Ziółkowska Maria
Szczodry wieczór, szczodry dzień
Obrzędy polskie
Od autorki
Gawędy zawarte w tym zbiorze powstały z mojego sentymentu do nie
wyplenionych po dziś dzień różnych praktyk pogańskich. Mówiąc o
wierzeniach, lękach i radościach naszych dawnych przodków, o rodowodzie
różnych świąt, o obrzędach i zwyczajach, z których wiele zamieniło się z
biegiem wieków w uciechy biesom jeno miłe i w inne malownicze zabawy
ludowe.
Książka jest owocem moich penetracji w starych księgach i szpargałach
bibliotecznych - zbiorach guseł, zabobonów, przesądów, facecji i anegdot -
oraz mojej serdecznej przyjaźni z kilkoma autorami, etnografami różnych
czasów. Mam nadzieję, że przebywanie z nimi, zabierającymi często głos na
kartkach tej książki, sprawi Wam, Kochani Czytelnicy, pewną przyjemność.
Oprócz powag naukowych, jak - wymieniają po starszeństwie - Łukasz
Gołębiowski, Oskar Kolberg, Zygmunt Gloger, Jan Stanisław Bystroń i inni,
występują tu również liczni wspominkarze. Wśród tych ostatnich jest mój
najulubieńszy (może dlatego przywoływany tak często), nie przebierający w
słowach Jędrzej Kitowicz, niegdyś żołnierz, konfederat barski, zawadiaka,
co by diabłu łeb urwał, a później księżulo, proboszcz w Rzeczycy, piszący w
zaciszu swej plebanii pamiętnik z czasów Augusta Iii i Stanisława Augusta.
Większość zabaw tu opisanych odbywa się w karczmie albo zaczyna na
drogach i placach pod gołym niebem, a kończy w karczmie. Bo "karczma w
życiu wsi pańszczyźnianej - jak stwierdza profesor Józef Burszta w swej
znakomitej książce Społeczeństwo i karczma - była... najważniejszą i
niezbędną instytucją: była jedynym miejscem zebrań sąsiedzkich,
gromadzkich, odbywania wesel, chrzcin, pogrzebów i praktykowania wszelkiego
rodzaju zwyczajów".
Radykalne zmiany, zachodzące ostatnio w stylu naszego życia na wsi i w
mieście, sprawiają, że i tradycyjne zabawy ludowe stają się przeżytkiem.
Zapraszam więc na dawne polskie drogi, do zajazdów i karczem na
rozstajach, i w wiele innych miejsc, między ludzi, którzy bawili się po
staropolsku.
-------------------------
Prima aprilis
albo najpierwszy dzień kwietnia,@ Do rozmaitych żartów moda staroletnia.
Wacław Potocki
Aż trudno uwierzyć, że ten wesoły dzień wiosenny, dający prawo
bezkarnego, dowcipnego oszukiwania bliźnich i śmiania się z łatwowiernych,
uchodził w dawnych czasach za jeden z najbardziej ponurych dni roku, za
feralny, za pechowy. A to dlatego, że jest podobno dniem urodzin Judasza
Iskarioty, słabego człowieczyny, kasjera pierwszej gminy chrześcijańskiej,
który za trzydzieści srebrników zdradził Jezusa, wydał Go prześladowcom, a
potem z żalu i wstydu powiesił się na osice.
Niektórzy "uczeni w piśmie" stawiają ten problem na głowie. Twierdzą,
jakoby nie dlatego prima aprilis był dniem feralnym, że stanowił urodziny
Judasza, lecz odwrotnie - że biedny chłopiec z Kariotu został Judaszem, bo
miał nieszczęście przyjść na świat w tak fałszywym dniu.
Jeszcze na Judasza ptaszki nie świstały - dowodzą z surową powagą -
jeszcze ziemia chlapała się w potopie, a dzień odpowiadający późniejszemu
prima aprilis już był fałszywy. Wszelkie ludzkie zaufanie narażone było
tego dnia na przykre nadużycie, a nadzieja na sromotny zawód. Po co daleko
szukać - stary Noe biblijny pijaczyna, został wystrychnięty na dudka
właśnie haniebnego dnia pierwszego kwietnia. I to przez własny głos
wewnętrzny! Kiedy pruł bezmiary wód swoją arką, zbudowaną z żywicznego
drewna i załadowaną przedstawicielami wszystkich żyjących istot płci
obojej, pewnego ranka coś mu w duszy powiedziało, że czas jego żeglowania
ma się właśnie ku końcowi. Wypuścił na zwiady kruka. Kruk latał, latał,
wypatrywał suchego lądu, wreszcie machnął ogonem i wrócił z niczym.
To było dawno i nieprawda - podsumowują ich inni i ze spokojem mędrców
wschodu twierdzą, że prima aprilis jest echem hinduskiego święta,
obchodzonego uroczyście wiosną na cześć Kamy, boga miłości. W dniu tym -
mówią - nawet członkowie kasty zajmującej wysoką pozycję w społeczeństwie
mieszali się z tłumem i niepomni na swoje dostojeństwo figlowali obsypując
kogo się dało czerwonym proszkiem albo ochlapując go kolorową wodą,
podstawiając mu nogę, gdy się zagapił, szarpiąc go z tyłu za ubranie... To
święto wesołości i bezkarnych psot przetrwało do dziś pod nazwą "holi".
Może tak, a może nie tak - przeciwstawiają się z pobłażliwym uśmieszkiem
ci, według których wszystko, co mądre, "mawiali starożytni Rzymianie", i w
ogóle "wszystkie drogi (obrzędowe też) prowadzą do Rzymu". - Prima aprilis
wywodzi się ze starożytnych uroczystości ku czci bogini Cerery, zwanej też
Ceres, opiekunki ziarna. Koniec, kropka.
A nasz znakomity archeolog, znawca zwyczajów ludowych Łukasz Gołębiowski
(1773-1849), niby zgadza się na taką możliwość pochodzenia
prima-aprilisowych szaleństw, ale nie bez zastrzeżeń.
"Zwracając uwagę na to, że i niższe klasy chociaż nie rozumieją tego
wyrazu, ten obyczaj zawsze primaaprilis zowią, należałoby przypuszczać, że
ten żart przyjęliśmy od Rzymian z wprowadzeniem wiary chrześcijańskiej" -
przyznaje uczony. Dalej jednak mówi: "...lecz kiedy zważymy, że my,
Rossyanie i wszystkie ludy słowiańskie trzymają się tego zwyczaju, a
mytologią grecką i rzymską później dopiero przybierać zaczęliśmy, gdy u nas
wzrosły nauki; znowu ta wątpliwość sprawuje, azali ten zwyczaj nie jest
miejscowy raczej".
No, właśnie! Ale ciekawa rzecz, że w wielu krajach Europy, i w Polsce
również przez długie wieki nikomu do głowy nie przyszło dowcipkować w tym
dniu, wierzono bowiem jakoby pierwszy kwietnia był dobą szczególnej
dokuczliwości sił nadprzyrodzonych. Duchy zmarłych miały tego dnia
opuszczać groby i dochodząc swoich krzywd mścić się na żywych, zsyłając na
nich niespodziewane nieszczęścia lub co najmniej straszyć winowajców. We
francuskich, niemieckich i holenderskich podaniach ludowych, w starych
klechdach, występuje prima aprilis jako doba rozrachunku niegodziwców
(głównie oszustów, zdrajców, rzadziej złych panów) z ich własnym sumieniem.
Rozrachunek taki często kończy się samobójstwem przez powieszenie.
A kiedy zaczęto dowcipkować na prima aprilis?
Trudno dociec. Podobno już w Xiii wieku. Niektórzy historycy i badacze
obyczajów wysuwają tezę, jakoby zwyczaj wzajemnego zwodzenia się był
dalekim echem średniowiecznych misteriów pasyjnych, w których przedstawiono
tłumom sceny ciągłego odsyłania Chrystusa od Annasza do Kajfasza. Może
istotnie sposób ośmieszenia przez zwodzenie zszedł z desek scenicznych w
życie? Nie można też ustalić, czy lód przekazał ów zwyczaj dworom i
pałacom, czy odwrotnie.
Niewątpliwe jest natomiast, że na dworze francuskiego Bourbona króla
Ludwika Xiii, a więc w pierwszej połowie Xvii wieku, odbywały się na prima
aprilis arcywesołe zabawy, polegające na wzajemnym wprowadzaniu się w błąd.
Monarcha nie tylko zezwalał na różne dowcipy, ale sam chętnie brał w nich
udział. Przebierał się na przykład za "wieśniaka, miejskiego łyka abo
inszego hetkę-pętelkę" i występował w "uciesznych komedyach" według
obmyślonych przez siebie scenariuszy. Jądro kawału miało tkwić naturalnie
przede wszystkim w tym przebraniu, przeobrażeniu.
A w Polsce?
Zygmunt Gloger (1845-1910), wybitny historyk kultury i etnograf, pisze w
swej Encyklopedii staropolskiej: "Polacy od czasów dawnych w dzień pierwszy
kwietnia rozsyłali listy ze zmyślonymi wiadomościami lub tylko kartkę z
napisem Prima Aprilis, a także zwodzili się ustnie, by naśmiać się z
łatwowiernych. Stąd powstało to polskie przysłowie: "Na Prima Aprilis nie
wierz, bo się omylisz"".
Owe zmyślone wiadomości dotyczyły zawsze wydarzeń niezwykłych, miały na
celu wprowadzenie adresata w stan osłupienia.
Oto drobne przykłady:
Piotr Konaszewicz-Sahajdaczny (ok. 1570-1622), bohater i hetman
Kozaczyzny polskiej otrzymał od niejakiego kniazia Koziki list zawierający
taką relację:
Pod Kukizowem, miasteczkiem na Podolu, w jednej górze chłop glinę kopiąc
nalazł klucz, w którym było rozmaite schowanie; Była w nim armata
macedońska, wojenny rynsztunek i naczynie gospodarskie. Rzeczy insze rdza w
nim popsowała. Był tak wielki jako 19»siążeni. Kiedy się tam ludzie
zjeżdżali, owo wszystko pozbierali, a klucz podle jednej cerkwi postawili,
który dotychczas stoi. Chowają w nim cerkiewne statki, jak we szpiklerzu.
Powiedają, że ten klucz któregoś olbrzyma, co tam mieszkał; bo tamże też
znaleziono było od bota podkowę, co była jak pół kadzi największej
Henryk Nakwaski (1800-1876), publicysta polski i - można powiedzieć -
pionier w zajmowaniu się modną dziś sprawą wolnego czasu, bo autor wydanej
w Paryżu już w roku 1832»książki O użyciu najkorzystniejszem czasu,
przeczytał w liście prima-aprilisowym od szlachcica Szczerzeckiego, że po
puszczy niepołomickiej
... hula kłusownik, tak zręczny, szelma, że jedną kulą cztery sarny
przestrzela wzdłuż, trafiając każdej prosto w zwierciadło (jasne miejsce
pod ogonem, zwane też w języku myśliwskim sedno, chusteczka, serweta - MZ).
Antoni Nagórny (1821-1896), zacny guberni podolskiej obywatel i
ekonomista, autor dzieła Kwestia wódki uważana ze strony ekonomicznej
wykształcony w Petersburgu, a potem urzędujący w Kutaisie, pisze do swego
dawnego sąsiada, że właśnie w Kutaisie szumiłeb jakowyś, podchmieliwszy
tęgo, wdrapał się na maszt srodze namydlony i tam stanąwszy na głowie
odśpiewał aryjkę tak rzewną, że liczną gawiedź do wzruszenia serdecznego
przywiódł.
O wiele częściej niż listownie przekazywano sobie zmyślone nowiny ustnie.
Dawało to oszukującemu przyjemność bezpośredniego przekonania się, jakie
wrażenie robi jego łgarstwo.
Zwodzenie bliźnich nie polegało jedynie na "wcieraniu mydła w oczy", jak
kiedyś nazywano podawanie wierutnych bredni za prawdę. Dowcipnisie i
wykpisze nabierali naiwnych nie tylko mową, ale i uczynkiem. Na przykład,
posyłali ich do apteki po nasiona złotych monet, po słowicze mleko, mające
powiększyć zdolności śpiewacze delikwenta, czy po lekarstwo na
nieszczęśliwą, beznadziejną miłość.
A oto wierszyk na ten temat:
Zabawa setna - pierwszego kwietnia@ do miasta wysłać Jasia głuptasia,@ by
kupił naczco, nie mając nic w głowie:@ kwadratowe koło, mleko gołębie,@
zęby indycze lub łzy krokodyla!@ - wróci głodny i z niczem -@ ot i
krotochwila!
Z czasem miejsce nieszkodliwych i mało skomplikowanych dowcipów zaczęły
zajmować grubsze, wymyślne, wyrafinowane.
Choć już w Xviii wieku wydawano prima-aprilisowe "jednodniówki" i inne
druczki - w Polsce wyszedł w roku 1747 "Kuryer Wszędziebylski (...) z
oficyny Figiel Baja (...) wyprawiony" - dopiero późniejszy rozwój prasy i
czytelnictwa podsunął niektórym wesołkom pomysł wodzenia za nos jednym
żartem wielu tysięcy ludzi. Celowali w tym dziennikarze, których początkowo
gazeciarzami zwano, mistrzowie od "puszczania kaczek" przez cały rok. Ale
zdarzali się i zmyślni ludzie innych zawodów. Na przykład - jacyś dwaj
amerykańscy dżentelmeni, trudniący się wyrobem okularów, zamieścili w
nowojorskiej gazecie "The Sun" w roku 1835 zawiadomienie, jakoby wynaleźli
nadzwyczajny teleskop, dzięki któremu obejrzeć można z największą
dokładnością księżyc, rozróżniając na tej tajemniczej planecie
najdrobniejsze nawet przedmioty. Sami wynalazcy mieli widzieć przez cudowne
szkła teleskopu nie tylko bazaltowe skały, zielone pola i doliny, ale i
małe zwierzątka przypominające ziemskie koty, a co najważniejsze i
zatrważające zarazem - zauważyli na księżycu istotę człekokształtną z
wielkimi nietoperzowymi skrzydłami u ramion. Istotę ową nazwali "vespertilo
homo". Wiele czasopism, nie wyłączając najpoważniejszych, dało się złapać.
Roztrząsały z całą powagą ewentualne konsekwencje tego niezwykłego
odkrycia. Po jakimś czasie "rewelacja, która miała rozpocząć nową erę
wiedzy ludzkiej" okazała się wymysłem.
Zabawa w zwodzenie udała się także innej gazecie nowojorskiej -
"Graphic". W 1876»roku ukazała się tam notatka, że słynny wynalazca Thomas
Alva Edison (1847-1931) zbudował maszynę przerabiającą w okamgnieniu
zwykłą wodę z małym dodatkiem octu w najprzedniejsze wino. Maszyna miała
być poruszana prądem elektrycznym o bardzo niskim napięciu. Wiadomość tę
podjęły błyskawicznie inne gazety, przeważnie brukowe, i wypisywały hymny
na cześć Edisona, który wysiłkiem swego genialnego umysłu umożliwi ludziom,
zwłaszcza biednym, popełnienie piątego z siedmiu nęcących grzechów
głównych. Podobno wśród naiwnych fabrykantów win zapanowała konsternacja.
Dopiero po kilku dniach powszechnej radości i fabrykanckich obaw "Graphic"
zamieściła drugą notatkę, powiadamiającą zainteresowanych, że wino
produkowane maszyną Edisona... kaleczy język. Łatwowierni połapali się w
dowcipie.
Kawały primaaprilisowe ulegają ciągłym zmianom, ale choć rozwija się
technika, choć dzisiejsi spece w telewizji przed każdym pierwszym kwietnia
łamią sobie głowy nad wymyślaniem sensacyjnych, a jednocześnie najbardziej
prawdopodobnych, coraz rzadziej udaje im się nabrać widzów.
Zanika stary zwyczaj, a szkoda. Tylko dowcipni mogą go uratować.
Niektórzy twierdzą, że przyszedł czas, aby w dniu pierwszym kwietnia mówić
wyłącznie szczerą prawdę. Dopiero byłoby wesoło!
Marzanna
Marzanna, Marzena, Morzena, Marena...
Kto zacz? Bóstwo słowiańskie! I to nie jakaś tam Hetka-pętelka, lecz
groźna bogini śmierci i zimy. Jej nazwę wywodzą słowiańscy etymologowie od
"mru", "moriu".
Odeszła w mroki zapomnienia razem z Żywią - boginią życia, Pochwistem
albo Pogwizdem - bogiem wiatru, Dziedzilią - boginią małżeństwa, i z
wieloma, wieloma innymi mieszkańcami świętych gajów. Nie przeniesiono jej
kultu na żadną inną postać z chrześcijańskiego świata. Nie miała takiego
szczęścia jak inni bogowie, na przykład Perun - władca gromów, którego
kultem słowianie wschodni obdarowali świętego Eliasza. Została - o, hańbo!
- jeno bałwanem pogańskim, szkaradną kukłą uosabiającym zimę, topioną
każdej wiosny.
Topienie Marzanny symbolizuje walkę zimy z wiosną. Aby pomóc nadchodzącej
radosnej porze roku w pognębieniu okrutnej zimy, nasi dalecy przodkowie -
którzy wierzyli w utożsamienie się bóstwa z przedmiotem je wyobrażającym -
robili kukłę ze słomy i wrzucali ją najchętniej do rzeki lub do strumienia,
bo wartki bieg wody przyśpieszał odpłynięcie zimy. Gdy nie było w pobliżu
bystro bieżącej wody, topiono Marzannę w byle kałuży.
Zajrzyjmy do starych dokumentów.
Oto nakaz dla duchowieństwa zawarty w uchwale synodu odbytego w Poznaniu
w roku 1420: "Nie dozwalajcie, aby w niedzielę, którą zwie się Laetare
(łac. dosł. raduj się; nazwa czwartej niedzieli postu - MZ) albo Biała
Niedziela odbywał się zabobonny zwyczaj wynoszenia jakowejś postaci, którą
śmiercią nazywają i w kałuży topią".
Nakaz, chyba nawet skrupulatnie wypełniany, nie dał oczekiwanych wyników.
Jan Długosz (1415-1480), nasz znakomity historyk i historiograf, autor
Kroniki sławnego Królestwa Polskiego odnotowuje, że za jego czasów w
niedzielę zwaną Laetare wynoszono ze wsi bałwana umieszczonego na wysokiej
tyce i topiono go w wodzie.
Joachim Bielski (ok. 1550-1599), syn Marcina Bielskiego, wybitnego
kronikarza i sam też kronikarz, pisze: "Za mojej jeszcze pamięci był on
obyczaj u nas po wsiach, że na Białą Niedzielę w poście topili bałwana,
jeden ubrawszy snob konopi albo słomy w odzienie człowiecze, który wszystką
wieś prowadził gdzie najbliżej było jakieś jeziorko albo kałuża, tamże
zebrawszy z niego odzienie, wrzucali do wody, śpiewając żartobliwie:
"Śmierć się wije u płotu, szukający kłopotu", potem co prędzej do domu od
miejsca tego bieżali; który albo która się wówczas powaliła albo powalił,
wróżbę tę mieli, iż tego roku umrze; zwali tego bałwana "Marzanna"".
Maciej Stryjkowski, właściwie Strykowski (1574 - po 1582), wierszopis i
historyk pisze w swojej Kronice polskiej: "...w Wielkiej Polszcze i w
Śląsku (...) dzieci w niedzielę Śrzodopostną, uczyniwszy sobie bałwan na
kształt Ziewoniej albo Marzanny (...) wetknąwszy na kij długi noszą
żałośnie śpiewając (...) albo na wózku wożąc. Potem w kałużę albo w rzekę
wrzucają, a do domów co w skok uciekają".
A na początku Xviii wieku topnienie Marzanny połączone było już z
chodzeniem po włóczebnem. Przynajmniej w Żywcu. Mówi o tym Jędrzej
Komoniecki (ok. 1664 - ok. 1734), wójt tego miasta, a przy tym malarz
(malował obrazy religijne dla kościołów okolicy Żywca) i kronikarz. "... w
post dziewczęta miejskie - powiada - sprawiwszy sobie na długiej żerdzi
Marzannę, po mieście nosiły, śpiewając różnie, którym dawano w domach co
czyja łaska była".
Jan Stanisław Bystroń (1892-1964), nieodżałowany profesor wielu
dzisiejszych etnologów i socjologów pisze w swej Etnografii Polski: "Do
dziś dnia tu i ówdzie właśnie w tę Białą Niedzielę chodzą dziewczęta po wsi
"ze śmierzciom", tj. z lalką ubraną w białe płótno, jaskrawe wstążki i
koszule, śpiewając piosenkę z prośbą o datki; niedziela ta nazywa się tam
"śmierztną". Utrzymały się też te zwyczaje na Śląsku, gdzie również obnosi
się "marzankę" po wsi, a następnie topi ją w stawie".
Dodajmy, że i w Niemczech nad Białą Elsterą w okolicach Lipska, i w
całych Czechach. Tu wynoszeniu Marzanny towarzyszyła śpiewka:
Jiż nesem smrt ze vsy,@ Nove leto do vsy.@ Vitaj leto libezne!@ Obili
zelene!
(Już niesiem śmierć ze wsi,@ Nowe lato do wsi.@ Witaj lato ulubione!@
Zboże zielone!)
A w okolicach Gliwic bawią się odprawianiem tego, odwiecznego tutaj,
obrzędu dziewczęta i młode kobiety.
Obrzęd topienia Marzanny przetrwał do naszych czasów.
Ostatnio "odkryty" został przez h...
Lary1918