Deveraux Jude - Przeznaczenie.doc

(1652 KB) Pobierz

 

 

 

Jude Deveraux

 

 

PRZEZNACZENIE

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


Część pierwsza

1

Nowy Jork, 1994

„Nie możesz być szczęśliwa w tym życiu, ponieważ nie załatwiłaś wszytkiego, co powinnaś załatwić, w poprzednich wcieleniach".

Co pomyślelibyście, gdyby ktoś wam tak powiedział?

Zapewne: „Beznadziejna sprawa, po co wobec tego się męczyć?" Prawda? Albo raczej: „Ta kobieta ma nie po kolei. Trzeba szybko zbierać manele i uciekać"?.

A może tak jak ja pomyślelibyście: „Mam temat! Wszyscy teraz podniecają się podróżami w czasie, ale nikt tego nie robi, więc jeśli wypytam tę kobietę, to może dowiem się od niej tyle, żeby starczyło na książkę".

To właśnie pomyślałam, gdy poznałam Norę, ponieważ jestem ciałem i duszą oddana pisaniu. Nie ma we mnie ani jednej komórki, która nie jest nastrojona tak, by wszystko można było wykorzystać w książce.

Ludzie nieustannie pytają mnie, jak zostałam pisarką. Chciałabym mieć odpowiedź, która by ich zadowoliła. Chciałabym móc powiedzieć, że szłam przez cudowną, bujną łąkę pełną niebieskich kwiatków, gdy nagle piękność w srebrnej sukni zdzieliła mnie różdżką po głowie i powiedziała czarownym głosem:

- Daruję ci talent pisarski. Bierz go i pisz.

Ludzie najchętniej słyszeliby, zdaje się, że zostałam powołana niczym prorok. Ale tak to już jest, że gdziekolwiek czyta się o prorokach, ci zawsze krzyczą do Boga: „O Panie, dlaczego ja?" Czasem myślę, że takie powołanie nie jest darem, lecz przekleństwem.

W każdym razie właśnie wytłumaczyłam wam, dlaczego jestem pisarką. Dla mnie wszystko staje się opowieścią. Absolutnie wszystko. Widzę coś, słyszę, czytam, i natychmiast w moim mózgu zaczyna się układać opowieść.

Jestem urodzonym opowiadaczem. Gdy ludzie chcą wiedzieć, jak zostałam pisarką, mam ochotę natychmiast odwzajemnić im się pytaniem: „A co wy macie w głowach zamiast opowieści? O czym myślicie, słuchając przeraźliwie nudnego przemówienia? Prowadząc samochód? Po raz szósty tego samego dnia wkładając do pralki bieliznę?" Dla mnie to właśnie jest prawdziwa tajemnica życia. Wiem, czym jest wypełniona moja głowa, ale co jest w głowach innych ludzi, jeśli nie opowieści?

Tak czy owak, teraz gdy jestem pisarką co się zowie (a to znaczy, że nie potrzebuję ubocznego zajęcia, żeby opłacić rachunki), rozumiem, że my, pisarze, tworzymy mały klub, któremu podobno jesteśmy winni lojalność. W porównaniu z tym obowiązkiem przysięga Hipokratesa jest niczym.

Nie chcę stracić członkostwa w klubie, więc powiem to, co powinnam. Praca jest cholernie ciężka. Co kiedyś ktoś powiedział o  wypruwaniu sobie żył i pisaniu własną krwią? Mniejsza o to, w każdym razie powiedział prawdę. Pisanie jest naprawdę mozolną pracą. Jejku, daję słowo, że siedzę na pupie od sześciu do dziesięciu godzin dziennie. Chodzę w kółko po pokoju, rozmyślając, co dalej. I mam wydawcę, który przysyła mi kwiaty i pieniądze za każdym razem, gdy oddam mu książkę.

No, no, czyżby to zabrzmiało tak, że pisarz cierpi bardziej niż, powiedzmy, sekretarka? Sekretarka musi wstać, gdy zadzwoni budzik (ja budzę się wtedy, kiedy mi wygodnie), wyprawić z domu dzieciaki i chłopa, potem spełniać zachcianki szefa, który nigdy jej nie chwali, a jeszcze potem odpracować drugą zmianę po powrocie do domu. I nikt nigdy nie powie: „Ooo, jesteś sekretarką! Jak się zostaje sekretarką?"

Przypuszczam, że każdy robi to, co umie. Jeśli umiesz prowadzić ciężarówkę, zostajesz kierowcą. Jeśli umiesz powoli zadręczać ludzi, zostajesz prawnikiem. Jeśli masz w głowie opowieści, po prostu je spisujesz. Dla mnie bycie pisarzem jest takim samym -i dalece mniej ważnym - zawodem, jak wiele innych. Mam jednak wrażenie, że świat się ze mną nie zgadza i już dawno ustalił, że pisarze są mądrzejsi, bystrzejsi, bardziej oświeceni i w ogóle „bardziej" niż inni ludzie, należy więc traktować ich z podziwem i szacunkiem.

Moim zdaniem, powinniśmy ustanowić Krajową Loterię Zawodów. Co roku wyciągałoby się z kapelusza nazwy mniej więcej dziesięciu zawodów i przez cały rok wszystkie możliwe pochwały spływałyby na ludzi, którzy je uprawiają. Mieliby swoje listy bestsellerów, korespondencję od fanów, udzielanie autografów i nawet kogoś w rodzaju wydawcy, kto by ich dopieszczał i obdarowywał.

Widzicie? Znowu zaczynam snuć opowieść. Dajcie mi klawiaturę, i już nie mogę przestać.

Skoro jednak o tych dziesięciu zawodach mowa, chcę wyraźnie stwierdzić, że istnieje jedna „profesja", która jest zbyt paskudna, by włączyć ją do loterii. Chodzi o recenzentów książek. A szczególnie recenzentów romansów.

Może jedno powinnam powiedzieć wam od razu, żebyście mogli przerwać czytanie tej książki, jeśli poczuliście się obrażeni. Jestem autorką romansów.

Stało się, klamka zapadła. Wszyscy już to wiedzą. Mimo wszelkich radości, jakich doświadczam w życiu, jedna jego strona jest wyjątkowo przykra. Wręcz okropna. Myślę o stosunku świata do romansów - do książek, ich czytelników, a przede wszystkim do autorów!

Czy świat nie jest dziwacznym miejscem? W programie Oprah Winfrey widziałam mężczyznę, który się przyznał, że kilkakrotnie uprawiał z córką - kiedy była dzieckiem - seks. Prawie każdy aktor i piosenkarz opowiada na prawo i lewo, że próbował już chyba wszystkich znanych narkotyków i skrzywdził albo wykreślił ze swojego życia mnóstwo ludzi.

I co otrzymują w zamian ci, którzy się przyznają do takich rzeczy? Wyrazy miłości, ot co. Miłości, zrozumienia i współczucia. Mniejsza o to, jestem, kim jestem, i co robię? Piszę zabawne, romantyczne opowiastki o mężczyznach i kobietach, którzy się w sobie zakochują. Największym szaleństwem ich życia jest zrobienie dziecka albo czasem parki. Nie ma mowy o narkotykach. O kazirodztwie. Nikt nikogo nie gotuje żywcem i nie znęca się nad tym drugim w wyszukany sposób. Nie ma tam nawet ludzi knujących wyrafinowane morderstwa. Wymyślam po prostu opowiastki o naszym największym marzeniu: o tym, by mieć kogoś kochanego, kto odwzajemnia nasze uczucie.

Wydaje wam się pewnie, że sama myśl o autorce romansów przywołuje uśmiech na usta ludzi. Och, jak to miło być zakochanym. Kochać się. Śmiać. Całować.

Ale nie.

Z mojego punktu widzenia świat stoi na głowie, toteż romanse i ich autorów wyśmiewa się, wygwizduje i w ogóle opluwa. Z jakich powodów? Do moich ulubionych należy ten, że kobiety, które czytają romanse, mogą stracić kontakt z rzeczywistością i wyobrazić sobie, że mężczyzna ocali je przed Życiem. Według tej teorii kobiety są dostatecznie głupie, by nie umieć odróżnić fikcji od rzeczywistości. A czy ktokolwiek się obawia, że mężczyźni, którzy naczytają się szpiegowskich dreszczowców, zaczną ścigać sąsiadów z pistoletem maszynowym w ręce? Nie przypominam sobie takiej sytuacji. Nie przypominam sobie też, by jakiekolwiek wątpliwości budziły kryminały i fantastyka. Wygląda na to, że jedynie starym, tępym babom może się marzyć ocalenie przez olśniewająco przystojnego, czułego i oddanego mężczyznę. Kochani, gdyby jakakolwiek kobieta naprawdę sądziła, że ocali ją olśniewający mężczyzna, to romanse nie stanowiłyby czterdziestu procent publikacji na rynku wydawniczym.

Wróćmy jednak do recenzentów.

Ci bystrzy młodzi ludzie kończą college pełni marzeń o współpracy z czasopismem cieszącym się renomą wśród intelektualistów i cóż się z nimi dzieje? Jakiś staruszek, któremu już nie w głowie kariera, postanawia dać pętakowi lekcję życia, więc przydziela mu najgorszą pańszczyznę w branży: recenzowanie romansów!

Zgadnijcie proszę, na kim wyładowuje swoją furię nasz świeżo upieczony absolwencik. Za osiemdziesiąt tysięcy dolców, wydanych na edukację, dostał do przeczytania książkę, na której okładce widnieje karmiąca matka (skojarzenie pochodzi od rozmiarów wiecie czego i stanika, który wyraźnie ma się ku spadnięciu). Pytanie konkursowe: jak sądzicie, czy takie okładki są wymysłem mężczyzny, czy kobiety?

Tak czy owak, ów młody człowiek odgrywa się na mnie, autorce romansów. Istocie najniższego gatunku. Gosposi domowej z tłustym bankowym kontem. Reguła numer jeden przy recenzowaniu romansów brzmi: porównaj ocenianą książkę z najlepszą książką, jaką zdarzyło ci się czytać. Jeśli nie dorównuje poziomem powieściom Jane Austen, wykorzystaj część swych umiejętności - wartych przynajmniej osiemdziesiąt tysięcy dolców - i schłoszcz autorkę z przykładną brutalnością. Jeśli mimo wszystko popełnisz fatalny błąd i książka ci się spodoba, napisz coś w rodzaju: „Czytelniczki Hayden Lane będą zachwycone". Cokolwiek robisz, nie wychylaj się i nie pisz, że książka ci się spodobała. Jeśli ktokolwiek weźmie cię za miłośnika romansów, nigdy nie dostaniesz awansu na recenzenta „dobrych" książek.

Tylko co to wszystko ma wspólnego z poprzednimi wcieleniami? Okazuje się, że wszystko, bo, rozumiecie, mam trzydzieści dziewięć lat. Jeszcze trochę i stuknie mi czwarty krzyżyk, próbuję więc dowiedzieć się czegoś o swoim życiu. Czasem zdaje mi się, że pytanie, jak zostałam pisarką, jest dla mnie intrygujące nie mniej niż dla moich czytelniczek. Co sprawia, że dziś jesteśmy tym, kim jesteśmy?

W gruncie rzeczy najbardziej interesującym przedmiotem analizy są ludzie. Dlaczego kobieta widziana na ulicy ubiera się z wojskową dokładnością? Dlaczego ktoś ma lęk przed nożami, ogniem albo wysokością? Skąd się bierze to, że niektórzy ludzie boją się opuścić swój dom?

Istnieje, oczywiście, teoria, że wszystkie lęki przeżywane w dorosłym życiu są spowodowane strasznymi wydarzeniami w dzieciństwie, zwłaszcza takimi, których się nie pamięta, dzięki czemu terapeuta, pomagając wam przypomnieć sobie tę okropność, może się z wami spotkać setki razy i wystawić rachunki na tysiące dolarów. Wskutek tego po skończonej terapii jesteście biedniejsi i macie jeszcze więcej przykrych wspomnień niż przedtem.

Kiedyś, w złym okresie swego życia (a jaki może być powód „złego okresu" w życiu kobiety, jeśli nie mężczyzna?), poszłam do terapeutki. Powiedziała mi, że mam w głowie tyle różnych opowieści, bo chciałam iść do łóżka ze swoim ojcem. Gdy wreszcie odzyskałam głos po tym stwierdzeniu, wyraziłam zdecydowany sprzeciw:

-  Wcale nie chciałam iść do łóżka z ojcem!

-  Aha - stwierdziła spokojnie terapeutka. - To znaczy, że stłumiłaś popęd.

Zrozumiawszy, że nie mam szans na zwycięstwo - a wygrywanie zawsze było dla mnie ważne - więcej jej nie odwiedziłam.

Próbuję jednak dociec, dlaczego piszę i dlaczego piszę to, co piszę. Bo rozumiecie, wszyscy pisarze pragną jednego. Nieśmiertelności. Właśnie dlatego jesteśmy tacy próżni i liczymy, że ktoś zechce przeczytać to, co przelewamy na papier. My, pisarze, słyszymy o Marku Twainie umierającym w biedzie i nie współczujemy mu ani trochę, ponieważ poczciwy staruszek osiągnął cel. Będzie żył wiecznie. Nasze rodziny bez wątpienia wolałyby, żebyśmy zarobili pisaniem mnóstwo pieniędzy, ale my, pisarze, zawsze przedłożylibyśmy miejsce w historii nad bogactwo.

W tym kłopot. Nie zdarza się, żeby do człowieka przyfrunął na różowej chmurze ktoś z podkładką do pisania w ręce i powiedział: „Dajemy ci pisarski talent. Czy wolisz taki, na który wszyscy kręcą nosem, czy raczej taki, który zapewnia sławę po śmierci?". Talent to nie jest używany samochód. Nie możesz go zwrócić, jeśli ci się nie podoba. Nie możesz powiedzieć: „Zamienię go na model Edith Wharton".

Mnie trafił się talent do pisania romansów, które są wyśmiewane i ośmieszane. W każdym filmie, jeśli reżyser chce pokazać, że postać kobieca jest głupia, wkłada jej w ręce romans.

Mimo wszystko dawno już uznałam, że cieszę się z jakiegokolwiek talentu. Ci, którzy umieją, robią coś, ci, którzy nie umieją, recenzują. Anthony Trollope powiedział: „Tylko cymbał pisze dla wszystkiego oprócz pieniędzy" albo jakoś podobnie. W każdym razie to prawda. Nie możesz usiąść przy komputerze i powiedzieć: „Teraz napiszę książkę, która da mi miejsce w historii". Nie tak to działa. Nie ty decydujesz, co po tobie zostanie, tylko inni ludzie.

Tak czy owak, nie przestaję się zastanawiać, jak zaczęłam pisać romanse, i wciąż wracam wspomnieniami do dawnych lat, żeby odkryć, co skłoniło mnie do takiego wyboru.

Zresztą chciałabym wiedzieć, dlaczego stałam się taka, jaka jestem, pod każdym względem.

Zanim skończyłam siedem lat, byłam najszczęśliwszym dzieckiem na świecie. Mieszkałam z rodzicami i siostrą, a w sąsiedztwie mieliśmy dwa domy, w których mieszkało mnóstwo ludzi: kuzyni, ciotki, wujowie i dwa zestawy dziadków. To był istny raj. Wiodłam prym w grupce rówieśników, rządziłam wszystkimi dookoła, mówiąc im, co i jak mają robić. Moje twórcze zapędy były doceniane.

No, może nie zawsze.

Kiedyś zobaczyłam, jak babka ukręca łeb kurczęciu, więc powiedziałam kuzynce, że musimy pomóc babci. Nie minęło wiele czasu i miałyśmy między podrapanymi kolanami po kurczaku, potem po następnym i ukręcałyśmy, ukręcałyśmy, ukręcałyśmy. Gdy babka wyniosła na dwór pranie do rozwieszenia, zobaczyła wszystkie swoje kurczaki zataczające się po podwórzu z głowami przechylonymi na bok. Wspominając to zdarzenie i gwałtowną naturę babki, sama nie wiem, w jaki sposób pozostałyśmy wtedy z kuzynką przy życiu.

Wkrótce jednak te cudowne lata dobiegły końca, moja matka uznała bowiem, że ma dość powszechnie znanego wybuchowego usposobienia babki. Pewnego brzemiennnego w skutki dnia matka (która swoim uporem była w stanie zmóc człowieka każdego usposobienia) oznajmiła ojcu, że kupiła działkę i zamierza postawić na niej dom. W rodzinie zwykliśmy udawać, że to ojciec ustanawia reguły. Myślę jednak, że ustanowiona przezeń reguła brzmiała: „Dajcie mamie, czego chce, bo inaczej zamieni nasze życie w piekło". Cokolwiek myślał, nie był taki głupi, żeby się sprzeciwiać matce, gdy patrzyła na niego w taki sposób jak wtedy.

Zresztą bez względu na filozofię jego zachowania wynik był ściśle określony: przeprowadziliśmy się. W ciągu jednego dnia straciłam wszystkich kuzynów i dziadków. Straciłam kurczęta, krowy i oposa, mieszkającego w beczce w stodole. Straciłam krzaki jeżyn, z których przełaziły na mnie czerwone, dotkliwie gryzące robaczki, i straciłam możliwość wspinania się na jabłonie. W ciągu jednego dnia z pani na włościach i bardzo ważnej osobistości stałam się dzieckiem, które trzeba utrzymać w ryzach. Wystarczyło kilka godzin, by pasjonujące życie, jakie dotąd wiodłam, stało się niewyobrażalną nudą. Moja matka i siostra były ulepione z tej samej gliny. Były dobre. Dobre, dobre i dobre.

Cóż jest bardziej nużącego niż dobroć? Matka zawsze mówiła: „Nie jedz za dużo czekolady, bo się pochorujesz" albo „Nie mogę teraz na to popatrzeć, bo jestem zajęta", albo „Hayden, nie czytaj teraz książki, nie skończyłaś sprzątać w łazience". Tak było bez przerwy. Wszystko miało swój czas. Jeśli jednak dobrze pamiętam, czas żywiołowej spontaniczności nie nadszedł nigdy.

Czy nie jest tak, że ludzie zawsze chcą robić nie to, co należałoby robić zgodnie z planem? Czy tylko ja jedna chciałam jeść tyle czekolady, ile tylko zmieści się w brzuchu, i niech diabli porwą konsekwencje.

Dziś myślę, że niektórzy ludzie boją się łamać zasady. Może po prostu obawiają się, że jeśli je złamią, to przestaną nad sobą panować i staną się kimś strasznym. Moja matka, na przykład, stałaby się kobietą, która ma brudną podłogę w łazience.

Cokolwiek jednak za tym się kryło, wynik był jeden: wsadzono mnie pod klosz i zostałam całkiem sama. Musiałam pamiętać o tym, żeby siedzieć prosto, chodzić powoli i nigdy, pod żadnym pozorem, nie grzeszyć hałaśliwością. Starałam się, ale trudno nad sobą panować, gdy jest się dzieckiem. Podejrzewam, że musiałam mieć niejedno potknięcie, bo zdanie „Wiesz, jaka jesteś" słyszałam miliony razy. Czasem mam wrażenie, że rodzice trzymali mnie pod ścisłą kontrolą dwadzieścia cztery godziny na dobę, ponieważ byli przekonani, że inaczej całkiem stracę hamulce. Może, na przykład, zacznę jeść czekoladę i śmiać się, i nigdy nie przestanę. A może się bali, że jeśli pozwolą mi być sobą, nie będą mnie mogli ponownie okiełznać.

Teraz, gdy jestem już dorosła i wiem wszystko o dorosłych sprawach (mhm, jasne), wiem też, że moi rodzice nie byli twórczy, a ja byłam. Gdy kupowali coś, co należało złożyć, czytali instrukcję na opakowaniu i składali rzecz tak, jak życzył sobie wytwórca. Ja natomiast miałam przeświadczenie, że czytanie instrukcji jest swoistym oszustwem. A jeśli nie mogłam czegoś bez trudu złożyć, w naturalnym odruchu zaczynałam ćwiczyć skoki na pudełku, powtarzając pod nosem wszystkie znane mi brzydkie słowa, których na szczęście nie było wiele.

Karą za tratowanie pudełka lub jakiekolwiek inne pogwałcenie spokoju domowego była przemowa „dla mojego własnego dobra". Nigdy w życiu nie zrozumiałam tego zdania. Kiedy coś jest „dla twojego własnego dobra", zawsze, absolutnie zawsze, znaczy to, że ktoś usiłuje cię zmusić do otwartego uznania swojej władzy. Jak więc przeżyłam z tymi mordercami ducha? Jak przeżyłam ciąganie do kaznodziei, który rozmawiał ze mną, ponieważ byłam „inna"? Jak przeżyłam wysłuchiwanie rozmów matki z krewnymi, gdy ich pytała, czy mają pojęcie, co ma ze mną „zrobić".

Robiłam, co mogłam, to znaczy uciekałam w świat fantazji.

Nałogowo czytałam. Gdy matka kazała mi odkurzać sypialnię, którą dzieliłam z siostrą, bardziej ją interesowało, ile czasu na to poświęcam, niż jaki jest stan podłogi po sprzątaniu. Zawsze sprawdzała tylko, czy żarówki są idealnie przezroczyste, nauczyłam się więc, że czyszczę żarówki, a potem zamykam się w szafie Z książką i odkurzaczem, by przez trzy kwadranse oddawać się lekturze. Ponieważ matka miała uszy nietoperza i musiałam pamiętać, żeby od czasu do czasu na chwilę wyłączać ssanie, siedząc, przykładałam koniec ssącej rury do różnych części twarzy. Ssałam i czytałam, ssałam i czytałam. Nauczyłam się też, że końcówka węża musi być czysta, bo inaczej ma się brudną twarz i wtedy matka zarządza prawdziwe sprzątanie pokoju. Tfu! Było nie było, nauczyłam się robić uniki wobec wymogów etycznych panujących w domu matki - opartych na zasadzie pracuj, pracuj, pracuj, czyść, czyść czyść - i miałam w ten sposób , czas na uwielbiane książki. Nie czytywałam wtedy powieści. Czytałam o bohaterach, o kobietach i mężczyznach, którzy dokonywali wielkich czynów.

Byli wśród nich pionier migracji ku zachodniemu wybrzeżu, Daniel Boone, i pilotka, Jackie Cochran, był, och, łza się w oku kreci, pisarz i podróżnik, kapitan sir Richard Francis Burton. Była najwspanialsza królowa, jaka kiedykolwiek żyła, Elżbieta I, i były też dziewczęta ubierające się jak chłopcy, które zostawały szpiegami. Och, ta lista nie miała końca.

Wówczas nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale było to po prostu zbieranie materiałów do książek. Tak, właśnie zbierałam materiały. Teraz dostaję listy od czytelniczek, które pytają z podziwem: „Jak się pani udaje zdobyć tyle wiadomości, by napisać powieść historyczną?" Popatrzmy, jak to się ma do rzeczywistości. O zbieranie materiałów do romansu pytała mnie listownie pewna kobieta, która pracuje etatowo i ma troje szkrabów w domu. Ze swej strony chętnie bym ją zapytała, jak udaje jej się przeżyć jeden dzień.

A tłumaczę się tak przed wami ze swojego życia, moi czytelnicy, chyba po to, by was przekonać, że jestem normalną, zdrową na umyśle osobą, ponieważ to, co się stało w moim życiu, nie jest normalne i być może nawet kłóci się z pojęciem zdrowego umysłu.

Bo zakochałam się w postaci ze swojej książki.

Zanim zaczęłam pisać powieść pod tytułem „Na zawsze", uważałam się za całkiem zrównoważoną osobę. To prawda, że zawsze kłębiły mi się w głowie różne opowieści, ale z mojego punktu widzenia ludzie, którym się to nie zdarza, wiele tracą.

W każdym razie myślałam, że jestem osobą szczęśliwą i stosunkowo dobrze przystosowaną do życia. Miałam trzydzieści siedem lat, sukcesy zawodowe, przyjaciół, a co najważniejsze, poznałam Wspaniałego mężczyznę imieniem Steven.

Steve był ucieleśnieniem marzeń: inteligentny, dowcipny, utalentowany, czuły. Gdybym sama go wymyśliła, nie zrobiłabym tego lepiej. Co więcej, Steve mnie uwielbiał. Śmiał się ze wszystkich moich dowcipów, uważał, że jestem piękna i bystra. Sami możecie sobie wyobrazić, jak idealnie układało się nasze życie. Nie było wątpliwości co do tego, że wreszcie chcę wyjść za mąż. Gdy Steve oświadczył mi się w dwukółce wiozącej nas po Central Parku, zarzuciłam mu ramiona na szyję i zawołałam „Tak, tak, tak!" z takim entuzjazmem, że aż wprawiłam go w zakłopotanie.

Ale tamtej nocy, która w rzeczywistości była już niedzielnym świtem, zbudziłam się o trzeciej, mając w głowie POMYSŁ. To było dla mnie niezwykłe. Gdy zaczynałam karierę, pomysły mnie oblegały, a ja tak bałam się je zapomnieć, że gdy się budziłam, wstawałam z łóżka i pisałam całą noc. Dopiero po wydaniu mniej więcej dziesięciu książek zbudziwszy się z pomysłem, spokojnie zasypiałam z powrotem.

Ale mojej pierwszej narzeczeńskiej nocy ocknęłam się, czując na palcu lewej ręki ciężar zaręczynowego pierścionka, a w głowie miałam POMYSŁ. Był tak wspaniały, że nawet ciepłe ciało Stevena nie pomogło mi się odprężyć i znów zapaść w sen.

Wstałam więc i na palcach poszłam do komputera, by zanotować swoje myśli. Właściwie przyszła mi do głowy nie fabuła, lecz postać. Ściślej mówiąc: mężczyzna. Wspaniały mężczyzna, zupełnie niepodobny do tych, o których pisałam wcześniej. Mężczyzna, który wydawał mi się znacznie bardziej realny niż inne moje postacie.

Moje powieści opowiadają o jednej rodzinie, o Tavistockach. Gdy byłam jeszcze początkującą autorką, za każdym razem po skończeniu książki wpadałam w depresję, że nigdy więcej nie spotkam swoich postaci. Któregoś dnia wpadłam więc na wyśmienity pomysł napisania czterech książek o czterech braciach. Nie wzięłam jednakże pod uwagę tego, że po skończeniu cyklu wpadnę w czterokrotnie silniejszą depresję niż zwykle. Osiągnąwszy ten punkt, potrafiłam wymyślić tylko jeden sposób na odzyskanie równowagi: postanowiłam napisać kolejne książki o tej samej rodzinie.

Wówczas jeszcze nie rozumiałam, co na siebie sprowadzam. W miarę jak liczba książek o rodzinie Tavistocków rosła, poczta przynosiła mi tysiące listów z prośbą o drzewo genealogiczne. W dodatku ludzie zwracali mi uwagę, że w jednej książce małżeństwo ma syna, a w następnej książce ich dziecko jest dziewczynką. Musiałam kupić profesjonalne oprogramowanie dla genealogów, żeby nie pogubić się wśród swoich bohaterów, gdyż w ciągu kilku lat stworzyłam ponad czterysta postaci, wszystkie ze sobą spokrewnione.

Z upływem lat pokochałam swoich Tavistocków i ich kuzynów i wszyscy stali się dla mnie bardzo prawdziwi. Nie było więc nic niezwykłego w tym, że w pierwszą noc po zaręczynach usiadłam do pisania książki o człowieku nazwiskiem Tavistock.

Dałam mu na imię James, a przeważnie mówiono o nim Jamie. Był to postawny, przystojny Szkot, żyjący w szesnastym wieku i chodzący wszędzie w rodowym tartanie. Bohaterką była współczesna kobieta, która odbyła podróż w czasie, by go poznać.

Gdy Steve zbudził się rano, wciąż ślęczałam przy komputerze nad dialogiem oraz notatkami do książki. Steve nigdy nie widział mnie w takiej sytuacji, bo już dość dawno nauczyłam się traktować pisarstwo jak zajęcie właściwie etatowe. Podobnie jak inni ludzie nie pracowałam w weekendy i święta. Stwierdziłam, że w moim przypadku system ten sprawdza się znacznie lepiej niż szaleństwo czekania na natchnienie. Czynsz, który płacę co miesiąc za mieszkanie, wystarcza mi za inspirację.

Steve zachował się bardzo wyrozumiale. Jest z zawodu bankowcem, obraca papierami wartościowymi (nie, nie pozwalam mu lokować moich pieniędzy, powiedziałam, że się zakochałam, a nie zwariowałam) więc proces twórczy całkiem go zainteresował. Dlatego zadzwonił do delikatesów, żeby przyniesiono mu śniadanie, a ja pisałam dalej (w rzeczywistym świecie kobieta sama smaży szynkę dla swojego mężczyzny, w Nowym Jorku wystarczy zatelefonować).

Wkrótce jednak Steve znudził się klekotem klawiatury, próbował więc mnie wyciągnąć do kina albo na spacer do parku. Nie chciałam z nim iść. Nie mogłam przestać pisać o Jamiem.

Steve powiedział, że mnie rozumie, dlatego postanowił zostawić mnie sam na sam z pracą. Obiecał, że przyjdzie następnego dnia. Ale nie zobaczyłam go następnego dnia ani następnego po następnym. W istocie rzeczy nie widziałam go potem prawie dwa tygodnie. Nie chciałam się z nikim spotykać, chciałam tylko pisać o Jamiem.

Całymi nocami czytałam książki o Szkocji i coraz więcej wiedziałam o swoim bohaterze. Myślałam o nim, śniłam o nim. Oczami wyobraźni widziałam jego ciemne oczy i ciemne włosy. Słyszałam jego śmiech. Wiedziałam, co w nim jest dobre, a co złe. Był dzielny i uczciwy, honor stanowił esencję jego życia. Był też niezwykle dumny, co czasem działało na jego szkodę. Ale mimo wielu zalet był próżny, a niekiedy również leniwy jak kot. Chciał tylko tego, żebym dookoła niego skakała... och, nie ja, lecz bohaterka książki.

Po dwóch tygodniach spotkałam się ze Steve'em. Nie wiem dlaczego, ale miałam wrażenie, że w ogóle go nie widzę. Było tak, jakbym patrzyła na świat przez soczewki zasmarowane wazeliną. Nic nie wydawało mi się rzeczywiste. Dobrze widziałam tylko Jamiego i tylko jego słyszałam.

Przez następne miesiące moja obsesja na punkcie tego mężczyzny jeszcze się pogłębiła. Steve prawie stawał na głowie, żeby zwrócić na siebie uwagę. Rozmawiał ze mną, błagał mnie, żebym przestała pracować i poświęciła mu trochę czasu.

- Gdzie jest kobieta, w której się zakochałem? - pytał z uśmiechem, starając się lekko wyrazić to, co bardzo go bolało.

Nie potrafiłam mu dać odpowiedzi.

Chciałam tylko wrócić do komputera i książek o Szkocji. Nie wiem, czego w nich szukałam. Może spodziewałam się „znaleźć" Jamiego.

Muszę przyznać, że przez ten cały czas Steve zachowywał się cudownie. Naprawdę mnie kochał. Po mniej więcej czterech miesiącach całkowitej obojętności z mojej strony zaczął mnie błagać, żebyśmy poszukali fachowej porady. Tymczasem zdążyłam się nabawić poczucia winy. Nie, przepraszam, poprawka: czułam, że powinnam je mieć, ale tak naprawdę chciałam tylko, żeby wszyscy poszli do diabła i zostawili mnie z Jamiem.

Przez trzy miesiące raz w tygodniu chodziliśmy ze Steve'em do terapeuty i rozmawialiśmy o moim dzieciństwie. Te wizyty zupełnie mnie nie interesowały. Siedziałam tam i opowiadałam to, czego ode mnie oczekiwano: że mama mnie nie kochała i tata też mnie nie kochał, i tak dalej. Prawdę mówiąc, przez cały czas myślałam tylko o tym, co chcę napisać o Jamiem. Czy dokładnie wyobraziłam sobie grę słońca w jego włosach? Czy opisałam brzmienie jego śmiechu?

Steve doskonale wiedział, że nie zwracam najmniejszej uwagi na terapeutów, więc po ośmiu miesiącach całkowitej bierności z mojej strony oznajmił mi, że zrywa zaręczyny. Oddałam mu pierścionek, mając wrażenie, że przyglądam się tej scenie jak przez szybę. Uznałam, że teraz cały czas będę mogła spędzać z Jamiem. Gdy pierwszy raz powiedziałam mojej przyjaciółce i redaktorce, Darii, o swojej obsesji na punkcie bohatera powieści, wpadła w zachwyt. Autorzy dotknięci obsesją piszą wielkie książki. Ci zaś, którzy płodzą knoty, zwykle przychodzą do wydawnictwa z pytaniem, co mają napisać.

Daria była jedyną osobą na świecie, która chciała słuchać o Jamiem nie mniej, niż ja chciałam o nim opowiadać. Muszę jednak dodać, że nauczyła się słuchać autorów, a jednocześnie redagować maszynopis, zajadać bagietkę i wydawać asystentce polecenia dotyczące okładki. Daria ma głowę nie od parady.

Wreszcie stało się jednak coś dziwnego. Po trzech miesiącach moich nieskończonych opowieści o książce Daria powiedziała:

-  Chcę zobaczyć, co do tej pory zrobiłaś.

-  Nie! - zaprotestowałam.

To dziwne.

Pisarze zachowują się tak, jakby mieli mnóstwo pewności siebie, chociaż w istocie wszyscy mamy gliniane nogi. Jesteśmy przejęci nabożną czcią dla władzy naszych wydawców, ludzi, którzy oglądają wyniki naszej pracy. Daria zawsze rozpływa się nad pierwszym kawałkiem książki, który jej przyniosę. Potem może mi powiedzieć, że wszystko, dosłownie wszystko, nadaje się do kosza, ale nie za pierwszym razem. Jest z tym zupełnie tak samo, jak z tłumaczeniem najlepszej przyjaciółce, że facet, w którym się zakochała, do niczego sic nie nadaje. Można jej to powiedzieć dopiero wtedy, gdy z nim zerwie.

W każdym razie zwykle przesyłam Darii ksiązkę w pięćdziesięciostronicowych odcinkach i zaczynam ją dręczyć, żeby się wypowiedziała (to znaczy głośno pochwaliła), zanim jeszcze kurier odbierze ode mnie przesyłkę. Raz przesłałam jej pięćset stron w kawałkach po dziesięć. Daria jest jednak rozsądna i nie ma w domu faksu, bo inaczej jej niedowartościowani, żądni pochwał autorzy faksowaliby do niej książki strona po stronie i domagali się uznania za każdy akapit, który, ich zdaniem, jest zręcznie napisany.

Widzicie więc, jak niezwykłe było to, że nie chciałam pokazać Darii wyników swojej pracy. Powiedziałam, że chcę dokończyć tę część, nad którą teraz siedzę i dopiero potem jej wyślę.

Prawdę mówiąc, po prostu nie chciałam, by Daria albo jakakolwiek inna kobieta zobaczyła mojego Jamiego.

Chociaż minęło parę miesięcy od rozpoczęcia pracy nad książką, odmówiłam pokazania Darii nawet zdania, toteż w końcu zaczęła się niepokoić. Niektórzy pisarze kłamią w odpowiedzi na pytanie, jaką część książki mają gotową, ale wiedziałam, że o to mnie nie posądza, jako że piszę z miłości do pisania... a właściwie z musu, dlatego że jest we mnie siła, która mi to nakazuje.

Daria zatroskała się jeszcze bardziej, gdy powiadomiłam ją, że zerwałam zaręczyny ze Steve'em, miesiąc po fakcie.

- Nie powiedziałaś mi tego wcześniej? - spytała zdumiona i przerażona zarazem; jesteśmy bowiem prawdziwymi przyjaciółkami, nie tylko współpracujemy. Gdy zaś dodałam, że zerwanie zaręczyn nie ma znaczenia, wydała się tym zmartwiona.

Mijały miesiące, a ja pisałam i pisałam. W trakcie pracy zawsze mam plik oznaczony „Sceny" i kiedykolwiek wpada mi do głowy strzęp dialogu, który może się przydać w książce, notuję go w tym właśnie miejscu. Jako osoba myśląca ekonomicznie, prawie zawsze wykorzystuję zawartość tego pliku niemal co do słowa.

Ale o Jamiem napisałam tyle, że plik „Sceny" miał ponad sześćset tysięcy bajtów objętości, ponad czterysta stron, a ja właściwie jeszcze nie zabrałam się porządnie do książki. Powtarzałam sobie, że muszę zebrać jeszcze trochę materiałów albo jeszcze trochę dowiedzieć się o Jamiem, zanim zacznę pisać samą książkę.

Miałam już Jamiego i bohaterkę, którą na...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin