Rutkowski K.S. - Kryminał tango.doc

(260 KB) Pobierz
K S Rutkowski

K S Rutkowski

 

Kryminał tango

 

WSTĘP

I co tam, młody, znowu bazgrzesz w tym swoim kajeciku?

Że też chce ci się ruszać ręką tyle czasu. Przyjemniej byś lepiej wykorzystywał

tę energię. Jak? Jak? Jak? Siak. A

zwaliłbyś konia. Pisarzem chcesz zostać czy jaki chuj?

O czym tu pisać? Pudło, jak pudło. Beton i kraty. My i klawisze. I ciągła nuda.

I tylko czasami jakieś historie. Ale

nawet jak je napiszesz, to kto w nie uwierzy? Kto z porządnych obywateli

uwierzy, że w przeddzień XXI wieku, w

cywilizowanym kraju, za pewnym murem, odbywają się takie harce? Nikt, kurwa,

przy zdrowych zmysłach. Lepiej

więc odłóż pisak i wypierdol ten kajet.

Najlepiej nie odsłaniać tutejszych tajemnic.

Dołek

darkowi dudczakowi

Budzisz się z chwilą, gdy przekroczysz jego próg. Trzask drzwi, zgrzyt zamka za

plecami i to, co przed tobą:

półmrok i deski. I oddalające się kroki na korytarzu za ścianą. Dopiero wtedy

dociera do ciebie, gdzie jesteś i że to

wcale nie jest złym snem. Rozglądając się, nerwowo się uśmiechasz. Jeśli masz

szczęście, ktoś już tam jest, leży

albo siedzi, albo stoi na drewnianym, szerokim podeście, który przez

kilkadziesiąt godzin będzie twoim krzesłem i

łóżkiem, z głową zwróconą w zakratowane okno, przez które, jak sam się później

przekonasz, prawie nic nie widać.

Jedynie kawałek nieba i coś jeszcze, jeżeli masz szczęście: fragment jakiegoś

budynku, drzewa ... Okno jest wysoko

i zwykle nie widzi się nic więcej. Żadnej ulicy, ludzi, samochodów. Jeśli masz

szczęście i areszt nie znajduje się na

jakimś zadupiu, życie miasta dociera do ciebie poprzez uszy. Chłoniesz je

jedynie znajdującym się w nich zmysłem.

Przez kilkadziesiąt godzin będzie stanowił twój jedyny kontakt ze światem

zewnętrznym.

Naprawdę dobrze, jeśli ktoś już tam jest. Przywitanie trwa krótko, uścisk dłoni,

wymiana imion, ewentualnie

ksywek, jeśli się już jakiejś dorobiłeś. Nazwiska nie są ważne. Niektórzy z

tych, co tam trafiają przedstawiają się

paragrafem. Każdy obstukany w temacie od razu wie z kim ma do czynienia. Wtedy

nie potrzebne są pytania.

Numer paragrafu mówi ci wszystko, co powinieneś wiedzieć o swoim towarzyszu.

Jeśli jesteś zielony, a ktoś, kto już tam jest, jest starym wyjadaczem, w ciągu

kwadransa wprowadza cię w nową

rzeczywistość. Oznajmia ci pory posiłków i godziny zmian strażników i robi ci

mały wykład o celi, w której

będziesz musiał spędzić trochę czasu. Pokazuje ci skrytki (zwykle jakieś są,

najczęściej pod deskami w podłodze) i

miejsce, w którym będziesz mógł się odlać, bez obawy, że zalejesz podłogę, kiedy

jakiś wredny strażnik nie będzie

chciał cię wypuścić do kibla. Zwykle, gdy naprawdę przyciśnie, leje się na

zakratowany kaloryfer, znajdujący się w

głębokiej wnęce w ścianie. Szczyny gromadzą się w niecce pod nim i nie

wypływają. Jeśli akurat kotłownia grzeje,

po jakimś czasie w celi zaczyna śmierdzieć jak w zapuszczonym miejskim szalecie.

Ale wkrótce przestajesz ten

smród czuć... Przyzwyczajasz się do niego. Zresztą zapach, który wita cię w

celi, gdy do niej trafiasz, jest zupełnie

taki sam. Tylko bardziej stęchły. Wiedz, że przed tobą w to samo miejsce lało

wielu. Większość strażników ma

leniwe dupy i nie chce im się przychodzić na twoje wezwania. Są dwa kaloryfery.

Po jednym z każdej strony drzwi.

Najlepiej lać na ten przy drewnianej ławie pod ścianą. Ten drugi znajduje się

przy podeście, na którym będziesz

spał. Jeśli na niego naszczysz, będzie ci śmierdzieć pod samym nosem.

W tym miejscu najważniejsze są papierosy. Pragniesz ich nawet jeśli nie palisz.

Jedynie one uspokajają i pozwalają

w miarę jasno myśleć. Jeśli w chwili zatrzymania masz fajki, trafiają z tobą do

celi. Co najwyżej profos wysypie ci

je z paczki i sprawdzi, czy niczego w nich nie ukrywasz. Zapałki i zapalniczkę

też pozwalają ci wziąć... To

najczęściej jedyny ludzki gest z ich strony. Jeśli jednak w chwili aresztowania

nie masz fajek, a w celi oprócz

zapisanych, odrapanych ścian, nikt cię nie wita, pozostaje ci jeszcze przeszukać

celę. Od strażnika papierosa nie

dostaniesz, zaśmieje ci się w twarz jeśli go o niego poprosisz. Pozostaje więc

cela... Jest wiele miejsc do

przeszukania. Wszystkie zakratowane elementy celi, to jest okna, kaloryfery i

świetlik nad drzwiami, w którym

nieustannie jarzy się małowatowa żarówka oraz poluzowane deski w podłodze...

Jeśli będziesz miał szczęście,

znajdziesz w którymś z tych miejsc fajkę, ewentualnie kilka niedopalonych petów,

a nawet kawałek draski i

pojedyncze zapałki. Starzy więźniowie czasami chowają w nich coś z tych rzeczy

dla następnych, którzy trafiają tu

po nich. W popielniczce, która zwykle jest na ławie, nie ma co grzebać. Zwykle

leżą w niej pety wypalone aż po

ustnik.

Popielniczka spełnia też inną rolę. Gromadzi materiał wykorzystywany do

więziennego grafiti. Petami świetnie

pisze się po ścianach. Zresztą odczytywanie napisów z nich przez kilka godzin

będzie stanowić twoją rozrywkę. Jest

ich na ścianach bez liku, a niektóre z nich są nawet całkiem zabawne...

Jeśli masz szczęście, jesteś tam z kimś albo nawet z kilkoma osobami. Rozmowy są

wybawieniem od myślenia. A

myśli dopadają cię w każdej chwili ciszy, natarczywe i okrutne i całkowicie

burzą twój spokój. Staraj się więc gadać

jak najwięcej. Nie ma sensu analizowanie tego, co zrobiłeś i za co tu trafiłeś,

ani okazywać skruchy przed samym

sobą. To w niczym ci nie pomoże, jedynie pognębi jeszcze bardziej. Nawet jeśli

będziesz bez przerwy płakał i

przepraszał, nikt cię stamtąd nie wypuści. Wzbudzisz tylko szyderczy śmiech u

wszystkich. A wiedz, że śmiech ten

pójdzie za tobą dalej, jeśli zrobiłeś coś poważnego i dołek jest tylko twoim

pierwszym etapem na więziennej drodze.

A dalej dla miękkich facetów jest już tylko droga przez mękę...

Aha... To już na koniec... Jeśli zależy ci na żołądku, przez te czterdzieści

osiem godzin, które mogą cię tam trzymać,

żarcia lepiej nie ruszaj. Sraczka po nim murowana. A klawisz, jak to klawisz, na

twój dzwonek raz przyjdzie, raz

nie. Zależnie jaki akurat ma humor.

NOC W ARESZCIE

Przywieźli ją późnym wieczorem w niedzielę. Jej histeryczny płacz postawił na

nogi chyba wszystkich. Dyżurujący

strażnik wydarł się na nią, a policjantki , które ją eskortowały, zawtórowały

mu. Płacz kobiety wzmógł się. Jeszcze

przez chwilę próbowali ją uciszyć słowami, potem w ruch poszły gumy. Siedziałem

trzy cele od nich i wyraźnie

słyszałem głuche uderzenia. Raz, dwa , trzy... Kobieta nawet nie pisnęła. Ale

uciszyła się momentalnie.

Po przyjęciu wprowadzili ją do celi, czwartej z kolei, zaraz obok mojej. Musiała

być półprzytomna, profos

wprowadził ją do celi razem z policjantką, musieli więc ją podtrzymywać.

- Nachlana - skomentował szeptem chłopak, który ze mną siedział. Odszedł od

drzwi i wrócił na deski. Gdy w celi

obok trzasnęły drzwi i ciężkie buty klawisz przemierzyły korytarz, a głosy

policjantek ucichły na schodach w dół

prowadzących do wyjścia z aresztu i ja wróciłem na łoże, które bardziej

przypominało taneczny, podwyższony

parkiet w wiejskiej tancbudzie, niż cokolwiek na czym można by było zmrużyć oko.

Ale było to "łóżko", niezwykłe,

pięcioosobowe. Pięciu rosłych mężczyzn mogło rozłożyć na nim swoje zaszczane,

nigdy nie czyszczone materace,

pożółkłe poduszki i nigdy nie prane koce i spędzić noc, leżąc jeden obok

drugiego. Na szczęście było nas tam tylko

dwóch.

Ten pierwszy raz przymknęli mnie za pobicie. Miałem osiemnaście lat i byłem

pijany. Nie za bardzo , ale na tyle,

żeby hamulce, które zwykle miałem, puściły mi całkowicie. Efektem tego było

dwóch porozbijanych facetów. Jeden

z nich dostał zasłużenie, a drugi miał pecha , bo stanął w obronie tamtego. I

choć w gębę dostał tylko raz, smrodził

najwięcej. Był jakimś muzykiem, grał chyba na flecie i twierdził, ze mój cis, po

którym wypadł mu ząb, pozbawił

go najbliższego koncertu.

Na dołek trafił ze mną kumpel. Całkowicie niewinny. Facet , który dostał ode

mnie w michę, ten przypadkowy,

zeznał , że obaj groziliśmy mu śmiercią, gdy chciał z pobliskiego baru zadzwonić

po gliny. I że w mojej ręce widział

nóż. Skurwysyn... Nie było żadnego noża, a mój kumpel jedynie przepraszał go za

mnie , prosząc, żeby nie dzwonił

po policję, że załatwimy to inaczej. Facet, wtedy w barze, odpuścił. Ale później

,szmaciarz, zadzwonił po policję ,

bo zgarnęli mnie i moich dwóch kolegów jakieś kilkaset metrów dalej, wprost z

ulicy. Jednego puścili po wstępnym

przesłuchaniu. Drugiego, tego który próbował grajka ułagodzić, po jakiejś

godzinie też wpieprzono do klatki, w

której siedziałem na komisariacie... Wsadzono go tam za całkowitą niewinność...

No cóż... Wiarę zawsze daje się

ofierze.

Gość który siedział ze mną w celi nie zapłacił grzywny. Miał ksywę Puła.

Wcześniej odsiedział sporo z paragrafu,

który i mnie próbowano przyklepać. Pocieszał mnie, że taki wpierdol, który

spuściłem tym dwóm, to żaden

wpierdol i że dużo mi za to nie zrobią. Co najwyżej grzywna i dozór policyjny...

A w najgorszym razie wyrok w

zawiasach. Powiedział, że jak wprowadzono na konfrontacje faceta, którego

przerobił, w pierwszej chwili pomyślał,

że widzi nieboszczyka. Delikwent był napuchnięty, siny i całkowicie niepodobny

do człowieka. Jakby co najmniej

nie żył już od miesiąca. Dali mu za niego rok. Ale on omal go nie zabił.

Noc, kiedy przywieźli tę kobietę, była drugą z kolei. Żadnej nie spałem prawie w

ogóle. Nie dlatego, że nie chciało

mi się, czułem zmęczenie i to jeszcze jak, twarde dechy nie pozwalały jednak

zmrużyć oka. Moje ciało nawykłe do

wygodnych, miękkich łóżek, buntowało się ,gdy rozkładałem je na drewnie. Materac

, który mi dali, był cienki jak

poszewka. Dwa koce złożone razem, były grubsze od niego.

Kobieta ponownie zaczęła płakać po jakichś trzech , czterech godzinach od

przyjęcia. Najpierw doszedł nas jej

cichy szloch, który powoli zaczął się nasilać, aż w końcu wybuchł kanonadą

wielkiej, histerycznej rozpaczy.

- Przetrzeźwiała i zobaczyła kraty - skomentował to mój współwięzień - Pewnie

nigdy wcześniej nie była w takim

miejscu. Baby zawsze dostają tu histerii.

Jej zawodzenie pobudziło wszystkich (jeśli oczywiście ktoś akurat spał) a na

pewno wszystkich niemiłosiernie

wkurwiło. Było rozpaczliwe, żałosne, tak bardzo kobiece.... Serce kroiło się,

gdy się je słyszało. Pogarszało to

jeszcze bardziej i tak zjebany już nastrój każdego z osadzonych.

- Profos! - wydarł się ktoś z głębi korytarza - Profos! Zamknij w końcu tej

kurwie mordę!

- Zaraz zamknę ją tobie! - odkrzyknął strażnik.

- Choć tu i naskocz mi na kutasa. Apartament 12. Przyjdź to sobie zatańczymy.

Płacz kobiety przeszedł w niemiłosierne wycie. Takie, że aż ciarki przeszły po

skórze.

W końcu i strażnik chyba nie mógł tego wytrzymać. Usłyszałem jego kroki,

podzwanianie kluczy, po chwili drzwi

do celi obok otworzyły się.

- Przestań już kobieto! - profos wydarł się na nią.

Ale ona nie przestała. W ruch poszła więc guma. Znowu raz, dwa, trzy, mocne ,

miarowe, wyraźne... Kobieta po

tych razach przestała głośno płakać. Wciąż jednak szlochała. Po chwili już tylko

kwiliła... Jednak klawiszowska

guma znów wylądowała na niej. Jedno wyraźne, głuche pacnięcie. Jakby ktoś muchę

rozjebał na ścianie.

- No i co...? Ulżyło ci skurwysynu?! - krzyknął Puła.

- To morderczyni. Zabiła kobietę - odpowiedział strażnik.

- Twoją matkę?!

- Nie. Jakąś lekarkę.

- No to się chuju od niej odpierdol!

Przez chwilę z niewyraźną miną czekałem na reakcję strażnika. Na zgrzyt zamka,

otworzenie celi... Puła patrząc na

mnie pokręcił głową.

- Żaden z nich nie wejdzie do celi w pojedynkę, zwłaszcza gdy siedzą w niej

faceci. Są mocni tylko w gębie i do

kobiet - powiedział i odwrócił się na drugi bok.

Dopiero po jakimś czasie kwilenie kobiety całkowicie ucichło. W całym areszcie

znów zapadł nocny spokój. Cisza

zaległa wszystkie cele. Powróciły pytania, możliwe odpowiedzi, wyrzuty

sumienia...

- Niepotrzebnie otwierałem mordę. Lać mi się chce. A teraz ten klawisz nie

wypuści do kibla żadnego z nas -

odezwał się jeszcze z półmroku Puła.

Po chwili wstał z desek i odlał się w kącie.

KRYMINAŁ TANGO

 

Fama o nim przeszła przez oddział na kilka dni przed jego przybyciem. Postarali

się o to klawisze. Każdy z

więźniów mógł się dowiedzieć, z kim to niedługo będzie mieć do czynienia,

klawisze sugerowali nawet nasze w

stosunku do niego zachowanie. Od razu go, chłopaki, do parkietu-mówili-bo jak

zacznie fikać, to nie tylko on, ale i

wy będziecie mieli przejebane. Tak, panie taki a siaki, zrobi się-zwykle się

odpowiadało-potakując ze zrozumieniem

głową, taki gigant to pod celą nie jest nam potrzebny. Gdy odchodzili, pluliśmy

za ich plecami. I z utęsknieniem

oczekiwaliśmy faceta. Bo to był ktoś. Kukułcze jajo, które naczelnicy więzień

podrzucali sobie pod byle jakim

pretekstem. Bo mieć tego faceta w swoim zakładzie oznaczało dla nich nieustające

kłopoty. A dla nas więźniów

ciągłą rozrywkę. Tak nam się, w każdym razie, na samym początku, wydawało.

Trafił do naszej celi. Średniego wzrostu, szczupły, z banalną twarzą. Nie

wyglądał na wielkoformatowego

przeginacza, którego ksywkę klawisze cedzili przez zęby. Raczej na kogoś o

spokojnym usposobieniu, kto nawet

muchy nie pierdolnąłby packą. Na kogoś, kto co niedziela do kościoła, z żoną pod

rękę i gromadką dzieciaków

ciągnących za nimi sznureczkiem. Świętość spozierała mu z oczu. Niewinność. Nie

mówiąc o łagodności, której

ślepia jego były pełne. Wyglądał jak nowicjusz, na którego nigdy jeszcze nie

padł cień krat. Aż trudno było

uwierzyć, że facet miał już odgibanego dziesiątaka, z dwunastki, którą dostał za

morderstwo. Przywitaliśmy go z

pompą. Czaj, lepsze żarło z paczkowych dostaw, markowe szlugi. Facet nic nie

powiedział, ale na jego gębie było

widać, że docenia nasz gest.

Przez pierwsze dni klawisze zaglądali przez naszego judasza częściej niż zwykle.

Jakby na coś czekali. Ich ślepia na

długie sekundy zamierały w wizjerze, lustrując wnikliwie naszą celę. Szukali

choćby cienia inności, choćby

najdrobniejszej zmiany jej stałej kompozycji, jakiegoś najlichszego sygnału

świadczącego o nadchodzącym

zagrożeniu. Jednak za każdym razem ich spojrzenia witał spokój, niczym nie

różniący się od spokoju każdego

innego dnia. Za każdym razem na odgłos odsłanianego judasza, jak na komendę

zamykały nam się mordy i cele

zalegała grobowa cisza, która kończyła się, gdy klapka na powrót przysłaniała

wizjer. Normalka. Czas w naszej celi

płynął wciąż tym samym leniwym rytmem. Tylko teraz pięć głów odwracało się na

odgłos życia po drugiej stronie

drzwi. Bo tylko liczebność więźniów była jedyną zmianą, jaka u nas zaszła. Po

tygodniu nadmiernej nerwowej

czujności klawisze powoli zaczęli stawać się spokojniejsi. Cisza w naszej celi

przygłaskała ich obawy.

Uchodziliśmy za spokojnych więźniów. Wszyscy nałogowo czytaliśmy książki, jeden

koleś nieźle rysował, a ja z

powodzeniem brałem udział w literackich konkursach. Myślę, że właśnie dlatego

wsadzili do nas nowego. Może

wierzyli, że jakimś cudem nasza zbiorowa twórcza łagodność podziała leczniczo na

jego wrodzoną agresywność. Że

może w końcu, po latach tułaczki po zakładach karnych, specyfika naszej celi

pomoże mu odnaleźć spokój i

wewnętrzną harmonię i w pełni odmieni jego życie, czyniąc z niego innego,

lepszego człowieka. Może tak sobie

myśleli, a może nie. W każdym razie ich nadmierne zainteresowanie nasza celą

szybko przygasło. A w końcu

dopaliło się zupełnie. Powróciła rutyna w wykonywane przez nich obowiązki.

Zresztą napięcie i podekscytowanie

przybyciem nowego opadło i w nas. Obserwując przez te parę dni jego spokój i

opanowanie i my zaczęliśmy

wierzyć w jego nagłą przemianę. Nie był to ten ostry człowiek z opowieści,

krążących przed jego przybyciem po

więzieniu. Był raczej jak ksiądz bez sutanny, w domowych pieleszach.

Jednak jego wygląd mylił. Kunsztowna fasada pozorów runęła pewnej nocy. Obudził

mnie ciepły dotyk w głowę.

To co we śnie było cieniutką strużką wina, które wylewała na mnie młoda, ładna,

dorodna kobieta, na jawie okazało

się skapującą z góry krwią. Nade mną stał nowy z tlącym się papierosem w ustach.

-Nie śpisz młody? -doszło mnie jego ciche, głupie pytanie.

-Już nie-odparłem, unosząc się na łokciach, tym samym pozwalając krwi nowego

rozpłynąć się po całej mojej gębie.

Ujrzałem jej źródło. Skapywała z przegubów jego obu dłoni.

-I tak właśnie miałem cię budzić. Rób raban. Czas, żeby mnie powieźli do

szpitala na jebanym sygnale-powiedział,

zaciągając się głęboko papierosem.

-No młody, szybko, szybko-ponaglił mnie, gdy się nie ruszyłem. -Krew wycieka ze

mnie już od dobrych paru minut.

Wstałem więc z koja i zacząłem łomotać w klapę. Silnie, miarowo. Po chwili

dołączyły do mnie głosy

rozbudzonych kumpli, wrzeszczące: Człowiek umiera! Człowiek umiera! A po chwili

raban ogarnął już cały

oddział. Mimo ogólnego harmidru klawisze od razu przybiegli do naszej celi. Nowy

pozwolił im się wziąć bez

walki, choć słynął z tego, że toczył z klawiszami zacięte boje, gdy ci chcieli

ratować mu życie. Tym razem był już

chyba jednak za słaby na szamotanie z nimi.

Następnego dnia klawisze przetrzepali nam celę. Kipisz był bardzo szczegółowy i

trwał dobre pół godziny. Zabrali

wszystko, co było w niej nielegalne, nawet to, na co zwykle przymykali oko.

Zabrali nawet zrobioną z mojek i

kabelków grzałkę do parzenia czaju. Była ukryta w podłodze w skrytce wydrążonej

w betonie.

Po tym numerze pełnym krwi, której smak czuję w ustach do dzisiaj, zrozumieliśmy

to, przed czym ostrzegali nas

klawisze. Ten nagły kipisz kabaryny nie był przypadkowy. Był karą za to, że nie

potrafiliśmy nowego utemperować.

Za to, że pozwoliliśmy mu jednak rozwinąć skrzydła. Tego dnia, gdy strażnicy

przewracali nam celę do góry

nogami, zrozumieliśmy, że odtąd wszyscy będziemy ponosić przykre konsekwencje

wszelkich jego wybryków. To

co miało sprawiać nam rozrywkę, tak naprawdę miało stać się naszym

przekleństwem. Po tym pierwszym

przegięciu zrozumieliśmy też prawdziwy sens pseudonimu nowego, którego

dotychczas nie używaliśmy, a który

dopiero wtedy nabrał w naszych uszach właściwej treści. To nie było już tylko

słowo za nic nie pasujące do jego

łagodnego oblicza. Tak, ksywka Psychol pasowała do niego jak ulał. Idealnie

wyrażała jego osobowość ukrytą za

pozorami, w których czynieniu był mistrzem.

Ze szpitala wrócił po trzech dniach. Z uśmiechem na twarzy. Z obandażowanymi

rękami. Nic nie powiedział. Rzucił

się tylko na swoje kojo. My również milczeliśmy. Bo o czym mieliśmy gadać.

Wszystko już było wiadomo.

Na drugi numer Psychola nie czekaliśmy długo. Którejś nocy znów dziki wrzask z

naszej celi rozproszył ciszę. Tym

razem nie ja wszcząłem raban. Ten zaszczyt przypadł komuś innemu. Gdy otworzyłem

oczy, zapalono już na

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin