? - To idiotyczne pytanie, ale są moje urodziny i chociaż nie mam ochoty ich spędzić w salonie pani Tal bot. tym bardziej nie chcę marnować całego dnia samotnie w do

mu, tylko dlatego, że jakiś odziany w czarny płaszcz szaleniec i je go towarzysz przestraszyli moją matkę. Mama ciasno owija ramiona szalem.

Zjemy ciastka później... -Ale obiecałaś...

Tak, lecz to było. zanim... - Milknie.

Zanim co?

 

Zanim mnie tak zirytowałaś! Doprawdy, Gemmo, nie jesteś dzisiaj w odpowiednim nastroju, żeby składać wizyty. Sarita odprowadzi cię do domu.

Jestem w dobrym nastroju - protestuję, ale mój glos zadaje kłam tym słowom.

Nie, nie jesteś! - Spogląda prosto na mnie swoimi zielonymi oczami. Jest w nich coś, czego nie widziałam nigdy przedtem: ogromna i przerażająca złość, która zapiera mi dech w piersiach. Znika równie szybko, jak się pojawiła, i mama znowu staje się sobą. - Jesteś przemęczona i potrzebujesz odpoczynku. Wieczorem będziemy świętowały i pozwolę ci wypić szampana.

„Pozwolę ci wypić szampana". To nie jest obietnica - to przekupstwo, żeby się mnie pozbyć. Kiedyś wszystko robiłyśmy wspólnie, a teraz nie możemy nawet pójść razem na bazar, nie doprowadzając do awantury. Przynoszę jej wstyd i rozczarowanie. Córka, której nie chce nigdzie zabrać, nie tylko do Londynu, ale nawet do domu starej matrony, która podaje słabą herbatę.

Znów się rozlega gwizd pociągu, a mama aż podskakuje.

-              Wiesz co? Dam ci ponosić mój naszyjnik, co ty na to? No już,

weź go. Wiem. że zawsze ci się podobał.

Stoję oniemiała i pozwalam, aby założyła mi wisior, którego rzeczywiście zawsze pragnęłam, ale który teraz niespodziewanie mi ciąży - lśniący, nienawistny medalion. Kolejna łapówka. Mama rzuca jeszcze jedno szybkie spojrzenie na zakurzone targowisko, a potem znów spogląda mi w oczy.

-No proszę. Wyglądasz... całkiem dorośle. - Przyciska dłoń w rękawiczce do mojego policzka i przytrzymuje ją chwilę, jakby chciała palcami zapamiętać moją twarz. - Zobaczymy się, gdy wrócę do domu.

Nie chcę, żeby ktokolwiek widział Izy napływające mi do oczu, próbuję więc wymyślić najpodlejszą możliwą odpowiedź, a moje usta wypowiadają ją, gdy pędem uciekam z targowiska.

- Nie obchodzi mnie, czy w ogóle do niego wrócisz.

ROZDZIAŁ DRUGI

Przedzieram się przez tłum handlarzy, żebrzących dzieci i cuchnących wielbłądów, prawie wpadając na dwóch mężczyzn niosących naręcze sari zawieszone na sznurku łączącym dwa słup ki. Rzucam się w wąską alejkę i pędzę krętymi bocznymi uliczka mi, aż w końcu muszę się zatrzymać, żeby złapać oddech. Po po liczkach płyną mi gorące łzy. Teraz gdy obok nie ma nikogo, po zwalam sobie na plącz.

„Panie, uchroń mnie przed łzami kobiet, bo jestem wobec nich bezradny''*. Tak powiedziałby mój ojciec, gdyby tu był. Mój ojciec o roziskrzonych oczach i sumiastych wąsach, który wybucha grzmiącym śmiechem, gdy jest ze mnie zadowolony, lub patrzy nieobecnym wzrokiem - zupełnie jakbym nie istniała - kiedy nie zachowuję się. jak na damę przystało. Nie wyobrażam sobie, by był zbyt szczęśliwy, kiedy się dowie o moim postępku. Mówienie przykrych rzeczy i awanturowanie się nie należą do zachowań, które pomagają dziewczynie przekonać rodziców, że powinni wysłać ją do Londynu. Na myśl o tym zaczyna mnie boleć brzuch. Co ja sobie wyobrażałam?

Nie mam wyjścia - muszę przełknąć dumę, wrócić i przeprosić. Jeśli w ogóle trafię z powrotem. Okolica nie wygląda znajomo. Dwaj starzy mężczyźni siedzą po turecku na ziemi, paląc krótkie, brązowe papierosy. Przyglądają mi się, gdy ich mijam. Uświadamiam sobie, że po raz pierwszy jestem w mieście sama. Bez przyzwoitki. Bez towarzystwa. Dama bez eskorty. Naprawdę skandaliczne zachowanie. Moje serce zaczyna bić szybciej i przyspieszam kroku.

Powietrze stoi nieruchomo. Burza jest już niedaleko. W oddali słyszę gorączkową krzątaninę na bazarze, gdzie sprzedawcy dobijają

 

ostatnich targ ów przed popołudniową ulewą. Idę za tym dźwiękiem i docieram w to samo miejsce, z którego wyruszyłam. Staruszkowie uśmiechają się do mnie - do angielskiej dziewczyny zagubionej i samotnej na ulicach Bombaju. Mogłabym ich spytać o drogę na bazar, choć nie mówię po hindusku tak dobrze jak ojciec i z tego, co wiem, pytanie: „Gdzie jest targ?" mogłoby zabrzmieć jak: „Pożądam pięknej krowy bliźniego twego". Mimo to warto spróbować.

- Przepraszam - odzywam się do starszego, tego z siwą brodą. -Chyba się zgubiłam. Czy może mi pan powiedzieć, jak dojść na targ?

Uśmiech mężczyzny blednie, wypiera go wyraz lęku. Mówi coś gwałtownie do swojego towarzysza w dialekcie, z którego nie rozumiem ani słowa. W oknach i drzwiach pojawiają się twarze ludzi zaintrygowanych zamieszaniem. Staruszek wstaje, wskazuje na mnie, potem na naszyjnik. Nie podoba mu się? Coś we mnie go zaniepokoiło. Odpędza mnie gestem ręki, wchodzi do domu i za trzaskuje mi drzwi przed nosem. Milo jest wiedzieć, że nie tylko matka i Sarita nie mogą znieść mojego towarzystwa.

Twarze w oknach obserwują mnie. Pojawia się pierwsza kropla deszczu. Wsiąka w suknię, tworząc wilgotną plamę. Teraz w każ dej chwili może lunąć. Muszę wracać. Wolę nie myśleć, co powie matka, jeśli przemoknie z mojego powodu. Dlaczego zachowałam się jak rozwydrzony bachor? Teraz już na pewno nie weźmie mnie do Londynu. Spędzę resztę życia w austriackim klasztorze, w otoczeniu kobiet z wąsami, i wzrok mi się popsuje od dziergania skomplikowanych koronek do wypraw ślubnych innych dziewcząt. Mogę przeklinać swój zły charakter, ale to nie pomoże mi wrócić. Wybierz kierunek, Gemmo, dowolny kierunek - i idź. Wybieram drogę w prawo. Nieznajoma ulica prowadzi do następnej, i do następnej, a gdy wychodzę zza kolejnego zakrętu, widzę go, jak się zbliża. Chłopak z bazaru.

Nie panikuj, Gemmo. Wycofaj się, zanim cię zobaczy.

Pospiesznie robię dwa kroki w tył. Niestety, zahaczam obcasem o śliski kamień i z impetem wypadam na ulicę. Kiedy się prostuję,

patrzy na mnie z miną, której nie potrafię rozszyfrować. Przez sekundę żadne z nas się nie porusza, Jesteśmy równie nieruchomi jak otaczające nas powietrze, które albo obiecuje zbawczy deszcz, albo grozi burzą.

Nagle budzi się we mnie strach. Przelewa się zimną falą, podsycany przez rozmowy, które podsłuchałam w gabinecie ojca - opowiastki przy kieliszku brandy i cygarze o losie kobiet samotnie chodzących po mieście, zniewolonych przez złych mężczyzn, którzy na zawsze zrujnowali im życie. Pamiętam tylko strzępki rozmów. Tymczasem zbliża się do mnie prawdziwy mężczyzna, pokonując dzielącą nas odległość długimi krokami.

Na pewno zamierza mnie złapać, ale nie pozwolę mu. Z łomoczącym sercem zbieram spódnicę w dłoń. gotowa rzucić się do biegu. Próbuję zrobić krok, lecz nogi mi drżą jak u źrebaka. Ziemia migocze i zapada się pode mną.

Co się dzieje?

Ruszyć się. Muszę się ruszyć, ale nie mogę. Dziwne mrowie nie budzi się w moich palcach, wędruje w górę ramion i ogarnia klatkę piersiową. Całe ciało zaczyna drżeć. Potworne ciśnienie Wypiera powietrze z płuc, przygniata mnie do ziemi. Wzbiera we mnie panika. Chcę krzyczeć. Ale słowa nie nadchodzą. Ani jeden dźwięk. Chłopak chwyta mnie, gdy zaczynam upadać na ziemię. Chcę go prosić, żeby mi pomógł. Skupić się na jego twarzy, na je-go zmysłowych ustach o idealnym kształcie. Gęste, ciemne loki opadają mu na oczy - głębokie, brązowe, okolone niezwykle długimi rzęsami. I pełne niepokoju.

Pomóż mi.

Słowa tkwią głęboko we mnie. Nie boję się już utraty cnoty. Wiem, że umieram. Próbuję zmusić się, żeby mu to powiedzieć, ale z mojego gardła dobywa się tylko zduszony jęk. Zalewa mnie silny lipach róż i korzennych przypraw, gdy horyzont oddala się, a ja trzepocze powiekami, walcząc, by zachować przytomność, Jego usta otwierają się, poruszają, mówią coś.

W końcu dociera do mnie jego glos:

- To się dzieje naprawdę.

Nacisk rośnie, aż czuję, że zaraz wybuchnę, a potem zaczynam spadać. Wirujący tunel światła i oślepiających kolorów porywa mnie niczym podwodny prąd. Lecę bez końca. Wokół pędzą obrazy. Opadam obok dziesięcioletniej mnie, bawiącej się Julią, szmacianą lalką, którą zgubiłam na pikniku rok później. Mam sześć lat, pozwalam Saricie. by umyła mi twarz przed kolacją. Czas cofa się i mam lat trzy, dwa. jestem niemowlęciem, a potem stworzeniem bladym i dziwnym, nie większym od kijanki i równie bezbronnym. Mocny prąd znowu chwyta mnie bezwzględnie i ciągnie przez zasłonę czerni, aż znów widzę ulicę w Indiach. Zwiedzam miasto. spaceruję w żywym śnie. w którym nie słychać żadnego dźwięku poza dudnieniem mojego serca, poza wdechem i wydechem, szumem krwi krążącej w moich żyłach. Po szczytach dachów nade mną, obnażając zęby, skacze małpka kataryniarza. Próbuję coś po wiedzieć, ale okazuje się, że nie mogę. Zwierzak daje susa na następny dach. To sklep, nad jego wejściem wiszą suszone zioła, a do drzwi przymocowany jest symbol oka i księżyca - taki sam jak na naszyjniku mamy. Stromą ulicą szybko zbliża się kobieta - ma złotorude włosy, niebieską suknię i białe rękawiczki. Moja matka. Co ona tu robi? Powinna być u pani Talbot, popijać herbatkę i dyskutować o wzorach tkanin.

Z jej ust ulatuje moje imię. Gemma. Gemma. Przyszła mnie szukać. Tuż za nią podąża Hindus w turbanie. Nie słyszy go. Wołam do niej. ale z moich ust nie wydobywa się żaden dźwięk. Jedną dłonią popycha drzwi do sklepu i wchodzi. Idę za nią, a moje serce bije coraz głośniej i mocniej. Ona musi wiedzieć, że ten człowiek jest tuż za jej plecami. Musi już słyszeć jego oddech, jednak cały czas patrzy prosto przed siebie.

Mężczyzna wyciąga spod płaszcza sztylet, ale ona nadal się nie odwraca. Mam wrażenie, że zaraz zwymiotuję. Chcę ją powstrzymać, wyciągnąć stamtąd. Przy każdym kroku muszę przedzierać się silą przez powietrze, unosząc nogi z dręczącą powolnością. Mężczyzna zatrzymuje się i nasłuchuje. Szeroko otwiera oczy. Boi się.

Coś czeka przyczajone w cieniu na tyłach sklepu. Tak jakby ciemność zaczęta się poruszać. Jak to możliwe? Ale tak jest. Z zimnym oślizgłym odgłosem, od którego cierpnie mi skóra, ciemny kształt wylania się ze swojej kryjówki. Rośnie, aż ogarnia wszystko wokół. Czerń w środku tego czegoś wiruje, a dźwięki... Z jego wnętrza dochodzą upiorne krzyki i jęki.

Mężczyzna rzuca się do przodu, lecz to coś owija się wokół niego. Pochłania go. Po czym pochyla się nad moją mamą i przemawia do niej gładkim sykiem:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin