Dawkins, Richard - Rozplatanie tęczy (fragment).doc

(293 KB) Pobierz
Rozplatanie tęczy

Rozplatanie tęczy

(fragment)

 

Łatwowierność bywa słabością dorosłego, lecz jest siłą dziecka.

CHARLES LAMB, Essays of Elia (1823)

 

 

Mamy apetyt na cuda - poetycki apetyt, który powinien być ożywiany przez prawdziwą naukę, a który bywa przechwytywany, często dla korzyści finansowych, przez rozmaitych szafarzy zabobonu w postaci zjawisk paranormalnych i astrologii. Chwytliwe sformułowania, takie jak "czwarty dom ery Wodnika" czy "Neptun zaczął się cofać i wszedł w znak Strzelca", są wodą na młyn rozmaitych fantazji, które w oczach naiwnych i podatnych na rozmaite wpływy osób stają się niemal nieodróżnialne od prawdziwej poezji nauki. Poezja taka przemawia do nas na przykład z dzieła Cienie zapomnianych przodków (1992) Carla Sagana i Ann Druyan, gdzie pisze się o "hojności Wszechświata przekraczającej naszą wyobraźnię" lub (w związku z opisem powstania Układu Słonecznego z dysku wirującej materii) o "dysku mieniącym się wielością możliwych zdarzeń". Gdzie indziej zaś Carl Sagan pisał:

Dlaczego żadna z wielkich religii, patrząc na naukę, nie doszła do wniosku: "Jest lepiej, niż mogliśmy przypuszczać. Wszechświat okazał się znacznie większy, niż przewidywali nasi prorocy, wspanialszy, bardziej skomplikowany, bardziej elegancki. Zatem Bóg musi być o wiele potężniejszy, niż nam się wydawało"? Zamiast tego wołają: "Nie, nie, nie! Nasz Bóg jest malutkim bogiem i chcemy, by tak już na zawsze zostało". Religia, stara lub nowa, doceniająca wspaniałość Wszechświata ukazywaną przez współczesną naukę, potrafiłaby wzbudzić uczucia czci i wiary w tych, których nie poruszają tradycyjne religie.


Wydaje się, że od kiedy tradycyjne religie przeszły na Zachodzie do defensywy, ich miejsce zaczęła zajmować nie tyle nauka, z jej przejrzystą, majestatyczną wizją kosmosu, ile zjawiska paranormalne i astrologia. Można by oczekiwać, że na koniec wieku, który wyróżnił się wśród innych stuleci niezwykłymi osiągnięciami naukowymi, nauka znajdzie sobie wreszcie stałe miejsce w naszej kulturze, a nasz zmysł estetyczny rozwinie się na tyle, by dostrzec jej poezję. Nawet nie muszę się odwoływać do pesymizmu C. P. Snowa z połowy stulecia, by z niechęcią przyznać, że nadzieje te się nie spełniły. Książki o astrologii sprzedają się lepiej niż książki o astronomii. Telewizje wydeptują ścieżki do drugorzędnych magików, przybierających pozy niezwykłych mediów czy jasnowidzów. W niniejszym rozdziale chcę opowiedzieć o przesądach i łatwowierności ludzkiej. W rozdziale siódmym zaś zaproponuję, jako rodzaj odtrutki na zarazę paranormalności, nieco prostej statystyki. Zacznijmy jednak od astrologii.

27 grudnia 1997 roku jeden z wysokonakładowych dzienników brytyjskich, "The Daily Mail", umieścił na stronie tytułowej artykuł pod biegnącym przez wszystkie szpalty tytułem: "1998: początek ery Wodnika". Po przeczytaniu artykułu człowiek mógł się dowiedzieć, że na przykład kometa Hale-Bopp nie była bezpośrednią przyczyną śmierci księżnej Diany. Całe szczęście! Odetchnąłem z ulgą. Autor, astrolog z zespołu redakcyjnego, opowiada nam, że "powolny, potężny Neptun" jest bliski złączenia swych "sił" z równie potężnym Uranem, który właśnie wchodzi w znak Wodnika. Będzie to miało różne dramatyczne skutki, ponieważ:

[...] wschodzi Słońce. A kometa przybyła po to, aby przypomnieć nam, że nie jest to Słońce fizyczne, lecz słońce duchowe, psychiczne, wewnętrzne. A zatem nie musi ono podlegać prawom grawitacji. Jeżeli dość ludzi wstanie, by je pozdrowić i uczcić, może ono podnieść się znad horyzontu szybciej. I rozproszyć wszelkie ciemności, kiedy tylko się pojawi.

Jak takie bajdurzenie przemawia w ogóle do ludzi, zwłaszcza w obliczu prawdziwego Wszechświata, który odsłania nam astronomia?

Jeśli znajdziecie się w bezksiężycową noc - gdy "gwiazdy świecą lodowatym blaskiem", a jedyne chmury, jakie widać, to lśniące smugi Drogi Mlecznej - a więc jeśli znajdziecie się z dala od świateł miasta, połóżcie się na trawie i popatrzcie w niebo. Ujrzycie gwiazdy ułożone w piękne wzory, ale gwiazdozbiory znaczą niewiele więcej niż plamy wilgoci na suficie łazienki. Pomyślcie, jak niewiele sensu ma powiedzenie: "Neptun wchodzi w znak Wodnika". Na gwiazdozbiór Wodnika składają się gwiazdy, z których każda jest w innej odległości od nas i nie mają one ze sobą żadnego związku, z wyjątkiem tego, że kiedy spojrzeć na nie z pewnego (niezbyt zresztą szczególnego) miejsca Galaktyki (stąd), to tworzą jakiś (nic nie znaczący) wzór. Gwiazdozbiór nie jest żadną całością, a zatem nie można powiedzieć, że "wchodzi w niego Neptun" czy cokolwiek innego.

Zresztą sam kształt gwiazdozbioru też jest efemeryczny. Nasi przodkowie z gatunku Homo erectus, którzy milion lat temu patrzyli nocami w gwiazdy (nie przeszkadzały im wówczas światła cywilizacji, o ile nie wykorzystywali akurat dokonanego przez swój gatunek epokowego wynalazku - ognia), widzieli całkiem inne konstelacje. Za kolejny milion lat nasi potomkowie dojrzą na niebie jeszcze inne gwiazdozbiory i nawet dziś już wiemy jakie. Potrafią to bowiem szczegółowo przewidzieć astronomowie, ale nie astrolodzy. Co więcej - także odmiennie niż w wypadku astrologii - przewidywania astronomów po prostu się sprawdzą.

Prędkość światła jest skończona, gdy zatem patrzymy na przykład na Wielką Mgławicę w Andromedzie, widzimy ją w takim kształcie, jaki miała 2,3 mln lat temu - kiedy australopitek przemierzał afrykańskie stepy. Patrzymy w przeszłość. Przenieśmy teraz wzrok w inne miejsce i spójrzmy na najbliższą jasną gwiazdę w konstelacji Andromedy: będzie to Mirach - dużo bardziej współczesna, bliska czasom wielkiego krachu na Wall Street. Słońce zaś - gdy widzimy jego barwę i kształt - obserwujemy z ośmiominutowym opóźnieniem. Skierujmy jednak jakiś duży teleskop na galaktykę Sombrero - dojrzymy tu miliardy słońc z czasów, gdy nasi ogoniaści przodkowie zerkali bojaźliwie spośród gęstwiny drzew, a Półwysep Indyjski zderzył się z Azją i wypiętrzały się Himalaje. Kosmiczna kolizja dwóch galaktyk w Kwintecie Stefana, którą dziś obserwujemy, wydarzyła się tak naprawdę wtedy, kiedy na Ziemi zaczęły pojawiać się dinozaury, trylobity zaś właśnie wymarły.

Wybierzmy jakiekolwiek wydarzenie w historii Ziemi, a okaże się, że istnieje gdzieś jakaś gwiazda, której światło zostało wysłane w tym samym momencie... Jeśli nie jesteście bardzo małymi dziećmi, z pewnością gdzieś na nocnym niebie znajdziecie swoją własną urodzinową gwiazdę. Jej światło jest termojądrową poświatą, która obwieszcza rok waszych urodzin. Gwiazd takich może być całkiem sporo (około 40, jeśli macie czterdziestkę; jakieś 70, jeśli macie pięćdziesiątkę; mniej więcej 175, jeśli macie osiemdziesiąt lat). Kiedy patrzycie na którąś ze swoich gwiazd urodzinowych, wasz teleskop staje się wehikułem czasu, który pozwala zobaczyć efekt reakcji termojądrowych z roku waszych narodzin. To miłe, ale nie ma w tym nic więcej. Urodzinowa gwiazda nie powie nic o waszej osobowości ani o przyszłości czy też talentach seksualnych. Gwiazdy mają rozbudowane harmonogramy, w których brak miejsca na ludzkie sprawy.

Wasza urodzinowa gwiazda jest zresztą taka tylko w tym roku. W następnym trzeba będzie sięgnąć ku odleglejszej sferze, dalej o rok świetlny. Wyobraźmy sobie, że owe poszerzające się sfery to zasięg "dobrej nowiny", wieści o tym, że przyszliście na świat - wieści, która roznosi się coraz dalej. W świecie einsteinowskim, w którym - jak sądzi większość fizyków - żyjemy, nie ma nic szybszego od światła. Jeśli zatem liczycie sobie 50 lat, to wasze osobiste kręgi dobrej nowiny mają promień 50 lat świetlnych. W zasadzie (choć, oczywiście, nie w praktyce) w całym wnętrzu tej sfery (złożonej z nieco ponad tysiąca gwiazd) wieści o waszych narodzinach mogły się rozprzestrzenić. Poza tym obszarem będzie tak, jakbyście w ogóle nie istnieli; w ujęciu Einsteina rzeczywiście tam nie istniejecie. Ludzie starsi mają większą sferę swego istnienia od ludzi młodych; zarazem sfera istnienia każdego człowieka zajmuje bardzo niewielką cząstkę Wszechświata. Narodziny Jezusa mogą wydawać się nam dziś - kiedy upływa drugie tysiąclecie od tego momentu - odległym i doniosłym wydarzeniem. W skali kosmicznej nowina o jego narodzinach jest jednak tak niedawna, że nawet w najkorzystniejszych warunkach mogła "dotrzeć" do zaledwie jednej dwustubilionowej gwiazd we Wszechświecie. Wokół wielu z tych gwiazd, może nawet większości, krążą planety. Ich liczba jest tak duża, że można się spodziewać, iż na niektórych istnieją jakieś formy życia, a być może nawet istoty inteligentne tworzące cywilizacje. Odległości, które nas dzielą od hipotetycznie zaludnionych światów, są jednak tak wielkie, że tysiące form życia mogło niezależnie od siebie wyewoluować i wymrzeć, bez jakiejkolwiek szansy na to, żeby dowiedzieć się o swoim wzajemnym istnieniu.

Kiedy szacowałem liczbę swoich gwiazd urodzinowych, przyjąłem, że gwiazdy na ogół są oddalone od siebie średnio o 7,6 roku świetlnego. W przybliżeniu tak jest w naszej części Drogi Mlecznej. Wydaje się to zaskakująco niską gęstością (w przybliżeniu jedna gwiazda przypada na około 440 sześciennych lat świetlnych), jest ona jednak całkiem duża w porównaniu z gęstością występowania gwiazd w całym Wszechświecie, w którym galaktyki oddziela zupełnie pusta przestrzeń. Isaac Asimov sformułował bardzo obrazowe porównanie: jest tak, jakby cała materia Wszechświata była ziarnkiem piasku umieszczonym w samym środku pustego pokoju o boku 30 km. Jednocześnie to samo ziarnko piasku zostało rozbite na miliard bilionów kawałków, jako że na tyle właśnie szacuje się liczbę gwiazd we Wszechświecie. To tylko kilka z otrzeźwiających danych astronomicznych - i zaiste jest w nich jakieś piękno!

Astrologia natomiast ubliża estetyce. Jej przedkopernikańskie bajdurzenia urągają wiedzy astronomicznej i ją deprecjonują, tak jak używanie utworów Beethovena w migawkach reklamowych. Astrologia obraża też psychologię i uwłacza bogactwu naszych osobowości. Mówię o uproszczonym i potencjalnie niebezpiecznym dzieleniu ludzi według dwunastu znaków zodiaku. Raki mają być radosne, a ekstrawertyczne Lwy o uporządkowanych osobowościach powinny się czuć dobrze zwłaszcza w towarzystwie Wag (czy coś koło tego). Moja żona, Lalla Ward, opowiadała, jak kiedyś pewna amerykańska gwiazdka zbliżyła się do Premingera, reżysera filmu, w którym miała rólkę, z przeciągłym "O raaany, spod jakiego jest pan znaku?". I otrzymała niezapomnianą odprawę, wygłoszoną z silnym austriackim akcentem: "Spod znaku Nie Przeszkaaadzać".

Osobowość człowieka jest skomplikowanym fenomenem. Psycholodzy odnoszą pewne sukcesy, konstruując modele matematyczne, które mają na celu wielowymiarową analizę jej zmienności. Początkową liczbę wymiarów można zmniejszać, co jednak powoduje określoną utratę mocy predykcyjnej tych modeli. Pomijane "wymiary" niekiedy odpowiadają tym, o których intuicyjnie sądzimy, że potrafimy je rozpoznać - jak agresja, upór, czułość i tak dalej. Podsumowanie danej osobowości w kilkuwymiarowej przestrzeni stanowi pożyteczne przybliżenie, którego ograniczenia można wyraźnie określić. Jest to bardzo odległe od jakichkolwiek wzajemnie wykluczających się kategoryzacji i z pewnością dalekie od niedorzecznych historyjek o znakach zodiaku drukowanych w gazetach. Analiza psychologiczna opiera się na rzeczywiście istotnych danych dotyczących samych ludzi, a nie dat ich narodzin. Wielowymiarowa analiza psychologiczna osobowości może okazać się przydatna, gdy podejmuje się decyzje, czy konkretna osoba nadaje się do określonego zawodu, albo czy dwoje ludzi stworzy dobrą parę. Natomiast dwanaście szufladek serwowanych przez astrologów to - w najlepszym razie - kosztowna i niestosowna igraszka.

Powiedziałbym nawet, że lansowanie takiego podziału jest sprzeczne z ogólnie obowiązującymi obecnie poglądami i prawem dotyczącym dyskryminacji. Gazety przyzwyczajają swoich czytelników do myślenia o sobie, a także o swoich znajomych, jako o Rakach czy Wagach, czy którymkolwiek z 12 mitycznych znaków. Jeśli zastanowimy się nad tym przez chwilę, to czyż nie dojdziemy do wniosku, że nadawanie człowiekowi jakiejś etykietki nie przypomina ulegania stereotypom kulturowym, co dziś wielu z nas uważa za naganne? Mogę sobie wyobrazić taki oto gazetowy horoskop autorstwa Monthy Pythona:

 

Niemcy: W twojej naturze leży ciężka i systematyczna praca, co powinno ci pomóc w wypełnieniu dzisiejszych obowiązków. W stosunkach prywatnych będziesz musiał, zwłaszcza dziś wieczór, spróbować przezwyciężyć swą naturalną skłonność do wypełniania rozkazów.

Hiszpanie: Możesz mieć kłopot ze swą latynoską gorącą krwią, a więc uważaj, byś nie zrobił czegoś, czego później będziesz żałował. I jeśli w planach dzisiejszego wieczoru masz romantyczną randkę, to nie jedz, broń Boże, czosnku.


Chińczycy: Tajemniczość ma swe zalety, ale dziś może Cię ona przywieść do zguby...

Brytyjczycy: Twój hart ducha z pewnością pomaga Ci w interesach, ale spróbuj się czasem zrelaksować i pozwól sobie na odrobinę życia towarzyskiego.

 

Tak mógłby wyglądać cały zestaw horoskopów opartych na stereotypach narodowościowych. Niewątpliwie gazetowe horoskopy są mniej obraźliwe, w obu przypadkach mamy jednak do czynienia z uproszczoną klasyfikacją, dzieleniem ludzi na odrębne grupy, bez żadnych ku temu podstaw. Nawet gdyby istniały jakiekolwiek ślady prawidłowości statystycznych, to oba rodzaje dyskryminacji zachęcają do traktowania ludzi jako przedstawicieli określonych typów, a nie jako jednostki. Już dziś w rubrykach dla samotnych widuje się ogłoszenia: "Raki wykluczone" czy: "żadnych Byków". Oczywiście jeszcze gorsze byłyby dopiski typu: "Tylko nie czarni" czy: "Irlandczycy wykluczeni"; astrologiczne uprzedzenia nie są na szczęście konsekwentnie kierowane przeciwko jakimś wybranym znakom, ale reguła dyskryminującej stereotypizacji - przeciwna zasadzie uznawania ludzi za odrębne jednostki - jest taka sama.

Łatwo sobie wyobrazić smutne konsekwencje takich praktyk. Cały sens zamieszczania ogłoszeń w rubrykach samotnych serc polega na zwiększeniu szans na spotkanie potencjalnych partnerów seksualnych. (Rzeczywiście krąg znajomych z pracy i przyjaciół naszych przyjaciół często nie wystarcza i wymaga rozszerzenia). Tymczasem horoskopy skłaniają ludzi samotnych, których życie mogłaby odmienić wymarzona prawdziwa przyjaźń, by niefrasobliwie i bez żadnych racjonalnych podstaw odrzucili kandydaturę czasem nawet 11/12 całej populacji. A są to zwykle ludzie bardzo wrażliwi, którym należy pomóc, a nie wyprowadzać ich świadomie w pole.

Kilka lat temu jakiś przypadkowy dziennikarz, który akurat wyciągnął krótszą zapałkę i kazano mu napisać horoskop na dany dzień, zabawił się, wymyślając dla któregoś ze znaków taką oto przepowiednię: "Wszystkie zmartwienia zeszłego roku to nic w porównaniu z tym, co czeka cię dzisiaj". Astrologa zwolniono, kiedy centralę telefoniczną zablokowały masy telefonów od przerażonych czytelników - żałosne świadectwo wiary, jaką ludzie pokładają w astrologii.

Oprócz praw broniących przed dyskryminacją, mamy także przepisy chroniące nas przed producentami, którzy kłamią na temat swoich produktów. Na razie prawo nie zaangażowało się w obronę prawd dotyczących świata przyrody. Gdyby tak było, astrolodzy stanowiliby najlepszy przypadek. Twierdzą przecież, że potrafią przewidywać przyszłość oraz różne nasze ułomności, i biorą za to pieniądze. Chętnie też udzielają rad w kwestiach zawodowych. Gdyby jakaś firma farmaceutyczna sprzedawała pigułkę antykoncepcyjną, która nie miałaby najmniejszego wpływu na płodność, byłaby ścigana za oszustwo, a także pozywana do sądu przez kobiety, które zaszły w ciążę. Być może wydaję się przeczulony, ale naprawdę nie rozumiem, dlaczego nie aresztuje się zawodowych astrologów ani za oszustwa, ani za zachęcanie do dyskryminacji.

Londyński "Daily Telegraph" z 18 listopada 1997 roku doniósł, że poprzedniego dnia skazano na 18 miesięcy więzienia jakiegoś domorosłego egzorcystę, który namówił pewną naiwną nastolatkę do uprawiania z nim seksu pod pretekstem wypędzania z jej ciała złych duchów. Mężczyzna pokazał dziewczynie jakieś książki o chiromancji i magii, potem jej wmówił, że ktoś rzucił na nią "zły czar". Spryciarz wyjaśnił dziewczynie, że aby egzorcyzmy się udały, musi namaścić ją specjalnymi olejami. Nastolatka zgodziła się rozebrać. Potem, gdy powiedział, że aby "pozbyć się duchów", potrzebny jest stosunek płciowy, pozwoliła i na to. Opowiadam o tym, aby ukazać rodzaj społecznego rozdwojenia jaźni. Jeśli posyła się do więzienia człowieka za wykorzystanie naiwnej młodej kobiety, to dlaczego nie zrobić tego samego z astrologiem, który wyłudza pieniądze od swych naiwnych współobywateli? Czemu nie zaaresztować rozmaitych "jasnowidzów", którzy zgarniają od spółek naftowych niezłą część pieniędzy udziałowców za kosztowne "konsultacje" dotyczące miejsc odwiertów? I odwrotnie, jeśli uznajemy, że głupcy, jeśli zechcą, mają prawo wydawać pieniądze na szarlatanów, to dlaczego seksualny "egzorcysta" nie miałby zostać puszczony wolno? Mógłby skorzystać z podobnego rozumowania i twierdzić, że ta młoda kobieta miała prawo oddać swe ciało w ramach obrzędu rytualnego, w którego konieczność w tamtym momencie prawdziwie wierzyła.

Żadne prawa fizyczne nie uzasadniają twierdzenia, że położenie odległych ciał niebieskich w chwili czyichś narodzin może mieć jakikolwiek wpływ na naturę czy losy tej osoby. Oczywiście nie da się wykluczyć nieznanej dotąd formy fizycznych oddziaływań. Ale o to można by się martwić dopiero wtedy, gdyby ktoś udowodnił, że ruchy planet na tle gwiazdozbiorów rzeczywiście wywierają wpływ na nasze życie. Jak dotąd nie przedstawiono żadnych dowodów, które można by poddać odpowiedniej weryfikacji. Natomiast ogromna większość naukowych badań nad astrologią wykazała brak takich powiązań. Wyniki kilku (bardzo niewielu) badań wskazują na istnienie (niewielkiej) statystycznej korelacji między znakiem zodiaku a charakterem konkretnej osoby. Okazało się zresztą, że ma to interesujące wyjaśnienie. Często ludzie są tak dobrze zorientowani w zodiakalnych charakterystykach, że wiedzą, jakich cech się od nich oczekuje. Przejawiają oni zatem pewną skłonność do życia zgodnie z tymi oczekiwaniami - nieznaczną, ale wystarczającą, aby dawała korelację zaobserwowaną w trakcie analiz.

Najbardziej podstawowym sprawdzianem, który powinna przejść każda szanująca się metoda diagnozowania stanu rzeczy lub przepowiadania przyszłości, jest test wiarygodności. Nie chodzi w nim o to, czy metoda ta rzeczywiście się sprawdza, ale o to, czy różne stosujące ją osoby, którym przedstawiono te same dane (lub ta sama osoba, której przedstawiono identyczne dane dwukrotnie), dochodzą do takich samych wniosków. Chociaż nie wierzę, że astrologia ma sens, oczekiwałbym wysokiej zgodności w tak pomyślanym teście. Różni astrolodzy w końcu z pewnością korzystają z tych samych podręczników i nawet jeśli ich werdykty są błędne, to wydaje się, że stosowane przez nich metody powinny być przynajmniej na tyle usystematyzowane, by prowadzić do takich samych fałszywych wniosków. A jednak, jak dowiodły badania zespołu prowadzonego przez G. Deana, astrolodzy nie uzyskują nawet tego minimalnego i łatwego do osiągnięcia poziomu wiarygodności. I tak na przykład, kiedy poproszono różnych arbitrów o ocenę osób na podstawie wyników uzyskanych w odpowiednio skonstruowanym wywiadzie, współczynnik korelacji ocen był większy od 0,8 (współczynnik korelacji równy 1,0 świadczy o doskonałej zgodności, minus 1,0 odpowiada kompletnemu brakowi zgodności, 0,0 oznacza całkowitą przypadkowość lub brak jakiegokolwiek związku; 0,8 jest więc całkiem niezłym wynikiem). Tymczasem, jak wykazano w tych samych badaniach, współczynnik zgodności w wypadku astrologii był żałosny - wynosił zaledwie 0,1, podobnie zresztą jak przy chiromancji (0,11), i wskazywał na niemal całkowitą przypadkowość. Niezależnie od tego, jak bardzo mylą się astrolodzy, można by sądzić, że przynajmniej dla zachowania "branżowej" zgodności ich działania powinna charakteryzować spójność. Tymczasem wcale tak nie jest. Zresztą nie lepiej rzecz się ma w wypadku grafologii czy testu Rorschacha (opisywanie plam atramentowych).

Praca astrologa wymaga tak niewielkiego przygotowania i umiejętności, że zwykle zleca się ją mniej doświadczonym reporterom, którzy akurat nie mają nic innego do roboty. Dziennikarz Jan Moir tak relacjonuje na łamach "The Guardian" z dnia 6 października 1994 roku początki swojej kariery: "Moją pierwszą robotą dziennikarską było pisanie horoskopów dla różnych czasopism kobiecych. Zadanie to zawsze przydzielano najświeższemu dziennikarskiemu nabytkowi w redakcji. Klecenie przepowiedni było tak głupią i łatwą czynnością, że mógł temu podołać nawet ktoś równie zielony, jak ja". Podobnie było z pewnym sztukmistrzem z zamiłowania, Jamesem Randim. Będąc młodym człowiekiem, zaczął pod pseudonimem Zo-ran pracować jako astrolog w którymś z montrealskich dzienników. Metoda Randiego polegała na tym, że wycinał horoskopy ze starych numerów czasopism, mieszał je dokładnie w kapeluszu, po czym losowo przypisywał dwunastu znakom zodiaku i publikował jako własne "przepowiednie". Randi relacjonuje zasłyszaną przypadkowo rozmowę pary urzędniczek, które w czasie przerwy śniadaniowej niecierpliwie przeglądały w kawiarni kolumnę horoskopów Zo-rana:

Aż piszczały z radości, widząc swą przyszłość w tak różowych barwach! Kiedy je zagadnąłem, stwierdziły, że Zo-ran "wykazał się" zeszłego tygodnia. Nie powiedziałem im, że Zo-ran to właśnie ja [...] Całkiem interesujące były też reakcje listowne czytelników. I wystarczyły, abym stwierdził, że wielu ludzi zaakceptuje i potraktuje poważnie niemal wszystko, co powie ktoś, kogo uznają za obdarzonego zdolnościami nadprzyrodzonymi. Wtedy Zo-ran odwiesił na haczyk swoje nożyczki, odłożył kapelusz, w którym mieszał horoskopy, i wycofał się z interesu.
Flim-Flam (1992)
 

Sondaże dowodzą, że wielu ludzi czytających horoskopy wcale w nie nie wierzy. W ankietach powtarzają się oświadczenia, że ankietowani czytają te teksty tylko dla rozrywki (ich gust pod tym względem wyraźnie różni się od mojego). Znaczna część ludzi jednak wierzy i stara się dostosować swoje postępowanie do horoskopu. W takiej właśnie grupie znalazł się także, jak wynika z niepokojących, choć niewątpliwie prawdziwych doniesień, Ronald Reagan w czasie swojej prezydentury.


Dlaczego horoskopy w ogóle wywierają wrażenie? Przecież przepowiednie, a także opisy charakteru, są tak niewyraźne, nijakie i ogólnikowe, że pasują równie dobrze do każdego człowieka i do każdej sytuacji. Zwykle czyta się tylko własny horoskop. Gdyby poprosić ludzi o przeczytanie jedenastu pozostałych, ich podziw dla akuratności własnego z pewnością bardzo by zmalał. Poza tym ludzie zwracają uwagę przede wszystkim na to, co jest w nim trafne. Jeśli w horoskopie długim na pół kolumny znajdą jedno zdanie, które pasuje do nich jak ulał, zapamiętają to właśnie zdanie, a po pozostałych, mniej trafnych, ich wzrok się ledwie prześlizgnie. Nawet jeśli ktoś natknie się na uderzająco nieprawdziwą przepowiednię, to raczej uzna ją za ciekawe odstępstwo od reguły niż dowód, że wszystko to tylko głupie gadanie. David Bellamy, znany telewizyjny popularyzator nauki (bardzo zasłużony dla sprawy ochrony przyrody), wyznał w wywiadzie dla Radio Times (szacownego naówczas organu BBC), że choć w odniesieniu do pewnych spraw cechuje go "ostrożność Koziorożca", często jednak pochyla głowę i szarżuje niczym zwykły kozioł. Czyż to nie ciekawe? No cóż, śmiem sądzić, że stanowi to potwierdzenie tego, co zawsze powtarzam: Wyjątek potwierdza regułę! Bellamy z pewnością wie swoje, ale poddaje się powszechnej wśród ludzi wykształconych modzie, aby bawić się astrologią jako nieszkodliwą rozrywką. Lecz ja nie jestem pewien, czy jest ona naprawdę nieszkodliwa, i ciekawi mnie, czy ludzi, którzy mówią o niej jako o czymś zabawnym, rzeczywiście kiedykolwiek rozbawiła.

"Kobieta rodzi czterokilogramowe kocię" to typowy tytuł z gazety zwanej "Sunday Sport", która - jak jej amerykańskie odpowiedniki typu "National Enquirer" (o czteromilionowym nakładzie) - zajmuje się wyłącznie publikowaniem wyssanych z palca opowieści, podając je za prawdziwe. Kiedyś spotkałem osobę, która była pełnoetatowym wymyślaczem takich właśnie historii dla jakiegoś amerykańskiego czasopisma. Osoba ta powiedziała mi, że ona i jej koledzy prześcigali się w wymyślaniu jak największej bujdy. Okazało się zresztą, że współzawodnictwo takie nie ma specjalnego sensu, ponieważ nie istnieje chyba taka rzecz, w którą ludzie by nie uwierzyli, jeśli tylko zobaczą ją w druku.

Na innej stronie wspomnianego numeru "Sunday Sport" zamieścił artykuł o magiku, który nie mógł znieść ciągłego zrzędzenia żony i zmienił ją w królika. Obok stereotypu zrzędzącej żony pojawił się też wątek ksenofobiczny w tekście zatytułowanym "Szalony Grek zmienił chłopca w kebab". Inne historie mówiły o tym, że "Marilyn Monroe wróciła na świat w postaci sałaty" (opowieść tę uzupełniono zielonym zdjęciem oblicza amerykańskiej gwiazdy ekranu umieszczonym w samym środku główki sałaty) oraz że "Na Marsie zaobserwowano posąg Elvisa Presleya".


Co do Presleya, to kult tego piosenkarza w połączeniu z cennymi relikwiami w postaci ścinków paznokci, z jego podobiznami i całym ruchem pielgrzymkowym do miejsca pochówku, jest na dobrej drodze, by stworzyć nową religię. Ostatnio tylko został przytłumiony przez nowszy kult księżnej Diany. Ludzie ustawieni w wielotysięcznej kolejce, aby wpisać się do książki kondolencyjnej po śmierci księżnej w 1997 roku, donosili reporterom, że przez okno pałacowe przebijała wyraźnie jej twarz, jaśniejąca z portretu wiszącego na ścianie. Tak jak w wypadku Anioła z Mons, który ukazał się angielskim żołnierzom w najcięższych dla nich chwilach pierwszej wojny światowej, tak też i teraz niezliczone rzesze świadków "widziały" ducha Diany, a wieść o tym przebiegła lotem błyskawicy przez tłum żałobników, i tak już podekscytowanych tym, co wyczytali w popołudniówkach.Jeszcze silniej oddziałującym środkiem przekazu jest telewizja, a ostatnio ilość programów propagujących zjawiska paranormalne przybiera rozmiary epidemii. W telewizji brytyjskiej wystąpił pewien uzdrawiacz, który twierdził, że w jego ciele mieszka dusza zmarłego przed dwoma tysiącami lat lekarza Pawła z Judei. BBC bez cienia krytycyzmu poświęciła całe pół godziny na publiczne przedstawienie jego fantazji jako faktu. W jakiś czas potem, przy okazji Edynburskiego Festiwalu Telewizyjnego w 1996 roku starłem się z redaktorem odpowiedzialnym za ten program w publicznej debacie pod tytułem "Zaprzedani siłom nadprzyrodzonym". Głównym argumentem redaktora było to, że człowiek ów czynił dobrą robotę, uzdrawiając swoich pacjentów. Sprawiał wrażenie, że nic innego nie ma dla niego znaczenia. Kogo obchodzi, czy reinkarnacja jest możliwa, skoro uzdrowiciel rzeczywiście może nieco ulżyć swoim pacjentom? Dla mnie najcięższym ciosem była lista osób, którym BBC dziękowała za wskazówki, i jako osobę sprawującą pieczę nad całością umieściła na niej ni mniej ni więcej tylko... owego Pawła z Judei. Pokazywanie ludziom ekscentrycznego psychotyka czy nawet szalbierza to jedna sprawa. Być może jest to jakaś forma rozrywki, choć osobiście mam co do tego wątpliwości - podobnie jak do naigrawania się ze zniekształconych nieszczęśników w lunaparkach czy najnowszej amerykańskiej mody pokazywania gwałtownych scen małżeńskich w ramach programów telewizyjnych. Zupełnie inną sprawą jest podrywanie przez BBC swojej wieloletniej reputacji przez prezentowanie takich fantazji, by poprawić sobie wskaźniki oglądalności.

Tani, ale skuteczny sposób na zrobienie telewizji paranormalnej polega na zatrudnieniu pospolitych prestidigitatorów i systematycznym wmawianiu widzom, że ich sztuczki mają podłoże nadprzyrodzone. W dodatku, jakby na potwierdzenie niskiego mniemania o IQ audytorium, popisy takie podlegają dużo słabszej kontroli niźli widowiska z udziałem zwyczajnych magików. Prawdziwi magicy przynajmniej pokazują publiczności, że nie chowają nic w rękawach, a pod stolikiem nie ma żadnych kabli. Artysta z etykietką paranormalności nie czuje się natomiast zobowiązany nawet do tak elementarnych prób zachowania pozorów uczciwości.

Omówmy konkretny przypadek, na przykład pokaz telepatii w Carlton Television w serii Beyond Belief (Nie do wiary). Twórcą i prezenterem tej serii jest doskonale wszystkim znany z ekranu David Frost. Frost uznany został przez rząd za godnego tytułu szlacheckiego, który podniósł oczywiście jego uznanie w oczach telewidzów. W programie zaprezentowano dwójkę Izraelczyków, ojca i syna, przy czym syn miał zasłonięte oczy i "patrzył oczami ojca". Uruchamiano maszynę losującą i pojawiała się liczba. Ojciec wpatrywał się w nią intensywnie, nerwowo zaciskając i prostując palce, po czym pytał syna zduszonym okrzykiem, czy może podać odpowiedź. "Sądzę, że tak" - chrypiał syn i rzeczywiście odgadywał prawidłowo liczby losowane przez maszynę. Widownia szalała. Zadziwiające! I wszystko to działo się na żywo, naprawdę, nie była to żadna fikcja typu Archiwum X.

Ale cóż, chodziło tu przecież o stary i dość ograny trik, ulubiony w teatrzykach rewiowych, a korzeniami sięgający co najmniej 1784 roku, gdy żył niejaki signor Pinetti. Istnieje wiele prostych szyfrów, za pomocą których ojciec mógł przekazać informację o liczbie swojemu dobrze przeszkolonemu synowi. Sam niewinny zwrot: "Czy wiesz już, synu?" - jest jedną z takich możliwości. Zamiast gapić się z zachwytem, David Frost powinien był zakneblować ojca, tak jak zasłonił oczy synowi. Jedyną różnicą odróżniającą ten popis od zwykłych występów prestidigitatorskich było to, że etykietkę "nadprzyrodzoności" przydała mu szacowna Carlton Television.

Większość ludzi nie wie, w jaki sposób magicy robią swoje triki. Mnie samego sztuczki takie wprawiają w osłupienie. Nie mam pojęcia, skąd w cylindrach biorą się króliki i jak czarodzieje przecinają na pół skrzynie, nie zraniwszy pań, które w nich leżą. Jednakże wszyscy wiemy, że istnieje racjonalne wyjaśnienie każdej sztuczki, które magik mógłby nam przedstawić, ale zazwyczaj nie chce, co jest zresztą zrozumiałe. A zatem dlaczego mielibyśmy uważać za prawdziwy cud sztuczkę tego rzędu jedynie dlatego, że jakaś stacja telewizyjna nadaje jej miano "paranormalności"?

Bywają też artyści, którzy na przykład "wyczuwają", że ktoś na widowni ma ukochaną osobę o imieniu zaczynającym się na literę M, a ona z kolei miała kiedyś pekińczyka i niestety umarła z powodu jakiejś choroby związanej z klatką piersiową. Są to jasnowidze i media, którzy posiedli ponoć wiedzę "niemożliwą do osiągnięcia żadnym naturalnym sposobem". Nie mam tu miejsca, aby omawiać takie sprawy szczegółowo, ale jest to powszechnie znany trik, zwany przez prestidigitatorów cold reading. Stanowią one subtelną mieszaninę wiedzy na pewne tematy (wiele osób umiera na serce lub z powodu raka płuc) z tym, co uda się wyciągnąć od samych widzów (którzy nieświadomie odsłaniają się, gdy zbliżyć się do sedna sprawy). A wszystko to bywa wspomagane wielką gotowością całej widowni, która chce zauważać same "trafienia" i nie zwracać uwagi na "pudła". Specjaliści od cold reading mają też często swoich wywiadowców, którzy podsłuchują rozmowy wchodzących na salę widzów, czy nawet wypytują ludzi, a przed występem relacjonują zasłyszane wiadomości czarodziejowi.

Gdyby rzeczywiście ktoś zdołał zaprezentować przypadek telepatii (albo psychokinezy, reinkarnacji, perpetuum mobile czy czegoś w tym guście), to mielibyśmy do czynienia z odkryciem całkiem nowych praw, nieznanych dotychczas fizyce. Odkrywca dajmy na to nowego pola energetycznego, łączącego umysł z umysłem na zasadzie telepatii, czy też nowej siły sprawiającej, że przedmioty bez żadnych sztuczek same przesuwają się po stole, zasługiwałby na Nagrodę Nobla i prawdopodobnie by taką otrzymał. Gdyby się jednak było w posiadaniu podobnie rewolucyjnych tajemnic nauki, po cóż marnować je na popisy telewizyjne? Dlaczegoż nie udowodnić ich w sposób nie budzący wątpliwości i nie zdobyć sławy nowego Newtona? Oczywiście znamy odpowiedź. Po prostu nie da się tego zrobić. Bohaterzy takich występów bowiem to zwykli oszuści. Ale, dzięki naiwnym lub cynicznym producentom programów telewizyjnych, bogaci oszuści.

Należy dodać, że niektórzy spece od spraw nadprzyrodzonych potrafią okpić wielu naukowców. Wydaje się, że jedynymi ludźmi zdolnymi przejrzeć ich na wylot są inni iluzjoniści. Właśnie dlatego sławni parapsycholodzy i media zawsze wykręcają się od występów, gdy dotrze do nich wiadomość, że w pierwszym rzędzie widowni zasiadają zawodowi prestidigitatorzy. Różni znani iluzjoniści, na przykład James Randi z Ameryki i Ian Rowland z Wielkiej Brytanii, prezentują w czasie swoich przedstawień "cudowne" sztuczki sław w dziedzinie paranormalności, po czym wyjaśniają widowni, na czym polegał trik. Grupę Indyjskich Racjonalistów tworzą oddani sprawie młodzi iluzjoniści, którzy przemierzają wioski i demaskują tak zwanych "świętych mężów", dublując ich "cuda". Niestety, sporo ludzi nadal w nie wierzy, nawet kiedy sztuczka zostanie do końca wyjaśniona. Niektórzy posuwają się do rozpaczliwych prób uzasadniania swojej wiary, mówiąc: "W porządku, może Randi stosuje triki, ale to nie znaczy, że inni nie robią prawdziwych cudów". Ian Rowland ma na to wartą zapamiętania odpowiedź: "W porządku, ale jeśli robią cuda, to wybrali sobie bardzo trudną drogę".

Na oszukiwaniu naiwnych można zarobić duże pieniądze. Przeciętny iluzjonista ma zwykle niewielką szansę na wyrwanie się z kręgu przyjęć dla dzieci i występy w telewizji o ogólnokrajowym zasięgu. Jeśli jednak nazwie swoje triki pokazem sił nadprzyrodzonych - o, to co innego. Stacje telewizyjne chętnie współpracują w dziedzinie okłamywania. To przecież znakomicie podnosi oglądalność. Zamiast grzecznościowo przyklasnąć na widok fachowo wykonanej sztuczki magicznej, prezenterzy telewizyjni wpatrują się w nie w dramatycznym napięciu, każąc widzom wierzyć, że są świadkami przekraczania praw fizyki. Kiedy indziej poruszeni ludzie opowiadają o duchach i nawiedzonych domach. A producenci telewizyjni, zamiast wysłać ich do dobrego psychiatry, angażują ich bez zmrużenia oka i jeszcze zatrudniają aktorów, by przedstawili teatralną rekonstrukcję tych urojeń, oczywiście z łatwym do przewidzenia efektem wywieranym na łatwowiernym szerokim audytorium.

Obawiam się, że mogę zostać źle zrozumiany, dlatego ważne jest, bym stawił czoło temu niebezpieczeństwu. Zbyt łatwo byłoby po prostu twierdzić - bez żadnej dyskusji - że nie istnieje nic poza współczesną wiedzą naukową, że astrologia i tym podobne strachy to banialuki, bo nauka nie znajduje dla nich wyjaśnienia. Czy rzeczywiście to takie oczywiste, iż astrologia jest stertą bzdur? Skąd mam pewność, że kobieta z artykułu "Sunday Sport" nie urodziła czterokilogramowego kocięcia? Skąd owo przekonanie, że Elvis Presley nie zmartwychwstał w chwale i nie pozostawił po sobie pustego grobu? Przecież zdarzają się jeszcze dziwniejsze rzeczy! Czy też, mówiąc precyzyjniej, rzeczy, które dla nas są chlebem powszednim, takie jak radio, naszym przodkom na pewno wydałyby się równie podejrzane, jak wizyta duchów. Dla nas telefon komórkowy jest tylko uciążliwością podczas podróżowania pociągiem. Jednak ludziom żyjącym w XIX wieku, kiedy same pociągi były nowością, przenośny telefon wydałby się czystą magią! Jak powiedział Arthur C. Clarke, znakomity autor książek fantastycznonaukowych i orędownik nieograniczonych możliwości nauki i techniki: "Każda wystarczająco zaawansowana technika wydaje się magią". Jest to tak zwane trzecie prawo Clarke'a i jeszcze do niego powrócę.

William Thomson, pierwszy lord Kelvin, był jednym z najznakomitszych i najbardziej wpływowych fizyków XIX wieku. Należał do zdecydowanych przeciwników teorii Darwina, ponieważ "dowiódł" z wielką powagą, ale i z jeszcze większym, jak dziś wiadomo, błędem, że Ziemia jest zbyt młoda, aby mogła na niej zajść ewolucja. Jemu też przypisuje się następujące trzy pełne przekonania przepowiednie: "Radio nie ma przyszłości"; "Skonstruowanie maszyn latających cięższych od powietrza jest niemożliwe"; "Przyszłość pokaże, że promienie X to mistyfikacja". Oto człowiek, który posunął się w swym sceptycyzmie tak daleko, że zasłużył na śmieszność w oczach przyszłych pokoleń. Arthur C. Clarke przytacza w swojej wizjonerskiej książce Profiles of the Future (Profile przyszłości, 1982) podobne opowieści i ostrzeżenia przed niebezpieczeństwami, jakie niesie dogmatyczny sceptycyzm. Kiedy Edison obwieścił w 1878 roku, że pracuje nad oświetleniem elektrycznym, brytyjski parlament powołał specjalną komisję, której celem było zbadanie, czy jego prace mają w ogóle jakikolwiek sens. Komisja ekspertów stwierdziła, że fantastyczny pomysł wynalazcy (który dziś znamy pod mianem żarówki) jest "dobry dla naszych przyjaciół zza Atlantyku. [...] niewart jednak uwagi ludzi praktycznych i mających poważny stosunek do nauki".

Aby nie zabrzmiało to jak seria dowcipów o Anglikach, Clarke przytacza też wypowiedzi dwóch znakomitych uczonych amerykańskich na temat aeroplanów. Astronom Simon Newcomb miał pecha, wygłaszając następującą opinię tuż przed wspaniałym wyczynem braci Wright w 1903 roku:

Dowody na to, że nie ma takich znanych substancji, rodzajów maszynerii, a wreszcie rodzajów energii, które dałyby w połączeniu praktyczną maszynę, zdolną przenosić ludzi drogą powietrzną na dłuższym dystansie, wydają się autorowi tych słów na tyle pewne, na ile możliwe jest dowodzenie jakichkolwiek praw fizycznych.

Inny znany amerykański astronom William Henry Pickering oświadczył, że choć skonstruowanie maszyn latających cięższych od powietrza jest możliwe (musiał tak powiedzieć, bowiem Wrightowie mieli już za sobą swój sławny lot), to jednak nigdy nie będą one miały żadnego praktycznego znaczenia:

W popularnych wizjach jawią się ludziom olbrzymie latające machiny, które w zawrotnym tempie miałyby przemierzać Atlantyk, niosąc na swym pokładzie niezliczoną liczbę pasażerów, niczym nowoczesne parowce [...] Wydaje się, że całkiem bezpiecznie można powiedzieć, iż takie pomysły muszą pozostać w sferze fantazji, gdyż nawet jeśli machina latająca mogła przebyć ocean z jednym czy dwoma pasażerami, to i tak koszty tego byłyby niezwykle wysokie [...] Innym rozpowszechnionym błędnym przekonaniem jest to, że można by w ten sposób osiągać wielkie prędkości.

Pickering brnie dalej, "dowodząc" na podstawie autorytatywnych kalkulacji skutków oporu powietrza, że aeroplan w gruncie rzeczy nigdy nie osiągnie prędkości większej niż pociągi pospieszne. Całkiem znajomo zatem brzmi uwaga Thomasa J. Watsona, szefa IBM, jaką uczynił w 1943 roku: "Myślę, że istnieje rynek na co najwyżej pięć komputerów". Przywoływanie jej tutaj jest jednak trochę wobec niego krzywdzące. Watson sądził, że komputery będą coraz większe - i pod tym względem oczywiście się mylił - ale nigdy nie umniejszał potencjalnego znaczenia komputerów w przyszłości tak, jak Kelvin i inni zdyskwalifikowali możliwość podróży powietrznych.

Podobne historie o znanych ludziach, którzy potknęli się na jakimś kategorycznym oświadczeniu, są oczywiście poważnym ostrzeżeniem przed niebezpieczeństwem nadgorliwego sceptycyzmu. Dogmatyczne niedowiarstwo w stosunku do wszystkiego, co wydaje się obce lub niewytłumaczalne, nie jest cnotą. Jaka jest zatem różnica między takim sceptycyzmem a moją własną, otwarcie wyznawaną niewiarą w astrologię, reinkarnację i zmartwychwstanie Elvisa Presleya? Po czym poznać usprawiedliwiony sceptycyzm i jak odróżnić go od dogmatycznej, nietolerancyjnej krótkowzroczności?

Zastanówmy się chwilę nad rozmaitością opowieści, których dostarczają ludzie, i ustalmy, na ile sceptycznie powinniśmy się do nich odnosić. Na najniższym poziomie znajdują się opowieści, które mogą być prawdziwe, ale nie muszą, nie mamy jednak większego powodu, aby w nie wątpić. W Men at Arms (1952) Evelyna Waugha bohater komiczny o imieniu Apthorpe często opowiada narratorowi, Guyowi Crouchbackowi, o swoich dwóch ciotkach, jednej mieszkającej w Peterborough i drugiej z Tunbridge Wells. Na łożu śmierci Apthorpe wyznaje, że właściwie miał tylko jedną ciotkę. Guy Crouchback pyta którą - tę z Peterborough czy z Tunbridge Wells? "Oczywiście, tę z Peterborough" - pada odpowiedź. "Na pewno mnie teraz nabierasz?". "To prawda, nabrałem cię. Ale żart był niezły, prawda?".

Nie, żart Apthorpe'a wcale nie był "niezły", ale właśnie dzięki niemu Evelyn Waugh bawi nas kosztem swego bohatera. Bez wątpienia w miasteczku takim jak Peterborough mieszka wiele starszych dam, a zatem jeśli ktoś mówi, że ma tam ciotkę, to nie widzimy żadnego powodu, aby mu nie wierzyć. Jeżeli nie ma jakiegoś szczególnego powodu do kł...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin