Jan Brzechwa-Nibycja.pdf

(105 KB) Pobierz
38552703 UNPDF
Jan Brzechwa
PODRÓŻE PANA KLEKSA
NIBYCJA
Kraj, w którym wylądował nasz uczony, zamieszkiwały istoty ludzkie, ale po raz
pierwszy zdarzyło się, że pan Kleks kroczył nie zauważony, nie budząc
zainteresowania ani swoją niezwykłą postacią, ani osobliwym ubiorem.
Mieszkańcy miasta chodzili parami i uśmiechali się filuternie. Mieli na sobie barwne
chitony tak lekkie i połyskujące, że ciała ich wydawały się przejrzyste. Również
twarze tych dziwnych istot odznaczały się nieuchwytnością rysów i chwilami
sprawiały wrażenie, jakby nie było w ich nic oprócz uśmiechów.
Domy stały wzdłuż ulic, ale składały się wyłącznie z okien i balkonów.
Na balkonach rosło mnóstwo kolorowych kwiatów. Pan Kleks zerwał jeden z nich,
od razu jednak spostrzegł, że kwiat stracił barwę i zapach, a nawet trudno było
wyczuć go dotykiem palców.
Uśmiechnięte istoty snuły się po ulicach. Niektóre pracowały. Ale wykonywane
przez nie czynności były nieuchwytne dla oka. Wbijały niewidzialne gwoździe,
piłowały drzewo, chociaż ani piły, ani drzewa nie można było zauważyć. W pewnej
chwili ulicą przemknął jakiś mężczyzna w postawie jeźdźca, rozległ się nawet tętent
kopyt, ale koń był zgoła niedostrzegalny.
Pan Kleks przez dłuższy czas przyglądał się ciekawie tym wszystkim zjawiskom.
Wreszcie stracił cierpliwość i zbliżył się do jednego z przechodniów.
- Proszę mi wyjaśnić, gdzie właściwie jestem? Jak się ten kraj nazywa?
Zagadnięty obdarzył go filuternym uśmiechem i przez chwilę poruszał ustami, jakby
mówił, ale głos jego pozbawiony był dźwięku, a zdania składały się ze słów
bezkształtnych jak oddech.
Pan Kleks, który nigdy nie tracił przytomności umysłu, szybkim ruchem wyłuskał
jeden włos ze swojej brody i owinął go dokoła ucha. Niedosłyszalne dźwięki
uderzały we włos jak w antenę i wzmocnione w ten sposób, docierały do bębenków
pana Kleksa.
Teraz rozmowa potoczyła się składnie, a opowiadanie przechodnia stało się
zrozumiałe.
- Czcigodny cudzoziemcze - mówił z filuternym uśmiechem. - Kraj nasz nazywa się
Nibycja. Chyba zauważyłeś, że u nas wszystko odbywa się na niby? Wywodzimy się
z bajki, której nikt dotąd nie napisał. Dlatego też na niby są nasze ulice, domy i
kwiaty. My również jesteśmy na niby. Właściwie jeszcze nie istniejemy. Dopiero w
przyszłości jakiś bajkopisarz nas wymyśli. Jesteśmy zawsze uśmiechnięci, ponieważ
nasze troski i zmartwienia są też tylko na niby. Nie znamy ani prawdziwych
smutków, ani prawdziwych radości. Nie odczuwamy prawdziwego bólu. Można nas
drapać, kłuć, szczypać, a my będziemy się uśmiechali. Taka jest Nibycja i tacy są
Nibyci. Wszystko tylko na niby.
- Przepraszam - przerwał pan Kleks, któremu już od dawna dokuczał głód. - A w jaki
sposób się odżywiacie?
- To bardzo proste - odparł Nibyta i dał znak przechodzącej w pobliżu kobiecie.
Kobieta weszła do jednego z domów i po chwili wróciła z półmiskiem, na którym
dymił apetycznie befsztyk obłożony smażonymi kartofelkami i jarzynką.
- Befsztyk z polędwicy to nasze ulubione danie - ciągnął Nibyta. - Posil się, czcigodny
cudzoziemcze.
Pan Kleks ochoczo zabrał się do jedzenia, spałaszował wszystko, co było na
półmisku, ale w żołądku nadal odczuwał pustkę. Miał wrażenie, że połknął
powietrze i tylko w ustach pozostał mu smak wybornej potrawy. Befsztyk na niby
nie zawierał w sobie nic prócz smaku. To jeszcze bardziej podrażniło głód pana
Kleksa, ale opanował się i udawał najedzonego.
Nagle w oddali dostrzegł inną kobietę, niosącą pękatą butlę czarnego płynu.
- Co niesie ta kobieta? - zawołał nie panując nad wzruszeniem. - Błagam cię powiedz,
co ona niesie?
- Ech, to po prostu atrament - odrzekł Nibyta. - Czyżby interesował cię atrament,
czcigodny cudzoziemcze?
Pan Kleks, jak wyrzucony z procy, dał susa ponad głowami przechodniów, porwał z
rąk kobiety butlę i zanurzył palec w czarnym płynie. Na placu nie został nawet ślad
atramentu. Wtedy pan Kleks przechylił butlę i polał sobie dłoń czarną cieczą. Ręka
pozostała czysta i sucha.
- Do diabła z takim atramentem! - ryknął pan Kleks i grzmotnął butlą o ziemię.
Atrament rozprysnął się na wszystkie strony, ale śladów nie było ani na ziemi, ani na
odzieży przechodniów. Nawet szkło z potłuczonej butli ulotniło się i zginęło.
Nibyta zbliżył się do pana Kleksa.
- Zapomniałeś, że jesteś w Nibycji - rzekł z filuternym uśmiechem. - Przecież
atrament mamy także na niby.
Wielki uczony milczał. Dokoła parami snuli się przechodnie nie zwracając na niego
uwagi. Nawet nie dostrzegli wybuchu jego gniewu ani przykrego zajścia z
atramentem. Wszyscy uśmiechali się filuternie, jakby chcieli powiedzieć: "Przecież to
wszystko jest tylko na niby".
Gdy po pewnym czasie pan Kleks ocknął się z odrętwienia, znajomy Nibyta już
odszedł, a raczej rozpłynął się w tłumie. Zresztą i tłum rozpływał się w niebieskiej
mgle zmierzchu, a tylko tu i ówdzie widniały jeszcze filuterne uśmiechy.
Pan Kleks szybkim krokiem ruszył przed siebie, pragnąc opuścić ten nie istniejący
kraj. Skręcił w prawo, ale okazało się, że idzie w lewo. Gdy postanowił iść w lewo,
okazało się, że skręca w prawo. Błądził po ulicach, które nie były równoległe, ani
poprzeczne. Krążył po placach zawieszonych w powietrzu jak mosty, wracał raz po
raz na to samo miejsce, z którego rozpoczął wędrówkę, ale znajome ulice przybierały
co chwila inny wygląd.
Broda pana Kleksa poruszała się niespokojnie, myląc kierunek. W zapadającym
zmierzchu snuły się tu i ówdzie cienie niewidzialnych dla oka postaci. Lampy,
zapalone w oknach, połyskiwały nie dając światła.
Pan Kleks coraz szybszym krokiem przebiegał kręte ulice, mijał tajemnicze przejścia,
przemykał się pod arkadami nie istniejących domów i nie mógł znaleźć wyjścia z
tego dziwnego miasta. Sapał ze zmęczenia, ale nie tracił nadziei, że w końcu uda mu
się przedostać do jakiegoś rzeczywistego kraju.
W pewnej chwili, kiedy stał na jednej nodze głęboko zamyślony, z pobliskiego
zaułka wybiegł pies, który właściwie nie był psem, a tylko zarysem psiego kształtu.
Przypominał tyleż pudla, co jamnika, a równocześnie mógł uchodzić za szpica,
chociaż ogon miał krótki jak foksterier.
Pies podszedł do pana Kleksa, przez chwilę obwąchiwał go pilnie ze wszystkich
stron, po czym przyjaźnie merdając ogonem, zaczął ocierać się o nogi. Nasz uczony
przemówił kilka słów w psim języku, a nawet szczeknął przymilnie, jak to czynią
zazwyczaj kundle, gdy spotykają kogoś obcego.
Pies, który nie był właściwie psem, odpowiedział dwukrotnym bezdźwięcznym
szczeknięciem.
Było to całkiem oczywiste, że zgodnie z psim charakterem nie może oprzeć się
przyjaznym dla człowieka uczuciom. Podskakiwał radośnie, obiegał i wracał, węszył,
merdał ogonem i wszelkimi sposobami pragnął wyrazić swoje zadowolenie. Tem
nibycki pies, istniejący tylko na niby, krył w sobie widoczne miejsce na prawdziwe
psie serce, bowiem łasił się do pana Kleksa, świadcząc mu przywiązanie i okazując
właściwą psiej naturze wierność, której nie miał komu okazać.
Pana Kleks przykucnął i pozwolił lizać się po twarzy, chociaż liźnięcia te były
niewyczuwalne. Głaskał psi łeb, domyślając się jedynie pod palcami miękkiej sierści i
wilgotnego nosa.
Po wymianie wzajemnych serdeczności niby pies, który był psem tylko na niby, dał
panu Kleksowi do zrozumienia, żeby szedł za nim. Droga prowadziła przez labirynt
uliczek, to w jednym, to znów w przeciwnym kierunku, z góry i pod górę, tędy i
owędy.
Pan Kleks ufnie kroczył za swoim przewodnikiem, aż wreszcie znalazł się w starym,
zapuszczonym parku. Osobliwa roślinność i rzadkie gatunki drzew robiły jednak
wrażenie całkiem prawdziwych. Przedzierając się przez gąszcze bujnego zielska,
nasz uczony z radością parzył sobie ręce o pokrzywy i upewniał się w ten sposób, że
opuścił już granice Nibycji i wrócił znowu do rzeczywistego świata. Równocześnie
zauważył, że jego czworonożny przewodnik znikł. Tylko w oddali słychać było
szum wiatru podobny do żałosnego psiego skomlenia.
- Żegnaj, piesku - szepnął ze smutkiem pan Kleks, gdyż przypomniał sobie pudla,
którego stracił przed dwoma laty. Gotów był nawet przypuszczać, że to cień
wiernego psa przybiegł z tamtego świata, aby wyprowadzić swego dawnego pana z
Nibycji.
W parku dwa gadające szpaki prowadziły ze sobą rozmowę, która zainteresowała
pana Kleksa.
- Poznajesz tego brodacza? - spytał jeden.
- Poznaję - odparł drugi. - Pamiętam, jak przed rokiem wsiadał na statek, żeby udać
po atrament.
- Tra-tra-trament! - zawołała sroka i poleciała w kierunku wysokiego muru, którego
wieżyczki rysowały się w oddali.
"Tam będzie wyjście" - pomyślał pan Kleks i przyspieszył kroku, zaczepiając brodą o
krzaki berberysu i głogu.
Istotnie, w murze, który ciągnął się na całą szerokość parku, widniały jedna przy
drugiej niezliczone furtki okute żelaznymi listwami. Na każdej furtce umieszczona
była zmurszała tablica z napisem pokrytym liszajem rdzy.
Pan Kleks, wytężając wzrok, przystąpił do odczytywania napisów. Zawierały one
dobrze mu znane nazwy geograficzne. Niektóre z nich wymawiał głośno i dobitnie:
Bajdocja
Abecja
Patentonia
Zgłoś jeśli naruszono regulamin